WPROWADZENIE

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Sto dolarów

 Kiedy mijałem ostatnie zabudowania Burgos sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem kilka monet. Było tego nieco ponad cztery euro, cały mój majątek. No dobra, na jedzenie wystarczy i jeszcze na kawę, a w Castrojeriz za schronisko płaci się donativo. Schowałem pieniądze do kieszeni, spojrzałem w niebo i powiedziałem: Panie, jeśli mam kontynuować tę Drogę,  to wypadałoby, żebym miał jakieś pieniądze  na drogę. Była to moja modlitwa i szybko o niej zapomniałem.
Kilka godzin później, na mesecie, spotkałem samotnego pielgrzyma. Siedział na kamieniu, na skraju drogi i zalepiał plastrem odciski. Pozdrowiłem go tradycyjnym, Buen Camino i zapytałem czy ma papierosy. Potwierdził skinieniem głowy i wyjął z kieszeni paczkę Marlboro. Zapaliliśmy. 
- Skąd jesteś? - zapytałem przysiadając na kamieniu obok.
- Z Brazylii - odpowiedział. - Jestem Brazylijczykiem. A Ty?
- Z Polski...
- Z Polski jesteś! Bo ja się nazywam Kowalski.
- Kowalski?! - powtórzyłem i uważniej mu się przyjrzałem. W końcu niecodziennie spotyka się na Camino de Santiago, w samym środku Hiszpanii, Brazylijczyka o nazwisku Kowalski. Wyglądał na jakieś czterdzieści pięć lat. Był średniego wzrostu i krępej budowy ciała. Miał krótko przystrzyżone, jasne włosy, niebieskie oczy i słowiańskie rysy twarzy.
- Na imię mam Pedro - przedstawił się.
- Vladi. Po Polsku, Włodek. Ale Hiszpanom łatwiej zapamiętać, Vladi - wyjaśniłem.
- W porządku, niech będzie, Vladi.
Odrzuciliśmy niedopałki, założyli plecaki i ruszyli w drogę do Hornillos del Camino. Na mesecie było gorąco i ani krzty  cienia. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się łany dojrzewających zbóż. Pedro okazał się dobrym kompanem i monotonie mesety urozmaicaliśmy sobie rozmową. Opowiadał,  jak to jego dziadkowie  na początku ubiegłego stulecia wyemigrowali z Polski i osiedlili się w Brazylii, w prowincji Parana.
- Mama była Włoszką i mówiła do nas po włosku, dlatego nie mówię po polsku - tłumaczył. Miałem ochotę zapytać w jakim języku mówił ojciec, ale wrodzony takt mnie powstrzymał.
- A Ty, Vladi, czym się zajmujesz? - zapytał Pedro. 
- Pielgrzymowaniem... - odparłem i zacząłem się śmiać.
- Pielgrzymowaniem?! - Czyżbyś chodził po szlaku  tam i z powrotem?
 - No, nie do końca... Kilka lat temu związałem życie z Camino de Santiago. Poszukuję tutaj natchnienia, trochę piszę, czasem pracuję w schroniskach...
- Ciekawy sposób na życie. Ale ja bym tak nie mógł. Mam pięcioro dzieci i każde z inną kobietą.
- Współczuję... ale przyznasz, że równie niekonwencjonalny tryb życia prowadzisz.
Pedro wybuchnął śmiechem.
-Masz rację - powiedział. - Camino de Santiago przyciąga niekonwencjonalne typy ludzkie.
W Hornillos del Camino wstąpiliśmy do baru. Wypiliśmy tam kawę a Pedro kupił owoce.
- To na drogę - powiedział i schował do plecaka pomarańcze i banany.
Kiedy ponownie znaleźliśmy się na mesecie, Pedro zwrócił się do mnie z zaskakującym pytaniem:
- Jak stoisz ekonomicznie, Vladi?
- Mam pieniądze... na jedzenie na dzisiaj - odpowiedziałem szczerze. Więcej tego tematu nie poruszaliśmy.
Do Hontańas przybyliśmy późnym popołudniem. Zatrzymaliśmy  się w barze, El Puntido, znajdującym się obok kościoła. Wszystkie stoliki na zewnątrz były zajęte i musieliśmy wejść do środka. Zasiedliśmy przy kontuarze a Pedro zamówił dwie caca-cole. Barmanka otworzyła butelki i przelała colę do wysokich, cienkich szklanek, do których wcześniej wrzuciła kostki lodu. Cola się zapieniła. Wzięliśmy i upiliśmy trochę, żeby się nie przelała. 
- Chyba tutaj zostanę - powiedział Pedro stawiając  szklankę ma ladzie, po czym zwrócił się do barmanki:
- Są jeszcze wolne łóżka?
- Tak, mamy wolne łóżka - odparła barmanka. 
- Za ile? - dopytywał się Pedro.
- Pięć euro za łóżko, dwanaście z kolacją, oczywiście jeżeli będzie pan sobie życzył kolację - wyjaśniła barmanka.
- Pięć euro... dwanaście z kolacją... - zastanawiał się Pedro. - Zostaję.
- Świetnie - powiedziała barmanka. - W takim razie poproszę o pański Credencial.
Pedro wyjął z kieszeni plecaka Książeczkę Pielgrzyma i podał dziewczynie. Potem wyciągnął z portfela pieniądze i położył na kontuarze. 
- A Ty, Vladi, gdzie będziesz nocował? - zapytał  mnie Pedro. 
- Idę do Castrojeriz, tam za schronisko płaci się donativo - odpowiedziałem. - To tylko dziesięć kilometrów stąd.
Pedro opuścił głowę i lustrował swoje sfatygowane buty. 
- Podoba  mi się Twoje podejście do życia - powiedział. Po chwili wyprostował się i dodał. - Imponuje mi to co robisz.
Wyjął z portfela sto dolarów i włożył mi je do kieszeni w koszulce. 
- Niech to będzie moja ofiara, abyś mógł kontynuować drogę, którą podążasz - powiedział a widząc moje zmieszanie, dodał. - Bierz i nie protestuj.
Wziąłem i nie protestowałem. Ostatecznie - pomyślałem  - modliłem się o pieniądze wychodząc rano z Burgos.
- A teraz napijmy się na pożegnanie - powiedział Pedro i zwrócił się do barmanki. - Dos copas de orujo, por favor!



ULTREIA!


