WPROWADZENIE

poniedziałek, 19 lutego 2018

Szlakiem templariuszy: przez Tomar na "Kraniec Świata" cz. IV


Po czterech dniach wędrówki, od kiedy opuściłem Santiago, po raz kolejny stanąłem na Krańcu Świata, na Przylądku Finisterre najdalej na zachód wysuniętym przylądku Europy. Przede mną rozpościerało się Morze Ciemności – el Mar Oscuro - jak w czasach przedkolumbijskich nazywano Atlantyk. W dole fale z hukiem rozbijały się o skały i słychać było tylko szum morza i krzyk rozwrzeszczanych mew...


Dość tych sentymentów – pomyślałem i wróciłem do miasteczka. Zameldowałem się w schronisku, wykąpałem, zrobiłem zakupy. Potem ugotowałem i zjadłem obiad. Po obiedzie, syty i zadowolony, wybrałem się na spacer. Wpierw wstąpiłem do baru naprzeciwko schroniska, po drugiej stronie ulicy. Nazywał się O Canario i był często odwiedzany przez pielgrzymów. Podszedłem do bufetu i zamówiłem „cafe americano”. Kiedy barman zajęty był przygotowaniem kawy, ktoś delikatnie dotknął mego ramienia i usłyszałem znajomy, miły głos: Vladi? Odwróciłem się. Za mną stała...
-Liede! - zawołałem i mocno dziewczę przytuliłem.
Liede była Holenderką i pochodziła z okolic Amsterdamu. Miała najwyżej dwadzieścia lat. Miała też ładną, dziecinną jeszcze buzię, długie, złociste włosy i uroczy uśmiech. Poza tym była szczera i ciekawa świata. Poznaliśmy się kilka dni wcześniej, na Placa Obradoiro, w Santiago.
-Od kiedy tu jesteś? - zapytała Liede
-Dzisiaj przyszedłem – odpowiedziałem. - Napijesz się czegoś?
-Owszem, kawy – odparła Liede.
-Jeszcze jedną kawę – zwróciłem się do kelnera.
Kiedy kelner zrealizował zamówienie usiedliśmy przy stoliku. Piliśmy kawę i rozmawiali o tym co wydarzyło się od czasu naszego spotkania w Santiago. W międzyczasie, nad miastem przeszła ulewa i bar zapełnił się pielgrzymami. Kiedy się przejaśniło opuściliśmy z Liede lokal i wybraliśmy się na spacer wąskimi, krętymi i lśniącymi od deszczu uliczkami Finisterre. Doszliśmy aż do latarni morskiej. Tam usiedliśmy na skale, na skraju klifu i oczekiwali na zachód słońca... 
 

