WPROWADZENIE

niedziela, 13 sierpnia 2017

Szlakiem Templariuszy - Ponferrada

-Zejdźmy na szosę – powiedziałem do brata. – Nie mam ochoty tłuc się dłużej po tych kamieniach. 
Schodziliśmy z Manjarin stromą, kamienistą ścieżką i byliśmy niecały kilometr od Molinaseca. Znałem tą drogę na pamięć. Wiedziałem że zaraz zacznie się niezwykle trudny odcinek: stromy i pełen kanciastych głazów i kamieni a ja naprawdę nie miałem ochoty skakać jak kozica. Zeszliśmy ze szlaku na lokalną szosę: wąską i krętą i dalej szliśmy po asfalcie. Było koło południa i słońce stało w zenicie i było bardzo gorąco. W końcu zza zakrętu wyłoniła się wieża kościoła, kamienny most, po którym szli pielgrzymi i pozostałe zabudowania pueblo.
-Ta wioska przed nami, to Molinaseca? - zapytał Janek.
-Tak, to Molinaseca – odpowiedziałem. - A tam dalej to Ponferrada.
-Stąd wydaje się być blisko.
-Jakieś pięć kilometrów. Ale idzie się deptakiem, wzdłuż szosy i przeważnie w dół.
-Acha...
Minęliśmy, znajdujące się po prawej stronie drogi, sanktuarium Nuestra Seniora de las Angustias, przekroczyliśmy most i weszliśmy w zabytkową Calle Real, pełną barów, bodeg, winiarni i restauracji. Można tam było skosztować lokalnej kuchni i napić się wina z Bierzo. Nie mieliśmy jednak ochoty na lokalne specjały czy wino z Bierzo, spieszno nam było do Ponferrady. W Mezon Palacio wypiliśmy tylko po filiżance kawy i ruszyliśmy w drogę. 
Godzinę później byliśmy już w Ponferradzie. Zameldowaliśmy się w schronisku, rozpakowali, wykąpali i poszliśmy na Stare Miasto w kierunku zamku templariuszy. Wizyta na zamku była powodem naszego postoju w tym mieście.




Historia twierdzy sięga czasów antycznych. Podobno już celtoiberowie postawili tam pierwszą fortyfikację, którą potem wielokrotnie przebudowywali Rzymianie i Wizygoci. W 1178 roku król Leonu, Fernando II, ofiarował zamek templariuszom. Mieli oni ochraniać szlak i pielgrzymów zmierzających do grobu Świętego Jakuba, przed grasującymi po drogach rozbójnikami i najazdami Maurów. Po upadku Świątyni, w 1314 roku, zamek został przekazany infantowi Don Juanowi i stał się częścią zespołu fortyfikacji Korony Kastylijskiej.



Wpierw postanowiliśmy obejrzeć twierdzę z zewnątrz. Minęliśmy baśniową bramę uzbrojoną w cztery blankowane wieże i ścieżką wiodącą pod murami doszliśmy do rzeki. Przy rzece ścieżka skręcała w prawo i biegła wzdłuż murów. Od tej strony twierdzę ochraniał tylko jeden pas blankowanych murów. Natomiast od strony miasta fortyfikację wzmocniono podwójnym a przy samej bramie potrójnym pasem murów. Zamek wieńczyło kilka wspaniałych wież, z których największą była północna, Torre del Moclín, zbudowana na planie sześciokąta. 