  

środa, 23 listopada 2016

Co z tym kręgosłupem




Tamtego roku, mieliśmy przejść z Januszem odcinek, Camino de Santiago, z Loenu do Villafranca del Bierzo. Miała to być jego druga peregrynacja.  Na kilka dni przed przylotem wysłał mi wiadomość, że boli go kręgosłup i nie może chodzić, nawet masaże nie pomagają. Przyleci na pewno, ale nie wie czy wyruszy na szlak. Szkoda, tak się cieszyliśmy  perspektywą  wspólnej wędrówki. Spotkaliśmy się na dworcu autobusowym  w Leonie. Był pełen obaw. Z grymasem bólu na twarzy zakładał plecak. Mówił, że w autobusie nie mógł usiedzieć w fotelu. Co chwilę zmieniał pozycję,  mimo to ból  rozchodził się po całych plecach.
Wyszliśmy z dworca na ulicę i poszliśmy w kierunku katedry. Kiedy znaleźliśmy się na Starym Mieście, skręciliśmy w wąską i krętą uliczkę, którą doszliśmy do schroniska u benedyktynek. Janusz przez całe popołudnie narzekał na kręgosłup.   
Rano, po śniadaniu opuściliśmy  albergue. Było jeszcze wcześnie i w wąskich uliczkach Starego Miasta można było spotkać tylko pielgrzymów i służby porządkowe. Minęliśmy bazylikę San Izydoro i hotel San Marcos, dawną siedzibę Rycerskiego Zakonu Santiago. Kiedy doszliśmy do mostu na rzece Bernesga, Janusz  przystanął.
-Stary, nie boli mnie! Naprawdę, nie boli! - zawołał. - Od rana o nim nie  myślałem, o kręgosłupie. 
-Ja też o nim zapomniałem, bracie. Chodźmy –  powiedziałem. 
Wędrowaliśmy razem siedem dni, aż do Villafranca del Bierzo. Janek nie skarżył się więcej na  kręgosłup.    Dolegliwości ustąpiły, jak ręką odjął.


ULTREIA!




wtorek, 8 listopada 2016

Ostatni Templariusz

Dzień był upalny i duszny a ścieżka stroma i kamienista. Tonące w słońcu Góry Bierzo porastała trawa i kępy krzewów. Poniżej, w dolinie płynęła rzeka Meruelo. Woda w rzece była krystaliczna i zimna. Nieco dalej widać było rzymski most, po którym szli pielgrzymi, wieżę kościoła i pozostałe zabudowania   Molinaseca, a jeszcze dalej na zachód  była Ponferrada. Obojętny  na  piękne pejzaże, na zmęczenie i na upał,  uparcie wspinałem się w górę. Zmierzałem  do Manjarin. Mijani w drodze pątnicy pozdrawiali mnie z radością - zaskoczeni, że wracam z Santiago  piechotą.
- Hasta donde vas? - pytali mnie. - Dokąd idziesz?
- Hasta que el cuerpo aguante! - odpowiadałem wtedy. - Dopóki ciało wytrzyma! 
Po tak zdecydowanym oświadczeniu, spoglądali na mnie z podziwem, życzyli  Dobrej Drogi i odchodzili.
 