Było jeszcze ciemno, kiedy się przebudziłem, za oknem panowała noc a w sypialni słychać było tylko oddechy śpiących pielgrzymów. Unikając hałasu wstałem, ubrałem się, na korytarzu spakowałem plecak i opuściłem schronisko. W barze, O Canario, po przeciwnej stronie ulicy wypiłem kawę i zjadłem dwie magdalenki. Potem trochę spacerowałem po nabrzeżu portowym. O dziesiątej wypiłem jeszcze jedną kawę i wyruszyłem do Muxii. Miałem przed sobą trzydzieści kilometrów drogi wzdłuż wybrzeża. Paradoksem było to, że przy całym moim kilkunastoletnim doświadczeniu na szlaku, przemierzania różnymi (nierzadko alternatywnymi) wariantami, Drogi do Santiago, tym odcinkiem miałem iść po raz pierwszy.
Owszem, niejednokrotnie wychodząc z Finisterre szedłem wzdłuż wybrzeża, ale kierowałem się na południe, tułając od portu, do portu, w poszukiwaniu łajby na której mógłbym wypłynąć na morze. Tym razem miałem iść na północ.
Jak już wspomniałem, droga wiodła wzdłuż brzegu oceanu, który czasem prześwitywał spomiędzy drzew. Widać było wtedy piaszczystą plażę i spienione fale.
Po południu dotarłem do Lires, wioski położonej mniej więcej w połowie drogi, pomiędzy Finisterre a Muxią. Znajdował się tam jedyny na tym odcinku bar. Był to lokal obszerny, schludny, nastawiony na pielgrzymów i turystów. Bar zajmował parter, na piętrze mieściły się pokoje do wynajęcia. Wypiłem tam tylko kawę i poszedłem dalej.
Do Muxi przybyłem tuż przed zmierzchem. Zameldowałem się w schronisku, wybrałem sobie łóżko i wziąłem prysznic. Potem zrobiłem zakupy i przyrządziłem kolację. Byłem tego dnia wyjątkowo zmęczony i po kolacji położyłem się do łóżka. Zasnąłem od razu.
Przyznam, że Muxia nie wywarła na mnie specjalnego wrażenia. Urbanistyka nieszczególna, port jakich wiele na wybrzeżu Galicji, jedynie Santuario Virxen da Barca, jest tam godne uwagi. Ta - samotnie stojąca na kamiennym brzegu, zwanym Costa do Morte (Wybrzeżem Śmierci) z powodu wielu okrętów zatopionych, na tamtejszych wodach – chrześcijańska świątynia, powstała w miejscu pradawnej świątyni celtyckiej. Dopiero w XII wieku postawiono tam pierwszą chrześcijańską eremitę. Obecny kościół został wybudowany w wieku XVII. Sanktuarium wielokrotnie nawiedzały niszczycielskie żywioły, zalewały fale oceanu, a w Boże Narodzenie 2013 roku w wyniku pożaru powstałego od uderzenia pioruna spłonął dach świątyni.
Nawiedzone miejsce – pomyślałem spoglądając na wzburzony ocean. Potem przeniosłem wzrok na kościół, obszedłem świątynię dookoła, zrobiłem kilka zdjęć i wróciłem do baru, gdzie zostawiłem plecak. W barze wypiłem kawę a kiedy nadjechał autobus, wsiadłem i pojechałem do Santiago. Nie zabawiłem tam jednak długo i nazajutrz ruszyłem w drogę, kierując się na wschód.



Po kilku dniach wędrówki zawitałem do schroniska „Ave Fenix” w Villafranca del Bierzo, należącego do mojego przyjaciela Jesusa Jato. Jesus, jak zawsze powitał mnie serdecznie - nakarmił, napoił, po czym zapytał:
-Zatrzymałbyś się u mnie na kilka dni? Mam dużo pielgrzymów i tylko jednego hospitalero.
Rozejrzałem się po podwórzu, gdzie staliśmy i rzeczywiście, jak na tę porę roku (był początek listopada) pielgrzymów było dosyć sporo. Tym niemniej propozycja nie była mi na rękę, chciałem jak najszybciej wrócić do domu. Z drugiej zaś strony, Jesus był moim przyjacielem, nie jeden raz podał mi dłoń, kiedy byłem w potrzebie i nie mogłem go zawieść.
-Zgoda – odpowiedziałem.
I tak oto, po kilku latach wróciłem do starej profesji - znowu byłem hospitalero.


Praca w schronisku „Ave Fenix”, to codzienne, rutynowe obowiązki: poranne porządki, przyjmowanie pielgrzymów, przygotowanie kolacji a na koniec zmywanie naczyń oraz sprzątanie kuchni i jadalni. Rutynę urozmaica rotacja pielgrzymów. Każdego bowiem dnia, w schronisku pojawiają się nowi pątnicy a wraz z nimi ich historie, marzenia i intencje, których cząstkę pozostawiają w refugio...
Drugi hospitalero miał na imię Paco. Pochodził z Walencji, gdzie – jak twierdził – był szefem kuchni, w jakiejś podrzędnej restauracji. Lokal niestety, padł ofiarą wszechobecnego kryzysu i zbankrutował, a on wylądował na ulicy. Aby nie poddać się rozpaczy, pewnego dnia spakował plecak i wyruszył na Camino de Santiago. W albergue „Ave Fenix” miał zatrzymać się tylko na jedną noc, jednakże urzeczony magią tego miejsca pozostał na dłużej. W schronisku, oprócz standardowych obowiązków hospitalero, pełnił funkcję kucharza. Czasem zdobywał się na ekstrawagancję i przygotowywał wykwintne dania na kolację dla pielgrzymów. Natomiast w niedzielę jedliśmy na obiad oryginalną paelle Valenciana na baraninie i króliku, którą Paco przyrządzał na wolnym ogniu, na podwórzu schroniska.