 

Kiedy już zakończyliśmy rozpoznanie zewnętrznych murów, po kamiennym moście weszliśmy do twierdzy.
-Po wczorajszym pobycie w komandorii w Manjarin i wieczornej modlitwie Thomasa, kiedy w białym płaszczu z czerwonym krzyżem i z mieczem w ręku stał przed figurą Najświętszej Marii Panny z Fatimy, dzisiaj wkraczając do tej twierdzy czuję się, jak prawdziwy templariusz, bracie – oznajmił Janek, kiedy przekraczaliśmy arkadową bramę.
-Tylko nie wybieraj się przypadkiem na krucjatę – odparłem.
-Nic nie wiadomo, ta twierdza pobudza wyobraźnię.
Kupiliśmy bilety i schodami po prawej stronie wspięliśmy się na zębate mury obronne. Roztaczał się stamtąd widok na całą dolinę Ponferrady i okalające ją góry Bierzo. Kiedy już obeszliśmy blanki dookoła zeszliśmy na rozległy dziedziniec i obejrzeliśmy pozostałości dawnej komandorii Rycerzy Świątyni. Potem wstąpiliśmy do zamkowej biblioteki. Biblioteka mieściła się w nowo postawionym budynku na zamkowym dziedzińcu. W jej zbiorach znajdowało się wiele starych ksiąg i dokumentów pozostałych po stacjonujących tam templariuszach oraz kilka eksponatów, jak tarcze, miecze i zbroje, ale było ich niewiele.
Po opuszczeniu twierdzy wstąpiliśmy do baru położonego w cieniu zamkowych murów. Usiedliśmy przy stoliku wystawionym na ulicy i kiedy zjawił się kelner zamówiliśmy po lampce wina z Bierzo.
-Ciekawa ta twierdza, ale niewiele pozostało w niej po templariuszach – zauważył Janek.
-Większa część murów obronnych pochodzi z późniejszej epoki, głównie z XV wieku – wyjaśniłem.
-Yhm... widać różnicę.
-Zwróć uwagę na te okrągłe, nieociosane kamienie. Te właśnie fragmenty murów pochodzą z XII wieku, a więc z czasów, kiedy zamek zajmowali templariusze.
Kelner postawił na stoliku dwa wielkie, bombiaste kielichy wypełnione czerwonym winem.
-Nasze zdrowie! - powiedział Janek i jednym haustem wychylił cały kielich.
-Gdzie się tak spieszysz? - zapytałem.
-Muszę jeszcze kupić prezent dla Kamili – odpowiedział. - Wiesz jak to jest z kobietami. Jak nic jej nie przywiozę będzie miała pretensję.
-Rozumiem. No to lepiej już idź, wiem ile czasu zajmuje ci robienie zakupów – zaśmiałem się. Zeszłego roku, jak kupował swojej dziewczynie kolczyki w Santiago, to mu ponad dwie godziny zeszło. - Ja tu jeszcze posiedzę...
-Tylko się nie schlej -  powiedział na odchodne.
-Nie obawiaj się - odparłem ze śmiechem. - No idź już. Spotkamy się w schronisku.
-To na razie, trzymaj się!
-Na razie...
Przez chwilę patrzyłem jak się oddala i znika za załomem muru. Sięgnąłem po kielich i napiłem się ft wina. Było to młode wino z Bierzo. Potem spojrzałem na ponure zamczysko i dumałem, nad epoką która minęła... Choć duch zakonu templariuszy przetrwał w sercach ludzi - takich jak Thomas de Manjarin zwany Ostatnim Templariuszem, Jesus Jato z Villafranca del Bierzo czy Matias Elizaldo - ludzi, którzy swoje życie związali z niezwykłą Camino de Santiago... Wstałem uniosłem kielich i  zawołałem:
- Por los Templarios!!! Za Templariuszy!!!

Zdjęcie użytkownika Wlodzimierz Majcherek.
 