Manjarin to  położona wysoko w górach, niewielka  osada, gdzie znajduje się komandoria templariuszy i schronisko dla pielgrzymów. Schronisko jest prymitywne,  nie ma  prądu, ani bieżącej wody. Tym niemniej panuje w nim  niepowtarzalna atmosfera epoki, gdy pierwsi pielgrzymi zmierzali do grobu Świętego Jakuba.  Przybyłem tam akurat w porze wieczornej modlitwy, kiedy   z masztu ściągano banderę zakonu. Przed masztem,   Thomas, zwany Ostatnim Templariuszem, stał odziany  w biały płaszcz z czerwonym krzyżem. W rękach miał miecz ostrzem skierowany w górę.  W tym czasie, jego towarzysz, Paco  opuszczał  banderę. W ceremonii uczestniczyli pielgrzymi nocujący tego dnia w Manjarin. Ściągnięta bandera została przeniesiona do schroniska i  złożona   u stóp posągu Najświętszej Marii Panny z Fatimy. Spoczął tam również miecz Thomasa. 
Ten sześćdziesięciopięcioletni  mężczyzna,   zanim został Duszą Camino de Santiago, był kierownikiem działu sportowego w jednym z madryckich supermarketów. Pewnego dnia, zmęczony wielkomiejską egzystencją, porzucił pracę i zamieszkał w górach Bierzo, w małej osadzie Manjarin, położonej na szlaku Camino de Santiago. Przyjął regułę zakonu templariuszy, założył schronisko i poświęcił życie pielgrzymom i wędrowcom. Z czasem schronisko w Manjarin obrosło w legendę a Thomasa nazwano Ostatnim Templariuszem. 
- Witaj, pielgrzymie! - zawołał na mój widok Thomas. Paco w milczeniu podał mi dłoń i odszedł. Musiał jeszcze przygotować kolację. - Jakieś wieści?
- Chciałbym tutaj przenocować - powiedziałem. - Dużo   macie   pielgrzymów?
- Dzisiaj... niewielu i niewielu tędy przechodziło.  
- Zauważyłem, nie było tłoku na szlaku, kiedy tu szedłem.
- No cóż, nic na to nie poradzimy. Jednego dnia pielgrzymów jest więcej, drugiego mniej.
- Masz rację, nic na to nie poradzimy.
Zasiedliśmy do kolacji, na którą podano   lentejas, sałatkę warzywną oraz chleb, wodę i wino. Oprócz mnie, było tam jeszcze siedmiu innych pielgrzymów, ale nie pytałem skąd pochodzą. Paco i Maria podawali do stołu. Maria była trzydziestokilkuletnią, szczupłą hippiską o długich ciemnoblond włosach. Od wielu lat mieszkała w osadzie i często pomagała Thomasowi. Miała swoje skromne domostwo nieopodal schroniska.
Po kolacji wyszedłem na papierosa. Na dworze było już ciemno i było chłodno. Byliśmy na wysokości prawie tysiąca siedmiuset metrów. Wyjąłem tytoń, bibułki i zrobiłem sobie skręta. Tytoń był podły i śmierdział kiedy się go paliło, ale miał jedną zaletę - był tani.  Chwilę później przed schronisko wyszedł Paco.  
- Coś źle wyglądasz, Bracie - stwierdził na wstępie Paco. -  Może Ci w czymś pomóc? 
- Wydaje Ci się - odparłem wymijająco. -  Po prostu  jestem zmęczony.
- Nie opowiadaj bzdur. Przecież widzę, że coś Cię gnębi - powiedział patrząc mi prosto w oczy. - Co się stało?
Był moim przyjacielem i Bratem z Camino de Santiago. Mimo to nie zamierzałem mu się   zwierzać. Odwróciłem głowę i dłuższą chwilę milczałem. Paco nalegał:
- Mów, co się stało?
No i w końcu powiedziałem prawdę:
- Nie mam pieniędzy na schronisko  a nie chcę nocować u Alfredo - wyjaśniłem. Alfredo był Portugalczykiem i kierownikiem albergue municipal w Astordze. Miał paskudny charakter, był skłócony ze wszystkimi hospitaleros w prowincji Leon. Thomas i Paco także nie należeli do jego przyjaciół. Ja miałem z nim konflikt, jeszcze będąc pielgrzymem. Potem gdy pracowałem w schronisku San Xavier w Astordze, konflikt między nami nasilił się.
- Dobra, pomyślimy jutro. W końcu jesteś jednym z nas - powiedział Paco i wrócił do schroniska.
Rano jadłem z Thomasem śniadanie, gdy zjawił się Paco. Miał ze sobą plecak i drewniany, bogato zdobiony kostur z małym, srebrnym dzwoneczkiem. 
-  Zbieraj się Vladi. Masz dzisiaj dojść do Astorgi - powiedział rozkazującym tonem, po czym zwrócił się do Thomasa. - Odprowadzę go pod krzyż.
Po wyjściu ze schroniska poszliśmy szosą w kierunku Astorgi. Krzyż stał na końcu osady.
- Idź przede mną i spluń trzy razy - nakazał Paco. Był szorstki i oschły. Nie przypominał, Paco, jakiego znałem, mojego przyjaciela.
- Wyjmij te cholerne ręce z kieszeni! - zawołał rozkazującym tonem.
Zrobiłem jak kazał.
Gdy doszliśmy na miejsce, Paco wyjął z plecaka słoik do połowy wypełniony   wodą święconą i postawił go pod krzyżem.
- Teraz wrzuć do słoika wszystkie pieniądze jakie masz - powiedział. 
- I nie zbliżaj się do mnie - dodał.
Wyjąłem pieniądze z kieszeni i wrzuciłem do słoika. Było tego może ze cztery euro.
- Powiedziałem, wszystkie! - zawołał Paco. Zachowywał się dziwnie. Jego mocne i przenikliwe spojrzenie stało się  mocniejsze i bardziej przenikliwe.
Przeszukałem kieszenie i znalazłem jeszcze dwadzieścia centów.
- To chyba wszystko - powiedziałem i wrzuciłem pieniądze do słoika.
- Poszukaj dobrze - nalegał Paco.
- Nie zbliżaj się do  mnie! - wrzasnął, kiedy próbowałem do niego podejść. - I nie dotykaj mnie!
Ponownie przeszukałem kieszenie, ale nie mogłem znaleźć czegoś, czego - jak sądziłem - tam nie było.
- Naprawdę już nic nie mam - tłumaczyłem się i zrobiłem z kieszeni "słonia".
- W porządku - powiedział. Klęknął pod krzyżem i kazał mi zrobić to samo. Odmówiliśmy "Ojcze Nasz" i " Zdrowaś Mario". Potem wstaliśmy i Paco wyjął z kieszeni dwudziestoeurowy banknot i powiedział:
- Masz tu dwadzieścia euro: na schronisko i  na drogę i masz dzisiaj dojść do Astorgi. Pamiętaj Vladi! - powiedział i uścisnął mnie na pożegnanie. Był znowu moim Bratem i przyjacielem. - A teraz odejdź i nie odwracaj się.
Założyłem plecak i ruszyłem w kierunku Astorgi, zostawiając Paco pod krzyżem. Szosa pięła się pod górę. Nie odwracałem się, wiedziałem, że Paco nadal tam stoi i obserwuje mnie. Po przejściu około dwustu metrów usłyszałem wołanie:
- Vladi! - wtedy się odwróciłem. Paco machał do mnie wysoko uniesionym kosturem. - Pamiętaj! Ultreia y Suseia! Naprzód i w Górę!
- Ultreia! - zawołałem uderzając w niebo zaciśniętą pięścią, po czym odwróciłem się i śmiało ruszyłem w drogę. Pół godziny później dotarłem na Żelazny Krzyż. Jest to najwyższy punkt na Francuskiej Drodze do Santiago. Miejsce to od wieków uchodzi za magiczne. Już Celtowie a po nich Rzymianie składali tam ofiary swoim bogom. Za czasów chrześcijańskich postawiono  w tym miejscu prosty żelazny krzyż podniesiony na kilkumetrowym, drewnianym palu. U stóp krzyża, pielgrzymi usypali stertę kamieni. Jak podaje tradycja, rzucony na pryzmę kamień ma uwolnić od ciężaru popełnionych w przeszłości grzechów.
Pod krzyżem odmówiłem krótką, dziękczynną  modlitwę i ruszyłem dalej. Spieszyło mi się, bo musiałem tego dnia dojść do Astorgi.  W Foncebadon w schronisku, kupiłem wino domowej roboty, które hospitalero nalał mi do półtoralitrowej, plastykowej butelki i trochę jedzenia na drogę. Schowałem to wszystko do plecaka i poszedłem dalej.
Godzinę później zbliżałem się do Rabanal del Camino. Widziałem już wieżę kościoła i pojedyncze zabudowania. Nagle usłyszałem brzęk spadających pieniędzy. Z nogawki spodni wypadło mi kilka monet i nie była to reszta z wina. Przeszukując kieszenie pod krzyżem miałem je przy sobie, dlatego Paco nalegał, abym dobrze szukał. Skąd wiedział o tych pieniądzach, skoro ja o nich nie wiedziałem? Pytanie to nurtowało mnie przez dalszą drogę do Astorgi i przez wiele następnych dni. Nie znalazłem  jednak odpowiedzi. A mojego przyjaciela Paco nie miałem odwagi zapytać.
  



ULTREIA!


środa, 12 października 2016

Kolejny spokojny dzień...

Wieczorny spacer lśniącymi od deszczu uliczkami Composteli. Skuleni pod parasolami przechodnie, z nostalgią   na twarzach, mijają mnie w milczeniu.  Na Plaza Inmaculada, nieopodal katedry, zmęczony pielgrzym wraz z osiołkiem powraca z Finisterre. W arkadowym przejściu na Obradoiro, uliczny grajek wygrywa na gitarze, sentymentalne "Alleluja" Leonarda Cohena. Kolejny, spokojny dzień w Santiago dobiega końca.