Dni upływały nam na spokojnym rutynowym wypełnianiu obowiązków. Tyle że coraz mniej pątników zatrzymywało się w schronisku na noc, a co za tym idzie, mieliśmy mniej pracy.
Pewnego wieczoru, Jesus oznajmił, że odprawi queimade - tajemniczy obrzęd oczyszczenia ciała i ducha. Wniósł do jadalni nieduży, miedziany, okopcony kociołek, postawił go na przygotowanym wcześniej stole, do kociołka wlał „magiczny napój” (orujo, czyli bimber pędzony z galicyjskiego wina) i kiedy ową „magiczną miksturę” podpalił z kociołka buchnął błękitno różowy płomień. Wtedy zanurzył w miksturze chochlę, zamieszał, po czym uniósł wysoko i powoli przechylając opróżniał. Z chochli popłynął strumień płonącego płynu a Jato w tym czasie wypowiadał zaklęcia:
-Za pielgrzymów, którzy od wieków przemierzają magiczną Camino de Santiago!
Na co uczestniczący w ceremonii pątnicy unieśli ramiona wzmacniając zaklęcie przeciągłym:
-Uuuu...!
-Za pielgrzymów cierpiących z powodu tendenitis, ampollas i wszelkich innych dolegliwości ich nękających! - zaklinał Jato unosząc chochlę.
-Uuuu...! - zawtórowali pątnicy.
-Za pielgrzymów, którzy na Camino de Santiago...
Jato mógł tak w nieskończoność wymyślać zaklęcia a wymyślał je na poczekaniu.
Po ceremonii, zakończonej rytualnym wypiciem „zaklętej mikstury” Jato przelał pozostałe w kociołku orujo do słoika i zaniósł do kuchni.
Obrządek queimady pochodzi z zamierzchłych czasów, kiedy to zaszyci w leśnych ostępach celtyccy druidzi, podczas pełni księżyca sporządzali zaprawiony ziołami, magiczny wywar. W średniowieczu rytuał przejęły żyjące w Galicji czarownice a wywar wzbogaciły specyfikami takimi jak pępowina narodzonego o północy dziecka, głowa czarnego kota, ogon jaszczurki czy skrzydło nietoperza.
Dzisiaj queimada to już tylko tradycja i zaprawia się ją, co najwyżej kawą. Natomiast w Galicji – krainie queimady - odbywają się doroczne festiwale obrządku, gdzie odziani w rytualne szaty mistrzowie ceremonii mieszają „magiczną miksturę” wypowiadając ściśle określoną, tradycyjną formułę zaklęcia.


Końcem listopada oznajmiłem Jesusowi, że do świąt pozostało kilka tygodni, a ja mam do domu cztery tysiące kilometrów i niestety, muszę go opuścić. O ile Jato przyjął moją decyzję ze spokojem, to niedoświadczony Paco zaczął narzekać, że zostanie sam i jak przyjdzie więcej pielgrzymów, to znowu będzie miał urwanie głowy. Pierwszy raz pracował jako hospitalero i nie wiedział, że za jakiś tydzień, jeżeli w schronisku zatrzyma się na noc chociaż jeden pielgrzym, to i tak będzie dobrze.
Następnego dnia Jesus odwiózł mnie do Ponferrady na parking, gdzie zatrzymywały się ciężarówki. Niestety, tego dnia nie miałem szczęścia i po kilku godzinach bezowocnego polowania na okazję, wziąłem plecak i poszedłem do schroniska dla pielgrzymów. Po przybyciu wybrałem sobie łóżko, wykąpałem się i przebrałem. Na kolację zjadłem kawał (było tego ponad kilogram) tłustej, wieprzowej pieczeni, którą wcześniej kupiłem w supermercado i upiekłem w kuchni. Po kolacji wyszedłem jeszcze na podwórko na papierosa, porozmawiałem chwilę z pielgrzymami, po czym wróciłem do pokoju i położyłem się do łóżka.