Ulteria!

poniedziałek, 24 lipca 2017

Idź pielgrzymie



"...Idź pielgrzymie, zgraj swój krok z krokiem druha, głos własny z jego głosem. Pieszczotą Cię budzą poranki wyłonione z matki-nocy, wilgotne od rosy, a ty już idziesz.
Idź pielgrzymie, idź druhu wędrowniku Boży. Święty Jakub apostoł wzywa cię zza horyzontu, ostatniego horyzontu, jaki znają ludzie. Podążaj nad brzeg morza, będący również krańcem ziemi. Ponoć słońce tam co dzień umiera i tobie trzeba najpierw umrzeć, zanim się odrodzisz. To najpiękniejsza droga świata.
Jednakże, pielgrzymie pełny nadziei co poszukujesz wieczności, pomnij, że gdyby nie twoje poranione nogi, twoje chropawe piosenki, twój śmiech i przestrach, gdyby nie twoje uderzenia kijem po płotach, twoje wieczorne baśnie, najpiękniejsza z dróg świata, byłaby tylko nędzną drogą, bruzdą na ziemi, garścią trawy, kamyków, cierni i błota. Gdyby nie ty, najpiękniejsza z dróg świata byłaby martwą drogą, szlakiem jałowym. Nie cel bowiem drogę obdarza treścią, ale wędrowiec.
Wędrówka będzie długa, na pewno ciężka. Lecz nie przystawaj. Wspomnij św. Augustyna: "W dniu, kiedy sobie powiesz: wystarczy, w tym dniu jużeś umarły." Jeśliś zziębnięty, jeśliś zgłodniały - śpiewaj. Marz, jeśliś zmęczony, lecz nie przystawaj
Nie przystawaj już, pielgrzymie, druhu, wędrowniku Boży. Teraz, kiedyś zburzył mur, który cię w tobie więził, wolno ci podążać na kraniec świata, a jeśli Bóg i Święty Jakub zezwolą, siebie przezwyciężysz..."
(Pierre Barret "I my pójdziemy na kraniec świata")

 Nie mogłem się oprzeć, żeby tego nie opublikować!

ULTREIA!

środa, 19 lipca 2017

Szlakiem templariuszy - Templariusze i katarzy

 "...a w sercu dziejów tkwią templariusze bardziej pobożni niż mnisi, bardziej rycerscy niż rycerze, coraz potężniejsi i coraz bardziej tajemniczy."

(Pierre Barret „Turnieje Boże”)



Do Langwedocji, prowincji południowo-zachodniej Francji, przywiodła mnie historia katarów, dualistycznego kościoła a dokładnie ich powiązania z templariuszami. Filozofia kataryzmu wywodzi się od manicheizmu powstałego prawdopodobnie w szóstym wieku przed Chrystusem w Azji Mniejszej, skąd w dziesiątym wieku dotarła do Europy a ich największe skupisko było w Okcytanii, współczesnej Langwedocji. Wyznawców nowej religii nazwano katarami od greckiego słowa catharos, co oznacza „czyści”. 
Jak już wspomniałem kataryzm był religią dualistyczną, wyznającą dwóch bogów – Boga Zła (Szatana), który stworzył świat materialny i Boga Dobra władającego światem duchowym. Katarzy mieli w pogardzie świat materialny włącznie z własnym ciałem i dlatego z taką ochotą szli na śmierć, którą uważali za wyzwolenie duszy i powrót do światła i Boga. Wierzyli również w reinkarnację i nie spożywali zwierząt stałocieplnych. Dzielili się na „Wierzących” i „Doskonałych”, żyjących w ascezie. Uznawali tylko jeden sakrament: consolamentum, co było odpowiednikiem sakramentu kapłaństwa w kościele katolickim. Po przyjęciu consolamentu „Wierzący” stawał się „Doskonałym” i wyrzekał się tym samym świata materialnego. „Doskonali” byli wzorem miłosierdzia, skromności, czystości i pokory a Rzym nazywali „Wszetecznicą Babilońską”. Nic więc dziwnego, że w okresie nadużyć kościoła rzymskokatolickiego i lubieżności biskupów, katarzy mieli tak wielu zwolenników nawet wśród wielmoży. Podatny grunt doktryna katarów znalazła w Okcytanii, która w średniowieczu miała struktury dobrze rozwiniętej, jak na ówczesną epokę demokracji, tolerancji i poczucia wolności osobistej. Kościół obawiając się o swoje wpływy na terenie Okcytanii, uznał katarów za „Wielkich Heretyków” a papież Innocenty III ogłosił w roku 1208 krucjatę przeciwko heretyckiej Langwedocji. Natomiast król Francji, Filip II August, skorzystał z nadarzającej się okazji, aby Okcytanię podbić i przyłączyć do Francji i poparł papieża. Duchowym dowódcą krucjaty został Arnold-Almeryk, opat z Citeaux. To właśnie jemu przypisywane są słowa jakie rzekomo miał wypowiedzieć do krzyżowców przed atakiem na Beziers: Zabijajcie wszystkich. Bóg rozpozna swoich. 22 lipca 1209 roku krzyżowcy dokonali w Beziers rzezi mordując wszystkich mieszkańców: heretyków, katolików, kobiety i dzieci. Przypuszcza się, że zginęło wówczas około trzydziestu tysięcy ludzi. Następnym celem krucjaty było Carcassonne...