ULTREIA!

niedziela, 9 października 2016

Wzięliśmy Santiago w kleszcze

Siedziałem nad lampką koniaku, na tarasie całodobowej knajpy portowej i obserwowałem powracające z nocnego połowu, kutry.  Noc była wyjątkowo ciepła, jak na początek grudnia. Ciemnoskóra kelnerka, okryta   cienkim, wełnianym sweterkiem  zbierała    puste butelki z sąsiedniego stolika. Z dali dochodził, basowy głos syreny okrętowej, wypływającego z portu kontenerowca. Kiedy umilkła syrena, zagrała melodyjka w moim telefonie. Dzwonił  mój brat, Janusz.
- Cześć! Gdzie jesteś? - zapytał bez zbędnych wstępów.
- W Vigo, na tarasie knajpy portowej i właśnie spożywam koniak - odparłem. - Co się stało?
- Nic takiego. Chciałem tylko zapytać, gdzie spędzisz święta, w kraju czy w Hiszpanii?
- Jeszcze nie wiem...
- Bo widzisz,  od dwudziestego grudnia, aż do  Sylwestra będę miał wolne...
- No i...
- No i korzystając z wolnego wybrałbym się na Camino. Zimą   mnie tam jeszcze nie było. Tylko nie wiem na który szlak. Myślę o Prymitivo, ewentualnie o Portugalskim. Moglibyśmy się spotkać i  razem wyruszyć do Santiago - zaproponował.
Pomysł, choć szalony, wydał mi się godny świąt Bożego Narodzenia.
- Jak dotąd, jeszcze nie myślałem o świętach - odparłem  i napiłem się koniaku. - Zaskoczyłeś mnie, Bracie.
- No to czas najwyższy, żebyś o nich pomyślał!
- W porządku, już pomyślałem. Kiedy będziesz w Hiszpanii?
Ustaliliśmy,  że   wyruszymy   z  przeciwnych kierunków i  różnymi drogami dojdziemy do Santiago, gdzie spotkamy się dwudziestego szóstego grudnia i zjemy świąteczny obiad, w   najstarszym hotelu świata, "Hostal Dos Reis Catolicos".   Ja miałem wyjść z Porto i zaatakować Santiago od południa. Natomiast Janusz, kilka dni później wyruszyć z  Lugo, przejść Camino Primitivo i wejść do Santiago od północy.  





Niespełna tydzień po tej rozmowie byłem już w Porto. Przyjechałem tam porannym autobusem z Vigo. Pogoda tego dnia była podła. Niebo zakrywały gęste chmury i padał deszcz. W  kawiarni nieopodal Camara Municipal wypiłem kawę i korzystając z chwilowego przejaśnienia, ruszyłem w drogę. Pierwsze kilometry nudziły mnie. Szlak wiódł   wąskimi,   lokalnymi szosami, bądź polnymi, błotnistymi drogami, przez małe, nieatrakcyjne i prawie niezamieszkałe, zimą wioski. Sytuacja zmieniła się kilka dni później w Ponte do Lima, historycznym miasteczku, z  urokliwą starówką i średniowiecznym mostem nad rzeką Limą. Odtąd szedłem leśnym, bądź skalistym, tunelem pośród wznoszących się stopniowo, gór. Kilka kilometrów za Ponte do Lima w małej wiosce Ponte Arco wstąpiłem do baru. Wypiłem tam gorącą kawę z mlekiem na rozgrzewkę  i lampkę orujo dla dodania sobie animuszu. Chwilę porozmawiałem z barmanką - starszą, mocno już posuniętą w latach, kobietą, dopiłem orujo, zapłaciłem, wziąłem plecak i wyszedłem. Za wioską czekało mnie  długie -  na początku łagodne, z czasem męczące, na koniec prawie nie do pokonania - podejście na szczyt Góry Czarownicy.  


Wspinałem się po stromych, naturalnych schodach, których nieregularne stopnie  tworzyły  kanciaste,   śliskie i niestabilne głazy i kamienie. Wspinaczka wymagała wytężonego wysiłku i wzmożonej uwagi. W skupieniu wybierałem odpowiedni kamień, na którym mogłem postawić nogę. Poruszałem się wolno, czasem na czworakach, czepiając    skał i  wystających korzeni. Mniej więcej po godzinie   mozolnej  wędrówki dotarłem  na szczyt.  Na szczycie nie zabawiłem długo. Zapaliłem papierosa, nasyciłem oczy pięknym widokiem  i ruszyłem w dół, oznaczonym żółtymi strzałkami szlakiem. Godzinę później siedziałem już  przy kawie w barze w niewielkim pueblo, Rubiaes. Latem, gdy szlak przemierza wielu peregrinos, w Rubiaes zatrzymuje się większość pielgrzymów, którzy rankiem wyruszają z Ponte do Lima, ale to była zima i miasteczko wyglądało na opuszczone. Postanowiłem kontynuować marsz, "Hasta que el cuerpo agunte"  (Dopóki ciało wytrzyma) jak mówią słowa piosenki hiszpańskiej grupy rockowej, Mago de Oz.
Kiedy zapadł zmierzch zszedłem ze szlaku i odtąd trzymałem się szosy wiodącej do Valeca. Ruch na drodze był spory. Na moje szczęście pobocze było dosyć szerokie i mogłem, swobodnie i w miarę bezpiecznie, posuwać się naprzód. Do Valenca przybyłem późną nocą. Schroniska dla pielgrzymów nawet nie szukałem a hotel nie wchodził w grę. Spałem w parku na ławce. Rano wałęsałem się trochę po krętych uliczkach   Starówki i mrocznych korytarzach miejskiej  fortyfikacji. Potem zszedłem na drogę wiodącą do granicy. Przekroczyłem most na rzece, Mińo i byłem  w Hiszpanii.



Rankiem dwudziestego szóstego grudnia stanąłem na Placa Obradoiro,  w Santiago. Na środku placu, na wprost katedry, postawiono Szopkę Betlejemską.  Figury w szopce były naturalnej wielkości. Nie licząc kilku pielgrzymów przy stajence, plac był prawie pusty. Wolnym krokiem podszedłem do gmachu Parlamentu Galicji. Oparłem się o jeden z filarów i zapaliłem papierosa. Potem zadzwoniłem do Brata:
- Cześć Brachol! Gdzie jesteś? - zapytałem.
- Właśnie zdobywam Monte do Gozo - odpowiedział. - Za godzinę powinienem być na Obradoiro.
- W porządku. Tylko się sprężaj, jeśli mamy zdążyć na obiad dla pielgrzymow. Będę na Obradoiro, pod filarami. 
W oczekiwaniu na brata wstąpiłem do  baru "Agramola" przy placu Cervantesa, gdzie umilałem sobie czas wyśmienitym, galicyjskim winem. Potem wróciłem pod filary na Obradoiro. Janusz pojawił się na placu przed dwunastą. Wyłonił się z pod arkadowego przejścia, gdzie  codziennie można posłuchać ulicznych dudziarzy. Wtedy panowała tam jednak cisza. Tamtego świątecznego przedpołudnia cisza panowała w wielu, zwykle ruchliwych miejscach w Santiago. 
- Witaj Bracie! - zawołałem.