 Rano, po opuszczeniu schroniska wypiłem kawę w barze przy Plaza Temple. Potem złożyłem tradycyjną wizytę na zamku templariuszy. Piszę - tradycyjną, bo wizyta na zamku w Ponferradzie, stała się obowiązkowym rytuałem jaki sobie narzuciłem. Podobnie jak wizyta w kawiarni, „Cafe de Irunia” na Placa Castilla w Pamplonie, gdzie zwykł przesiadywać Ernest Hemingway, podczas pobytu w tym mieście. Właśnie w tej knajpie pisał swoją  bestselerową powieść „Słońce też wschodzi”, w której opisuje słynną fiestę Sanfermin i goniące po ulicach byki...
Wróćmy jednak do Ponferrady.
Była akurat środa, dzień kiedy wstęp do twierdzy jest bezpłatny co pozwoliło mi zaoszczędzić sześć euro na bilecie. Była to symboliczna i zarazem ostatnia podczas tej peregrynacji wizyta w miejscu związanym z Rycerzami Świątyni. Wiedziałem, że nic nowego na zamku, który przecież dobrze znałem, nie odkryję. Tym niemniej z pewną dozą emocji przekroczyłem zwieńczoną czterema cylindrycznymi wieżami bramę fortecy, wspiąłem się na blankowane mury, zrobiłem kilka fotek, zajrzałem do kilku znanych mi nisz i zakamarków i opuściłem twierdzę. Nie wróciłem jednak na parking, gdzie poprzedniego dnia polowałem na okazję. Poszedłem na dworzec autobusowy, kupiłem bilet do Irunu i o północy byłem na granicy Hiszpańsko-Francuskiej zdecydowany na szybki powrót do domu. 


 ULTREIA! 


czwartek, 1 lutego 2018

Szlakiem Templariuszy: przez Tomar na "Kraniec Świata" czIII

  -W Leca do Balio, jest klasztor templariuszy – powiedział hospitalero, kiedy wyjaśniłem powód mojej pielgrzymki. Byłem w schronisku dla pielgrzymów w Porto, gdzie spędziłem noc i właśnie szykowałem się do wyjścia.
-Leca do Balio, gdzie to jest? - zapytałem zakładając plecak.
-Jakieś siedem kilometrów od Porto. Tylko musisz iść szlakiem principal, wzdłuż szosy. Potem odbijesz w prawo, przejdziesz ze trzy kilometry i będziesz na miejscu. Klasztor widać z daleka. Łatwo trafić - tłumaczył hospitalero.
-Camino Principal, powiadasz...
Nie pasowało mi to. Planowałem iść szlakiem alternatywnym, wzdłuż brzegu oceanu, aż do miasteczka Caminha. Tam wsiąść na prom i popłynąć do la Guarda. Nigdy tamtym szlakiem nie szedłem. No trudno – pomyślałem – nie dla pięknych widoków tu jestem a ocean nie jest mi dziwny. Zdecydowany oddać hołd Rycerzom Świątyni podziękowałem za informację i opuściłem schronisko zamykając za sobą drzwi.