Do Carcassonne przyjechałem późną nocą, autostopem z Narbonne. Miasto wyglądało na wymarłe, ulice były puste, bary pozamykane a żaluzje w witrynach sklepowych opuszczone. Nigdzie żywego ducha. Nockę spędziłem w parku nieopodal fortyfikacji okalającej stare miasto. To właśnie owa fortyfikacja była powodem mojej wizyty w Carcassonne. Prezentowała się imponująco: podwójne, blankowane i wysokie na kilkanaście metrów mury z mnóstwem wież i wieżyczek. Tyle, że... większa część murów pochodzi z czasów nowożytnych. Kiedy w XVIII wieku Carcassonne straciło znaczenie militarne, fortyfikacja stopniowo popadała w ruinę i większą część murów rozebrali okoliczni mieszkańcy wykorzystując materiał do budowy, między innymi... chlewików. Tym niemniej jej widok robi niesamowite wrażenie. Prawdopodobnie, podobne wrażenie fortyfikacja musiała wywołać u krzyżowców, którzy po kilku nieudanych atakach i poniesionych stratach poczęli się niecierpliwić. Z pewnością oblężenie zostałoby przerwane, gdyby nie pomógł przypadek. Była bowiem pełnia lata i studnie miejskie wyschły. Obrońcy, nie mając innego wyjścia postanowili się poddać. Wicehrabia Carcassonne, Rajmund-Roger, udał się więc do obozu krzyżowców ustalić warunki kapitulacji. Niestety, na rozkaz dowodzącego krucjatą opata z Citeaux, z pogwałceniem honoru i zasad rycerskich, wicehrabia został uwięziony. Zaskoczeni zdradą mieszkańcy opuścili miasto 15 sierpnia 1209 roku. Podobno podziemnym przejściem...
Krucjata trwała nadal. Zdobywano zamki, ścigano i palono na stosach heretyków, obrzucano anatemą (klątwą) tych, którzy ich wspierali. Objęcie anatemą w średniowieczu oznaczało całkowite wyklęcie ze społeczeństwa i życia publicznego, zakaz przyjmowania sakramentów oraz pochówku w ziemi poświęconej.
Templariusze, jako zakon bezpośrednio podlegający papieżowi, mieli obowiązek uczestniczyć w krucjacie przeciwko katarom. Jednakże, widząc znieprawienie i okrucieństwo jakiego dopuszczali się krzyżowcy zachowywali się biernie. Oskarżali krzyżowców, że zamiast rozsiewać Bożą miłość, zatopili Okcytanię we krwi.
Znane są przypadki pochówku objętych anatemą heretyków bądź ich rodzin na cmentarzach templariuszy, które, jak wszystko należące do zakonu, nie podlegały jurysdykcji biskupiej. Było to powodem narastającej od dawna niechęci kleru do zakonu.
Na bierną postawę templariuszy w czasie krucjaty przeciwko katarom wpłynęły również związki rodzinne. Wielu braci zakonnych pochodziło z rodzin, których członkowie należeli do kościoła katarskiego bądź mu sprzyjali.
Dlatego śmiało można powiedzieć, że chociaż templariusze nie byli heretykami, nie do końca byli bezstronni bądź sprzyjali krzyżowcom.
Nieco zawiedziony miejską fortyfikacją, w biurze turystycznym poprosiłem o potrzebne mi mapy regionu, w tanim i obskurnym barze wypiłem kawę i opuściłem Carcassonne. Następnym celem mojej wędrówki była twierdza Montsegur – ostatni bastion katarów.