Znajdujący się na Placa Obradoiro, Parador Nacional "Hostal Dos Reis Catolicos" został wzniesiony w roku 1499 przez królów Hiszpanii, Izabelę i Ferdynanda Katolickich w okresie największego rozkwitu Camino de Santiago, jako szpital dla    pielgrzymów. Przez trzy dni od przybycia do Composteli, peregrinos  mieli tam zapewnioną opiekę medyczną i socjalną. Kiedy szlak stracił na popularności i znacznie spadała liczba pątników przybywających do Santiago, tak wielki   szpital (cztery patia wewnętrzne) nie był   potrzebny i budynek stopniowo popadał w ruinę. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, rząd hiszpański, aby uniknąć dewastacji przejął wiele   opuszczonych klasztorów, zamków i dworów zmieniając w ekskluzywne i drogie hotele nazywane "Paradores Nacionales".  
Podobny los spotkał   Hostal Dos Reis Catolicos. Aby jednak,  zachować tradycję wspomnianych już trzech dni, pierwszych  dziesięciu pielgrzymów, którzy z compostelanami zjawią się  w hostalu na śniadaniu, obiedzie czy kolacji, przez trzy dni od daty przybycia do Santiago, może korzystać z darmowych posiłków w hotelu. Posiłki te wydawane są w jadalni dla pielgrzymów, mieszczącej się na zapleczu kuchni hotelowej. Przyznam, że latem, kiedy mnóstwo pątników przybywa do Santiago,  załapać się do tej dziesiątki jest bardzo trudno. Posiłki te stały się już tradycją Camino de Santiago.
Do takiego właśnie hotelu udaliśmy się z Januszem na świąteczny obiad.  
Oprócz nas był tam jeszcze Hiszpan, Anglik i chyba   Włoch... a może to był  Francuz...   nie ważne, w każdym razie gościu  niewiele z nami rozmawiał. Zaserwowali nam  paelle na pierwsze i filet wołowy z frytkami i sałatką warzywną na drugie danie a na deser owoce. Do picia mieliśmy oczywiście wino. Jedliśmy powoli,   każdy kęs suto popijając winem. Rozmawialiśmy głównie o Camino: kto, kiedy i skąd wyruszył i jakim szlakiem doszedł do Santiago. Mniej więcej po godzinie biesiady a dokładnie kiedy skończyło się  wino pożegnaliśmy z Januszem współbiesiadników i opuściliśmy hotel. Przecięliśmy plac Obradoiro i  od strony, Praza das Prateiras weszliśmy do katedry. Wpierw zeszliśmy do krypty aby złożyć pokłon apostołowi, potem oglądaliśmy wystawioną w katedrze, szopkę betlejemską. Nie przebywaliśmy tam długo i po obejrzeniu stajenki opuściliśmy katedrę.
- Co robimy? - zapytał Janusz po wyjściu.
- Nie wiem jak Ty, ale ja bym się jeszcze wina napił - odparłem zgodnie z prawdą. 
- Mamy przecież iść na Monte do Gozo. Do schroniska.
- Wyluzuj Bracie! Święta są!
W końcu, jednogłośnie, ustaliliśmy, że idziemy na Monte do Gozo. Po drodze jednak wstąpimy do jakiejś knajpy na wino. Na początek wybraliśmy "Agramolę", przy placu Cervantesa...




   Zapadła już noc a do schroniska wciąż było daleko... i barów po drodze było dużo.
- Nie dam rady... - westchnąłem. Zrzuciłem plecak i z rezygnacją usiadłem na schodach. Nogi miałem jak z waty a w głowie kołomyję. Do tego droga rozciągała się, jakby z gumy była.
- Nie dam rady - powtórzyłem.
- Było tyle pić? - wypominał mi Janusz.
- Nalewali, to i piłem - tłumaczyłem się. - A Ty się czepiasz.
- Jakbyś nie zamawiał, to by nie nalewali!  Teraz wstawaj, bierz plecak i chodź - ponaglał mnie.
Wstałem. Podniosłem plecak, ale kroku zrobić już nie mogłem.
- Nnie dam rady, zabij mnie ale nie dam rady. 
- Ty pijaku! - wrzasnął Janusz. Wziął ode mnie plecak i nie oglądając się, obciążony podwójnym bagażem, ruszył pod górę. Zostałem sam. Jakoś półgodziny później dotoczyłem się do... baru na szczycie Monte do Gozo. Zamówiłem orujo...


Rano opuściliśmy schronisko na Monte do Gozo i zeszliśmy do Santiago. Po drodze wstąpiliśmy do baru, przy Rua da Ponte  San Lazaro.  Zamówiliśmy dwie kawy z mlekiem.
-   Co robimy? - zapytał    Janusz.  
- Na razie idziemy do katedry. Potem zjemy jakiś obiad, a potem... potem się rozjedziemy - odpowiedziałem, nie wnikając w szczegóły. Bolała mnie głowa, poza tym nie podobała mi się perspektywa rychłego rozstania z bratem.
- Zdecydowałeś w końcu, dokąd pojedziesz? - zapytałem po chwili. Janusz miał jeszcze trzy dni  wolnego i mały dylemat: pojechać do Porto czy do Muxi na Costa do Morte.
- Chyba do Muxii. Przenocuję tam w jakimś hostalu a jutro   pójdę do Finisterre. Potem wrócę do Santiago. Samolot mam dopiero trzydziestego grudnia, z Madrytu. Musimy jeszcze podejść na dworzec autobusowy i sprawdzić godziny odjazdu - dodał. - Wracasz do Vigo?
- Tak, ale do Vigo mam co godzinę autobus - odparłem kwaśno. Nie miałem głowy ani ochoty do rozstrzygania najbliższej przyszłości. Najchętniej napiłbym się piwa. Zapłaciliśmy za kawę i opuściliśmy bar.
  Na dworcu kupiliśmy bilety i sprawdzili godziny odjazdu. Autobus do Muxii odchodził o 16.15. Potem wstąpiliśmy do katedry, aby po raz ostani pokłonić się Świętemu Jakubowi. O dwunastej poszliśmy   na obiad do Paradoru. Byliśmy tam jedynymi pielgrzymami. Tego dnia jedzenie, nie było zbyt wykwintne. Na pierwsze danie podali jakąś nieokreśloną zupę a na drugie rybę z frytkami i sałatką z pomidorów. Do picia mieliśmy oczywiście wino. 
- No  to, wzięliśmy, Bracie, Santiago w kleszcze! - powiedziałem, unosząc szklankę z winem. 
- Ano wzięliśmy - zgodził się Janusz. - Za Camino! 
- Za Nasze Camino! - poprawiłem.
Jedliśmy w milczeniu, od czasu, do czasu, wypowiadając nic nie znaczące zdania. Obaj byliśmy w kiepskim nastroju. Po obiedzie opuściliśmy hotel i wolnym krokiem ruszyliśmy w kierunku dworca. Na Placu Cervantesa wskazałem na bar "Agramola".
- Spożytkujmy ten bar - zaproponowałem.
W "Agramoli" wypiliśmy po lampce orujo i butelce piwa. Potem poszliśmy na dworzec. Autobus do Muxi był już podstawiony. Janusz włożył plecak do bagażnika,   stanął na stopniach autobusu i zwrócił i się do mnie:
- No to Brachol, trzymaj się... i uważaj na siebie! - powiedział ściskając mi dłoń
- Ty również Stary, Ty również... Pozdrów rodzinę w kraju  - odpowiedziałem i głos uwiązł mi w gardle. 
Gdy Janusz zajął miejsce, kierowca zamknął drzwi i autobus ruszył. Przez chwilę stałem i patrzyłem jak włącza się do ruchu. Autobus do Vigo odchodził za piętnaście minut. 