Porto to piękne i historyczne miasto, od wieków związane z morzem. Zwłaszcza kościoły, przyciągają tu uwagę. Ich ściany, bogato zdobione błękitnymi płytkami azulejos, przedstawiają sceny biblijne bądź żywoty świętych. Kiedy tak szedłem zachwycając się kunsztownym ornamentem świątyń, na które padały pierwsze promienie wschodzącego słońca zdałem sobie sprawę, że chociaż jestem tutaj po raz enty, to nie znam tego miasta. Przeważnie przyjeżdżałem rano i od razu kierowałem się na szlak, albo, jak tym razem, wieczorem i po nocy spędzonej w schronisku wyruszałem w drogę. Następnym razem wezmę ze sobą przewodnika, który dobrze zna to miasto – obiecałem sobie i z tą obietnicą ruszyłem na podbój kolejnej twierdzy templariuszy.


 Kiedy dwie godziny później przybyłem na miejsce, okazało się że klasztor pochodzi z X wieku i został wzniesiony, prawdopodobnie, na miejscu dawnej, rzymskiej świątyni poświęconej Jowiszowi. W XI wieku został przebudowany a w wieku XII przekazany Zakonowi Rycerzy Szpitala Jerozolimskiego Świętego Jana Chrzciciela, nazywanych Szpitalnikami bądź Joannitami a od XVI wieku Kawalerami Maltańskimi. W prymitywnym wówczas klasztorze mieściła się pierwsza Kapituła Zakonu na prowincję portugalską. W posiadaniu szpitalników, klasztor przechodził kolejne reformy, które nadały mu charakter militarny. Wzniesiono, między innymi, solidną, zwieńczoną blankami wieżę oraz wzmocniono mury. Do Zakonu Biednych Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, klasztor w Leca do Balio, nigdy nie należał. Tym niemniej nie żałowałem tej wizyty. Warto było tu przyjść i poznać miejsce związane z innym Zakonem Rycerskim. Poza tym, po kasacie Templariuszy, to właśnie Szpitalnicy przejęli większość ich majątków a wielu Rycerzy Świątyni zostało wcielonych do Zakonu Joannitów.