W Carcassonne ma swój początek mało uczęszczany szlak Camino de Santiago. Prowadzi przez Pireneje do Lourdes, gdzie łączy się z głównym szlakiem Langwedocji wychodzącym z Tuluzy. Szlak ten często prowadził mnie wąskimi, leśnymi i źle oznakowanymi ścieżkami i parę razy zdarzyło mi się zbłądzić. Kiedy po raz kolejny zgubiłem drogę - a nie byłem daleko od Carcassonne - postanowiłem kontynuować marsz lokalną szosą. Nie była ona oznakowana żółtymi strzałkami, ale przynajmniej wiedziałem dokąd idę. W ulewnym deszczu minąłem Lavalette, Alairac, Arzens i późną nocą dotarłem do Montreal. Aby dostać się do Montsegur musiałem w Montreal zejść z trasy Camino de Santiago i kierować się na południe. Następnego dnia nadal padało. Mam taki paskudny zwyczaj: kiedy poruszam się po nieznanym terenie idę „hasta que el cuerpo agunte” (do puki ciało wytrzyma). Nie wiem jakie wtedy pokonuję odległości i jest mi to obojętne. Tak było i tym razem. Do miasteczka Mirepoix przybyłem dobrze po północy, kiedy wszystkie bary były już pozamykane. Pod drzwiami katedry Saint-Maurice położyłem się na rozłożonej wcześniej karimacie, nakryłem śpiworem i z plecakiem pod głową zasnąłem. Od Montsegur dzieliło mnie jakieś trzydzieści kilometrów.