ULTREIA!








wtorek, 13 września 2016

Nietypowa opowieść, z bardzo przymróżonym okiem...

Pielgrzymi z Polski, nocujący w albergue "San Roce" w Molinaseca,  dziwili się, kiedy mój towarzysz i przyjaciel, Matias Elizaldo, z którym pracowałem,  wołał na mnie: Baca!
- Czy Ty, jesteś z Zakopanego? - pytali mnie pielgrzymi z Polski.
- Z Zakopanego, to ja nie jestem - odpowiadałem wtedy - ale mam paskudny zwyczaj opowiadania dowcipów o góralach.
Bo mam taki zwyczaj. Przy czym robię to z całą sympatią, jaką darzę mieszkańców Podhala. A tych  dowcipów znam mnóstwo i opowiadam przy każdej nadarzającej się okazji, w różnych okolicznościach i miejscach na Camino de Santiago. Największą - wręcz światową sławę, zyskał "Baca, który kota prał". A było to tak:

"Pewnego dnia, grupa turystów  wybrała się na wycieczkę w góry. Nad brzegiem potoku ujrzeli bacę, jak  pochylony nad wodą kota prał - a prał go dość energicznie, jak pierze się... brudne gacie. 
- Baco, kota się nie pierze! - pouczają bacę turyści.
- Pierze się, pierze - odparł baca nie przerywając roboty.
- Mówimy Ci baco, że kota się nie pierze - powtarzają turyści.
- Pierze się, pierze - upierał się baca.
- Rób jak chcesz, baco. Twój kot - rzucili na odchodne  turyści i poszli w góry. Po kilku godzinach wracają i widzą, że kot leży martwy nad brzegiem potoku a baca  oparty plecami o pień drzewa siedzi i pali fajkę. 
- Mówiliśmy Ci baco, że kota się nie pierze! - wołają triumfalnie  turyści. 
- Pierze się, pierze - mruknął baca pykając z fajki. - Tylko się nie wykręca..."


ULTREIA!