 Od rana padał deszcz a niebo, aż po horyzont było zachmurzone i nic nie wskazywało na rychłą poprawę pogody. Co prawda były to przelotne i niezbyt intensywne opady, ale z czasem stawały się dokuczliwe. W każdej mijanej wiosce wstępowałem do baru, aby się napić gorącej kawy i ogrzać.
Po południu rozpadało się na dobre. Byłem akurat w szczerym polu i nie miałem gdzie się schronić. No więc szedłem przez ten deszcz, plastykowego ponczo nie miałem (Szczerze mówiąc, nie lubię chodzić w plastyku. Jest niewygodny i krępuje ruchy.) i kiedy doszedłem do Vilar de Pinheiro ubranie miałem przemoczone. Tradycyjnie wstąpiłem do baru aby się ogrzać i schronić przed deszczem. Bar nazywał się „Cafe Beiracampo” i był obszerny i schludny. Za barem stała młoda kobieta o latynoskiej urodzie i szmatką przecierała ladę. Na mój widok przerwała pracę i zapytała czego sobie życzę.
-Lampkę wina – odpowiedziałem.
Barmanka postawiła na szynkwasie bombiasty kielich, sięgnęła po butelkę i napełniła szkło.
-Ile płacę? - zapytałem.
-Pięćdziesiąt centów – odpowiedziała barmanka.
Położyłem na ladzie pieniądze, wziąłem wino i już miałem odejść, ale tchnięty przeczuciem zapytałem:
-Jest w Vilar do Pinheiro, schronisko dla pielgrzymów?
-Nie ma. Najbliższe jest dziesięć kilometrów stąd, w San Pedro de Rates – wyjaśniła barmanka.
-Dziesięć kilometrów! To ponad dwie godziny marszu! Chyba tutaj, w barze, będę musiał przeczekać ten deszcz.
-No raczej... - odparła kobieta spoglądając na mnie rozbawionymi oczyma.
-Eeeech... Życie pielgrzyma – westchnąłem i usiadłem przy stoliku.
Oprócz mnie w barze przebywał jeszcze jeden pielgrzym. Siedział przy sąsiednim stoliku, nad lampką wina i bawił się smartfonem. Jego plecak stał oparty o ścianę.
Zadowolony, że spotkałem bratnią duszę uniosłem kielich i zawołałem w jego stronę:
-Salud, Amigo Peregrino!
-Salud! - odpowiedział pielgrzym i sięgnął po stojące przed nim wino. Wypiliśmy. On zamówił następne wino a ja przysiadłem się do jego stolika i nawiązaliśmy rozmowę. Dowiedziałem się, że jest Włochem, pochodzi z Turynu i ma na imię Giuseppe a do Santiago idzie po raz czwarty. W ramach rewanżu postawiłem następną kolejkę. Potem Giuseppe, nie chcąc być dłużnikiem zamówił jeszcze po kieliszku i rozmowa coraz lepiej się kleiła. W międzyczasie w barze zjawił się właściciel lokalu w towarzystwie dwóch mężczyzn. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy pielgrzymami postawił wszystkim szampana. W trakcie „degustacji” trunku, Giuseppe opowiadał o swoich motocyklach (miał ich podobno kilka) i zamiłowaniu do motocyklizmu. Zaimponowało to właścicielowi, do tego stopnia, że postanowił otworzyć następnego szampana, a otwierał w sposób nietypowy... maczetą odcinał drut zabezpieczający i szampan sam się otwierał. Potem każdy chciał próbować tej metody i zrobiło się małe zamieszanie zakończone rozbiciem, korkiem od szampana, szyby, w kredensie z talerzami. Odtąd już tylko właściciel się tym zajmował.
Nie pamiętam, kiedy zjawił się Turek, ale wraz z jego przybyciem na stole pojawiła się butelka orujo. Fiesta rozkręcała się na dobre, wybuchały szampany, wino się lało, orujo rozgrzewało, a na dworze wciąż padał deszcz.
Zapadł zmierzch a myśmy dalej balowali. W końcu mówię do Włocha, że robi się późno a mamy jeszcze dziesięć kilometrów do przejścia i powinniśmy iść, bo nam schronisko zamkną. Na co on odpowiedział, że wypijemy jeszcze po kielichu i zbieramy się. Wtedy wtrącił się właściciel i powiedział, że nigdzie nie pójdziemy bo deszcz pada a do San Pedro zawiezie nas Vitor (tak miał na imię Turek) bo jedzie w tamtym kierunku, co Vitor z ochotą potwierdził. No i balowaliśmy dalej. Dopiero po dziewiątej opuściliśmy imprezę, ale Włocha prawie na siłę musiałem wyciągać z baru i władować do samochodu Turka.
-Niezła fiesta – stwierdził Vitor, kiedy ruszyliśmy.
-Tak, niezła – odparłem. - A ja w tym barze chciałem tylko schronić się przed deszczem.