Było już po południu, kiedy wychodząc z zakrętu szosy ujrzałem niebosiężny blok skalny uwieńczony kamienną warownią z małym donżonem na skraju pionowej, prawie dwustumetrowej ściany. Była to twierdza Montsegur, ostatni bastion katarów, cel mojej wędrówki. Na tle ośnieżonych szczytów Pirenejów, ponad którymi wisiały ciemne, gęste chmury twierdza robiła piorunujące wrażenie. Przeszył mnie dreszcz. Czułem, że ocieram się o tajemnicę. Jaką?!
Około roku 1204 katarzy poprosili Ramona de Perella o odbudowę Montsegur, gdyż zamek był zrujnowany. Podobno gromadzili się tam już wcześniej na modlitwach i spotkaniach z „Doskonałymi” wysłuchując ich kazań. Prawdopodobnie na skutek narastającej nagonki i gróźb Watykanu chcieli zapewnić sobie bezpieczne miejsce ucieczki.
Początkiem maja 1243 roku u stóp Monsegur stanęła armia krzyżowców. W twierdzy chroniło się wówczas wielu katarskich diakonów i „Doskonałych” oraz rzesze ściganych przez Inkwizycję. Łącznie z załogą twierdzy, składającej się z piętnastu rycerzy wraz z giermkami i setką zaprawionych w walce, zawodowych żołnierzy, którymi dowodził Piotr-Roger de Mirepoix przebywało tam około pięciuset osób.
Jak już wspomniałem, wzgórze Montsegur jest ogromnym blokiem skalnym o długości około kilometra i tworzy płaszczyznę ograniczoną stromymi ścianami. Dla obozujących u stóp wzgórza krzyżowców, którym ukształtowanie terenu nie pozwalało na frontalny atak twierdza pozostawała nie do zdobycia. Tym bardziej, że oblegani mieli stałą łączność ze światem zewnętrznym. Oblężenie trwałoby z pewnością długo i prawdopodobnie w końcu by odstąpiono, gdyby nie zdrada. Pewnej nocy, kilku ochotników, prowadzonych przez przewodnika znającego sekretną ścieżkę, wspięło się na straszliwą ścianę południową. Dotarli na grań, pozbawioną w tej części umocnień i wymordowali załogę donżonu. Od tego momentu sytuacja oblężonych pogarszała się w szybkim tempie. Nieustanne ataki katapulty miotającej kamienie o wadze czterdziestu kilogramów, nieudane nocne wypady obrońców, aby zniszczyć katapultę, jak i próba sprowadzenia katalońskich najemników zakończona niepowodzeniem doprowadziła w końcu do pertraktacji na jakich warunkach obrońcy gotowi są poddać Montsegur. Krzyżowcy byli znużeni niekończącym się oblężeniem i zgodzili się na większość przedstawionych warunków.
Heretycy, którzy nie zaprą się kataryzmu, zostali skazani na stos. Pozostali mieli odzyskać wolność, pod warunkiem szczerej spowiedzi. Natomiast walczący mogli odejść swobodnie z bronią i taborami. Pertraktacje rozpoczęto 1 marca 1244 roku a twierdza została oddana dwa tygodnie później po dziesięciu miesiącach oblężenia. 16 marca 1244 roku, na gigantycznym stosie ustawionym u stóp góry spłonęło dwustu dwudziestu „Doskonałych”, którzy nie zaparli się swojej wiary. Był to koniec okcytańskiego kataryzmu.
Sześćdziesiąt trzy lata później, w roku 1307, ten sam los spotkał templariuszy.





Na parkingu, przy lokalnej szosie, skąd turyści rozpoczynają wspinaczkę do twierdzy zatrzymałem się, aby przygotować sobie obiad. Zdjąłem plecak i usiadłem na niewielkim murku wyznaczającym koniec parkingu. Z plecaka wyjąłem kartusz z gazem, palnik, mały rondel i puszkę fasoli kupioną w supermercado w Lavelanet. Przymocowałem palnik do kartusza, po czym otworzyłem puszkę i wrzuciłem jej zawartość do rondla, końcówkę wygarniając łyżką. Odpaliłem palnik i postawiłem rondelek na ogniu. Po chwili z fasoli poczęły wydobywać się bąbelki powietrza. Wpierw nieśmiało, potem intensywnie aż w końcu w rondlu zawrzało. Wtedy zakręciłem gaz, zdjąłem rondelek z palnika i zabrałem się do jedzenia, ale przypomniałem sobie, że nie kupiłem chleba. Parkowało tam kilka samochodów. Przy jednym z aut, posilało się jakieś małżeństwo w wieku emerytalnym. Podszedłem do nich i poprosiłem o kawałek chleba, tłumacząc, że zapomniałem kupić. Kobieta z uśmiechem dała mi pół bagietki. Podziękowałem, po czym wróciłem do mojego „obozu” i zająłem się posiłkiem. Fasola była dobra a ja byłem głodny, a jak człowiek jest głodny, „to nawet gówno smakuje jak szynka” - mawiał mój świętej pamięci ojciec. Po posiłku wymyłem rondelek i wraz z palnikiem i kartuszem schowałem do plecaka. Potem napiłem się wody, założyłem plecak i ruszyłem na podbój twierdzy Montsegur. Słowo „podbój” jest tutaj na właściwym miejscu – twierdze należy nadal zdobywać. Nie ma tam wygodnej, asfaltowej drogi, którą można by się dostać do warowni. U stóp wzgórza zatrzymałem się przy kamiennym monumencie upamiętniającym miejsce spalenia katarskich męczenników. Odmówiłem tam krótką modlitwę za pokój ich duszy, po czym rozpocząłem wspinaczkę. Kamienista ścieżka, niczym wąż, wiła się po stromym zboczu. Nogi potykały się w szczelinach, plecak przygniatał do ziemi, brakowało tchu. Wspinaczka była uciążliwa, ale biorąc pod uwagę przebyte tego dnia trzydzieści kilometrów z Mirepoix, to i tak szło mi nieźle. Mniej więcej po dwudziestu minutach i trzech przystankach dla złapania oddechu stanąłem na szczycie.
Warownia, albo raczej, to co po niej pozostało nie prezentuje się imponująco. Mury pozbawione są otworów strzelniczych, blanków i narożnych wież, za wyjątkiem znajdującego się we wschodniej części, niewielkiego donżonu. Całość przypomina bardziej kamienny sarkofag, niż zamek obronny. Tym niemniej położenie na szczycie niesłychanie spadzistej góry, pośród ośnieżonych szczytów Pirenejów, w zestawieniu z dramatem jaki przed wiekami rozegrał się w tym miejscu i żarliwą wiarą przebywających tam wówczas katarów wywołało we mnie niezwykle silne uczucie zetknięcia się z tajemnicą, z czymś niepojętym dla umysłu, co można przyjąć tylko sercem...  Z tą myślą opuściłem twierdzę i ruszyłem drogą w kierunku Lourdes.