czwartek, 1 września 2016

Z zapisków: Spotkanie po latach



 ...Pewnego popołudnia siedzieliśmy z Matiasem, przed schroniskiem. Mati pełnił dyżur na recepcji, ja czytałem książkę. Była to powieść Stephena Kinga "Mizery".     Pochłonięty lekturą nie zauważyłem dwójki pielgrzymów, którzy podeszli do siedzącego za biurkiem, Matiasa  (w końcu, to nie ja miałem dyżur) i pytali o wolne łóżka w shronisku. 
 - De donde vieneis?- zapytał ich Mati na wstępie. - Skąd przybywacie?
- Z Polski - odpowiedział jeden z pielgrzymów. - Jesteśmy z Polski.
- El tambien es Polaco - powiedział Mati wskazując na mnie. - On także jest Polakiem.
W tym momencie usłyszałem ponad sobą znajomy głos:
- Ale my się przecież znamy...
Uniosłem głowę... i zaniemówiłem! Nade mną stał mój przyjaciel z dzieciństwa, Grzegorz S.
- Grzesiek! - krzyknąłem, błyskawicznie zerwałem się z krzesła i padliśmy sobie w ramiona.
- Wszystkiego  mogłem się tutaj spodziewać, ale na pewno nie Ciebie - zawołał Grzesiek.
- Ja również, Stary, ja również - odparłem, po czym zwróciłem się do zdziwionego Matiasa:
- Zajmę się nimi. My się znamy.
- Wy się znacie? - zapytał towarzysz Grześka.
- Od dziecka - odpowiedział Grzesiek. - Poznajcie się.
- Witek - przedstawił się jego kompan i podał mi dłoń.
- Włodek - powiedziałem ściskając jego prawicę. 
Kiedy zakończyliśmy to spektakularne powitanie wyjaśniłem im jak funkcjonuje schronisko, gdzie znajdują się ubikacje i natryski a gdzie  sypialnie. Oczywiście opłaty od nich nie pobrałem.
- Teraz rozgośćcie się. Wieczorem pójdziemy na kolację, ja stawiam. - poinformowałem na koniec i wróciłem do swoich zajęć.
Z Grzegorzem znaliśmy się od   dziecka. Dorastaliśmy na tej samej ulicy i chodziliśmy do tej samej klasy. W podstawówce, wraz z dwoma innymi urwisami, byliśmy utrapieniem nauczycieli i postrachem okolicznych sadów. W poszukiwaniu przygód penetrowaliśmy pobliski, zaniedbany i opuszczony,  żydowski cmantarz   oraz podziemia, położonego nad brzegiem rzeki Soły, starego, piastowskiego zamku. Poza tym łączyły nas wspólne zainteresowania - obaj uprawialiśmy wschodnie sztuki walki. Kilka lat później, kiedy wyjechał na studia prawnicze i zamieszkał w Katowicach nasze drogi rozeszły się. Widywaliśmy się sporadycznie i przypadkowo. Ostatnią wiadomość jaką o nim miałem było to, że się ożenił i pracuje w sądzie w jednym ze śląskich miast. 
Aż do tego dnia...
Na kolację poszliśmy do znajdującej nad rzeką, nieopodal mostu, restauracji "Palacio". Na początek wzięliśmy butelkę wina. Menu odłożyliśmy na później, do czasu kiedy rozwiążą się nam języki i wzrośnie apetyt. 
- Od kiedy tu jesteś? - zapytał Grzesiek.
- Gdzie... w Molinaseca, czy na camino? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
- W Molinaseca i na camino - sprostował pytanie, Grzegorz.
- Na Camino... dziewiąty rok, w Molinaseca trzeci miesiąc - wyjaśniłem. 
Kelner przyniósł butelkę wina odkorkował i rozlał do wielkich bombiastych kielichów.
- Dziewięć lat?! Niesamowite! W takim razie musimy to uczcić - zaproponował Witek.
- Wznieśmy zatem toast! - dorzucił Grzesiek.
- Wznieśmy... - zgodziłem się. Wstaliśmy i z rozmachem stuknęli wielkimi kielichami, aż wino chlusnęło na stół.
- Za nasze spotkanie...
- I za Camino...
- I Twoje dziewięć lat na nim...
Zasiedliśmy ponownie do stołu i zamówiliśmy kolację. Na pierwsze zjedliśmy moje priorytetowe danie: zupę rybną, którą i im poleciłem.
- Wyśmienita! - zachwycał się Grzesiek.
- Przy tym lekkostrawna i pikantna - dodał Witek.
Na drugie, filety wołowe z frytkami i zieloną sałatą a na deser lody waniliowe w bitej śmietanie i polewie czekoladowej.
- Palce lizać - zachwycał się Grzesiek. - Ale opowiadaj o swoich pielgrzymkach... i w ogóle, jak sobie tutaj radzisz?
- Dobrze. Wpierw jednak napijmy się - zaproponowałem i rozlałem resztkę wina do kielichów.
- Zmówmy następne - zaproponował Witek.
- Witek, też pielgrzymował do Santiago  - zauważył Grzesiek.
- To prawda? - zapytałem spoglądając na Witka.
- Tak, przeważnie Drogą Północną. Na Camino Frances byłem tylko raz. Wyruszyłem z Roncesvalles i doszedłem do Burgos. Tutaj jestem po raz pierwszy - wyjaśnił Witek.
- Musisz nam opowiedzieć o drodze, która jeszcze przed nami, o schroniskach i miastach jakie napotkamy... i w ogóle, jak tutaj, to znaczy na Camino, trafiłeś... jak sobie dajesz radę - zaproponował Grzesiek.
- A wino? - zapytał Witek.
- Wino niech kelner donosi! - zawołał Grzesiek.
- Niech donosi...
Do schroniska wróciliśmy po północy, niezbyt pewnym krokiem. Pomogłem moim kompanom wspiąć się po schodach na piętro, ale drogę do łóżek musieli już sami odnaleźć. Rano obudziłem się dosyć późno, z okropnym bólem głowy i potwornym pragnieniem. Piwa w lodówce nie znalazłem, poza tym Matias udzielił mi dyspensy  tylko na jeden wieczór. No cóż, napiłem się tylko wody z kranu i poszedłem pożegnać Grześka i Witka. Niestety, w schronisku ich nie zastałem. Było już po dziewiątej i wszyscy pielgrzymi wyruszyli w drogę. Nie pożegnałem przyjaciół. Nie zrobiliśmy sobie nawet pamiątkowej fotki. Szkoda...


ULTREIA!


 


piątek, 19 sierpnia 2016

W Pirenejach

Droga  wznosiła się gwałtownie a otaczające mnie góry próbowały dosięgnąć zachmurzonego nieba. Wchodziłem w Pireneje...   
Około południa dotarłem do położonej w dolinie, wioski. Domy  były tam  z granitu i wyglądały, jak groty wydrążone w skałach. W barze, który również był z granitu i poza małym, odrapanym   szyldem, niczym nie różnił się od pozostałych budynków w wiosce, kilku miejscowych chłopów piło młode wino i nad czymś z ożywieniem  rozprawiali. Na mój widok zniżyli głos do szeptu z którego wyłowiłem jedno słowo: peregrino. Zdjąłem plecak i podszedłem do kontuaru.
- Co podać? - zapytała  barmanka.
- Kawę - odpowiedziałem.
- Z mlekiem czy solo?
- Z mlekiem.
Po chwili barmanka postawiła przede mną dymiącą filiżankę z kawą i małe ciasteczko na talerzyku. Ciastko było dobre. Kawa też była dobra i aromatyczna, przyjemnie rozgrzewała żołądek. Chłopi zapomnieli już o mojej obecności i powrócili do przerwanej rozmowy. Z dali dochodziły pomruki nadciągającej burzy.
- Ile płacę? - zapytałem odstawiając pustą filiżankę.
- Nada - odparła barmanka z uśmiechem.
- Nic? - zapytałem zdziwiony.
- Nic, jesteś pielgrzymem - wyjaśniła barmanka.
- Muchas garcias - podziękowałem. Założyłem plecak i opuściłem bar. Chłopi nadal nad czymś z ożywieniem rozprawiali.
Tuż za wioską szlak piął się w górę i ginął  w tumanach gęstej mgły. Wziąłem głęboki oddech i nie zważając na  panującą aurę  ruszyłem w drogę. Co jakiś czas powietrze przeszywało uderzenie gromu i niesamowity huk spotęgowany echem odbijającym się od górskich szczytów. Po kolejnym głośnym grzmocie obejrzałem się. Byłem już daleko od wioski, która stąd wyglądała jak garść rozrzuconych kamyków. Nad południowo-wschodnimi szczytami wisiały ciężkie, ołowiane chmury. Niebo  rozdzierały błyskawice. Burza zmierzała w moim kierunku. Widoczna w dolinie wioska, niczym bezpieczna morska przystań, wabiła ciepłem i bezpieczeństwem. 
"Nie lepiej będzie zawrócić i w  barze, przy szklaneczce wina przeczekać burzę - pomyślałem." Uszedłem jednak spory kawałek i nie miałem ochoty wracać, aby potem ponownie się wspinać. Może szczyt jest blisko - łudziłem się i kontynuowałem wędrówkę. W pewnym momencie z mgły wyłoniło się dwoje pielgrzymów, kobieta i mężczyzna. 
- Buenos Dias Peregrinos! - pozdrowiłem ich.
- Hola! Que tal? - odpowiedzieli pielgrzymi. - Cześć! Co słychać?
- W porządku - odpowiedziałem. - Jak tam droga?
- Trochę trzeba się wspinać, ale potem cały czas się schodzi - tłumaczył mężczyzna.
- To świetnie - ucieszyłem się?
- Wracasz z Santiago? - zapytała kobieta.
- Tak. Teraz idę do Jaca albo do Somport. Jeszcze nie wiem - wyjaśniłem.
- Twardziel z Ciebie - stwierdził mężczyzna. Życzyli mi Dobrej Drogi i ponownie zanurzyli się we mgle. Schodzili do wioski.
Ściemniło się. Burza, niewzruszona samotnym wędrowcem zbliżała się nieubłaganie. Pioruny biły, jakby niebo oszalało. Na domiar złego zaczął padać deszcz. "Cholera - przeklinałem w myślach - ten pielgrzym mówił, że tylko trochę trzeba się wspinać. Potem się schodzi. Idę już kwadrans a szczytu jak nie było tak nie ma."  Wtedy sobie uświadomiłem, że on schodził z Pirenejów. Kolejny grom przeszył powietrze...  