Następnego dnia niebo nadal było zachmurzone, ale deszcz nie padał. Za to bolała mnie stopa w lewej nodze. Po przejściu kilku kilometrów ból stał się na tyle dokuczliwy, że postanowiłem tę stopę obejrzeć. Zatrzymałem się na centralnym placu jakiejś wioski, której nazwa umknęła mi z pamięci, usiadłem na ławce, zdjąłem obuwie i obejrzałem piętę. Była sinoczerwona, jakby wdało się zakażenie. Chyba powinienem pójść do lekarza – pomyślałem.
Po drugiej stronie placu był sklep spożywczy. Tam się udałem, aby zapytać, gdzie znajdę lekarza. Właścicielka była miłą i życzliwą kobietą i gdy usłyszała co mnie spotkało i obejrzała nogę, która teraz była jeszcze bardziej sinoczerwona, natychmiast powierzyła sklep córce, wyprowadziła samochód z garażu i zawiozła mnie do oddalonej o pięć kilometrów przychodni.
W przychodni – jako że byłem pielgrzymem - przyjęli mnie ze specjalną troską i od razu zaprowadzili do gabinetu zabiegowego. Wpierw nogę obejrzał lekarz, potem zajęły się mną pielęgniarki. Okazało się, że mam w pięcie kawałek szkła, (Prawdopodobnie wbił się podczas wczorajszej imprezy w barze, kiedy to ktoś, korkiem od szampana, rozbił szybę w kredensie.) ale zakażenie się nie wdało. Po obmyciu rany, wyjęciu szkła i założeniu opatrunku podziękowałem pielęgniarkom, założyłem plecak i ruszyłem w drogę, do Barcelos.
Kilka dni później, już na ziemi hiszpańskiej, przeżyłem kolejną przygodę, która zakończyła się wizytą w szpitalu. Tym razem, pogryzł mnie pies, wilczur.
Zbliżałem się akurat do Caldas de Reis, niewielkiego galicyjskiego miasteczka, położonego czterdzieści kilometrów od Composteli. Byłem już na przedmieściu i rozglądałem się za barem, restauracją lub sklepem. Na podwórzu jednego z domostw zobaczyłem kobietę, która rozwieszała pranie. Podwórze od drogi odgradzał kamienny mur i widziałem tylko tę kobietę. Postanowiłem zapytać czy jest w pobliżu jakiś lokal. Przystanąłem, podparłem się o mur i nim otworzyłem usta w prawej dłoni miałem już kły wilczura. Bydle zacisnęło pysk i nie chciało puścić.
-Puto perro! - zakląłem i na siłę wyrwałem kończynę. Była poszarpana i zakrwawiona.
Wystraszona kobieta odciągnęła psa, który rzucał się, warczał i szczekał i zamknęła go w szopie. Chwilę później, na podwórzu zjawił się mąż kobiety ściągnięty zamieszaniem i pytał co się stało. Nie chciałem robić afery z całego zajścia (No bo cóż, pies zachował się jak pies, kiedy ktoś obcy wtargnie na jego teren.) i skończyło się na tym, że właściciel odwiózł mnie na pogotowie. Na pogotowiu, w gabinecie zabiegowym ranną dłoń mi oczyścili, zdezynfekowali, zeszyli i założyli opatrunek. Potem lekarz zapytał czy byłem szczepiony przeciw tężcowi, kiedy potwierdziłem przepisał antybiotyk i tabletki przeciwbólowe. Na koniec pouczył, żebym codziennie, gdziekolwiek będę, przychodził na zmianę opatrunku a za dziesięć dni zgłosił się do lekarza na zdjęcie szwów. Jeszcze tego samego dnia ręka spuchła i zaczęła się jadzić. Pomimo, że codziennie przemywałem i zmieniałem opatrunki, rana goiła się bardzo długo.

Wieczorem, następnego dnia, pomimo odniesionych obrażeń - pozszywany, obolały i zmęczony, dotarłem, do mojej ukochanej katedry w Santiago de Compostela. Pierwsze kroki po przybyciu, tradycyjnie skierowałem do krypty, aby pokłonić się apostołowi Jakubowi. Muszę tu wspomnieć, że katedra w Santiago, a zwłaszcza krypta z doczesnymi szczątkami Świętego Jakuba, jest w naszej rodzinie otaczana szczególną czcią. Mój młodszy brat, Janusz, również wielokrotnie pielgrzymował do Santiago a w 2008 roku, w krypcie, przy trumnie Apostoła ksiądz, Don Alejandro Barrel, odprawił mszę w intencji naszego zmarłego ojca – mszę o którą nie prosiłem, została mi ona podarowana.
W Santiago spędziłem kilka dni na spacerach, modlitwie i kuracji. W końcu uznałem, że czuje się na tyle dobrze, aby ruszyć w drogę. Spakowałem plecak, pożegnałem przyjaciół, wstąpiłem jeszcze do katedry, aby pokłonić się Apostołowi, w barze wypiłem kawę i opuściłem Santiago kierując się na przylądek Finisterre.

ULTREIA!

- cdn -