ULTREIA!







poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Szlakiem templariuszy

 Wpis ten jest prologiem dalszych "Opowieści z Camino de Santiago", rozgrywających się, tym razem, w miejscach związanych z zakonem templariuszy.




Niejednokrotnie wspominałem o moich kontaktach z templariuszami na Camino de Santiago, o komandorii w Manjarin czy o Thomasie Martinez de Paz, zwanym Ostatnim Templariuszem. Wspominałem również o tym, że sercem jestem templariuszem. Tym niemniej, mój sentyment do zakonu nie narodził się z ezoterycznych mitów i legend, jakie na temat Rycerzy Świątyni powstały na przestrzeni wieków. Jest raczej owocem doświadczeń i refleksji zdobytych podczas moich licznych pielgrzymek do grobu, Świętego Jakuba i wielu lat służby hospitalero w schroniskach dla pielgrzymów. Opiera się na pierwotnej, prostej i czystej idei Hugona de Peyens, rycerza z Szampanii i jego towarzyszy: Gotfryda de Saint-Omer, Gotfryda d'Eygorrande, Nicolasa de Neuvic, Jeana d'Ussel, Jeana de Meymac i Pierra d'Orlean, którzy pełni miłości Boga i bliźniego po zakończeniu krucjaty pozostali w Palestynie. W roku 1118 złożyli przed patriarchą Jerozolimy ślub ubóstwa, czystości i posłuszeństwa według reguły cysterskiej oraz zobowiązali się, służąc jako rycerze, bronić pielgrzymów i ochraniać drogi.  Ich siedziba znajdowała się nieopodal dawnej świątyni Salomona w Jerozolimie a symbolem było dwóch rycerzy na jednym koniu. Stąd pochodzi nazwa zakonu: Zakon Biednych Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona.
Czując związek oraz moralny obowiązek wobec templariuszy, postanowiłem odbyć pielgrzymkę szlakiem zamków, kościołów i komandorii, należących bądź związanych, niegdyś lub obecnie, z zakonem Rycerzy Świątyni. Peregrynację Rozpocznę w Pirenejach i chociaż przemieszczał się będę na zachód wzdłuż Camino de Santiago, końcowym jej przystankiem, tym razem, nie będzie grób Świętego Jakuba.

ULTREIA!