Po zmierzchu przybyłem do małej, aragońskiej wioski, Arres. Było tam przytulne schronisko z ciepłą, familijną atmosferą, ogniem na kominku i wspólną kolacją przygotowaną przez sympatycznych hospitaleros. Zawitałem tam w porze kolacji, na którą podano makaron z sosem pomidorowym i sałatkę warzywną. Potem udaliśmy się do kościoła na wieczorną modlitwę. Po modlitwie wróciłem do schroniska. Wykąpałem się, założyłem czystą bieliznę i byłem wdzięczny całemu światu i Bogu, że mogę wyspać się w ciepłym łóżku. Dwie poprzednie noce spędziłem pod gołym niebem, na szlaku...
Obudziłem się wypoczęty i rześki. Wstałem, umyłem się, ubrałem i spakowałem. Potem zszedłem do jadalni na śniadanie. Wypiłem dwie filiżanki kawy i zjadłem kilka grzanek z dżemem. Po śniadaniu pożegnałem się z sympatycznymi opiekunami schroniska i ruszyłem w drogę. Spieszyłem się. Z marszu minąłem Puente la Reina de la Jaca. Chciałem tego dnia dojść do Jaca i zakończyć peregrynację. Przedtem jednak zamierzałem odwiedzić Monasterio San Juan de la Peńa - wykuty w skale klasztor. Aby się tam dostać musiałem odbić od głównej trasy i zapuścić w góry, stąd wynikał mój pośpiech. Nie był to przyjemny marsz. Trasa wiodła wzdłuż ruchliwej szosy łączącej Jaca z Pamploną. Pędzące samochody osobowe, ryk wysokoprężnych silników wielkich ciężarówek męczyły mnie fizycznie i psychicznie. Po trzech godzinach marszu dotarłem do skrzyżowania z lokalną szosą prowadzącą do Santa Cruz de los Seros i dalej do San Juan de la Peńa. Na tej drodze ruch był niewielki i mogłem nieco odetchnąć. Po godzinie wędrówki przybyłem do Santa Cruz de los Seros. To spokojna, otoczona górami wioska z dominującym, romańskim kościołem. Wstąpiłem tam do baru. Z   westchnieniem ulgi, zdjąłem plecak i usiadłem na wysokim  stołku przy kontuarze. Byłem   jedynym klientem. Kiedy zjawiła się kelnerka zamówiłem kawę z mlekiem w dużej filiżance. Kawa była dobra i gorąca a kelnerka miła i bardzo ładna. 
- Jak daleko jest do San Juan de la Peńa? - zapytałem, chociaż nie miało to dla mnie znaczenia. Chciałem z nią tylko poflirtować.
- Siedem kilometrów szosą albo cztery przez góry - odpowiedziała. - Z daleka pan idzie?
- Vladi jestem - przedstawiłem się.
- Rosa - odpowiedziała kelnerka. Była naprawdę bardzo ładna. Wstałem, objąłem ją ramieniem i zwyczajem hiszpańskim ucałowałem w oba policzki.
- No to skąd idziesz, Vladi? - zapytała ponownie.
- Dzisiaj, z Arres, a tak w ogóle, to wracam z Santiago.
- Que valiente eres - Rosa uśmiechnęła się zalotnie. - Dzielny jesteś.
- Przywykłem do długich wędrówek. Nie  jest to moja pierwsza pielgrzymka.
- Ale tutaj jesteś pierwszy raz?
- Tak, tą trasą idę po raz pierwszy.
Do baru weszło dwóch mężczyzn i Rosa musiała  zająć się nowymi klientami. Dopiłem kawę, na kontuarze położyłem pieniądze, założyłem plecak i skierowałem się do wyjścia.
- Buen Camino, Vladi! - zawołała Rosa i pomachała do mnie na pożegnanie.
- Gracias. Do następnego razu! - odpowiedziałem i opuściłem bar.  Na placu, przed kościołem napełniłem butelkę wodą ze studzienki i ruszyłem w drogę. Postanowiłem iść przez góry. Za wioską zszedłem z asfaltu na kamienistą, górską ścieżkę, biegnącą na lewo od szosy. Był piękny, wiosenny dzień. Łagodny wicherek chłodził moją skroń. Szlak wiódł ponad głęboką, zieloną doliną. W pewnym momencie na niebie pojawił się orzeł iberyjski (występujący w Pirenejach podgatunek orła cesarskiego). Szybował wysoko, z gracją. Chwilę później nadleciał następny... i następny. Wkrótce było ich kilkanaście. Nadlatywały z okolicznych szczytów. Szybowały ponad doliną, majestatyczne, dumne, wspaniałe.  Jeden przeleciał tuż obok mnie. Widziałem jego bystre oczy, potężny dziób i silne, zabójcze szpony. Na jakieś trzy metry miał rozpostarte skrzydła...


 Klasztor, San Juan de la Peńa, ujrzałem, kiedy przedostałem się na drugą stronę gór. Gdyby nie tablice informacyjne z pewnością nigdy bym go nie odnalazł. Ukryty w cieniu dzikich gór ukazał się nagle:  tajemniczy, mroczny, wbudowany w masywną skałę. W średniowieczu nazywany był "Klasztorem Widmo". Został wybudowany w dwunastym wieku w miejscu już istniejącej, mozarabskiej kaplicy. Według legendy templariusze mieli tam przechowywać Świętego Graala, kielich z którego Jezus pił podczas ostatniej wieczerzy...
Po zwiedzeniu klasztoru usiadłem na ławce przed wejściem, aby przekąsić małe co nieco. Niestety, miałem tylko resztki czerstwego chleba, które przepijałem źródlaną wodą z klasztornej studzienki. Po posiłku od razu wyruszyłem w drogę. Musiałem wrócić do głównego szlaku a potem przejść jeszcze dziesięć kilometrów do Jaca, gdzie zamierzałem zakończyć peregrynację.


 ULTREIA!