WPROWADZENIE

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Sto dolarów

 Kiedy mijałem ostatnie zabudowania Burgos sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem kilka monet. Było tego nieco ponad cztery euro, cały mój majątek. No dobra, na jedzenie wystarczy i jeszcze na kawę, a w Castrojeriz za schronisko płaci się donativo. Schowałem pieniądze do kieszeni, spojrzałem w niebo i powiedziałem: Panie, jeśli mam kontynuować tę Drogę,  to wypadałoby, żebym miał jakieś pieniądze  na drogę. Była to moja modlitwa i szybko o niej zapomniałem.
Kilka godzin później, na mesecie, spotkałem samotnego pielgrzyma. Siedział na kamieniu, na skraju drogi i zalepiał plastrem odciski. Pozdrowiłem go tradycyjnym, Buen Camino i zapytałem czy ma papierosy. Potwierdził skinieniem głowy i wyjął z kieszeni paczkę Marlboro. Zapaliliśmy. 
- Skąd jesteś? - zapytałem przysiadając na kamieniu obok.
- Z Brazylii - odpowiedział. - Jestem Brazylijczykiem. A Ty?
- Z Polski...
- Z Polski jesteś! Bo ja się nazywam Kowalski.
- Kowalski?! - powtórzyłem i uważniej mu się przyjrzałem. W końcu niecodziennie spotyka się na Camino de Santiago, w samym środku Hiszpanii, Brazylijczyka o nazwisku Kowalski. Wyglądał na jakieś czterdzieści pięć lat. Był średniego wzrostu i krępej budowy ciała. Miał krótko przystrzyżone, jasne włosy, niebieskie oczy i słowiańskie rysy twarzy.
- Na imię mam Pedro - przedstawił się.
- Vladi. Po Polsku, Włodek. Ale Hiszpanom łatwiej zapamiętać, Vladi - wyjaśniłem.
- W porządku, niech będzie, Vladi.
Odrzuciliśmy niedopałki, założyli plecaki i ruszyli w drogę do Hornillos del Camino. Na mesecie było gorąco i ani krzty  cienia. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się łany dojrzewających zbóż. Pedro okazał się dobrym kompanem i monotonie mesety urozmaicaliśmy sobie rozmową. Opowiadał,  jak to jego dziadkowie  na początku ubiegłego stulecia wyemigrowali z Polski i osiedlili się w Brazylii, w prowincji Parana.
- Mama była Włoszką i mówiła do nas po włosku, dlatego nie mówię po polsku - tłumaczył. Miałem ochotę zapytać w jakim języku mówił ojciec, ale wrodzony takt mnie powstrzymał.
- A Ty, Vladi, czym się zajmujesz? - zapytał Pedro. 
- Pielgrzymowaniem... - odparłem i zacząłem się śmiać.
- Pielgrzymowaniem?! - Czyżbyś chodził po szlaku  tam i z powrotem?
 - No, nie do końca... Kilka lat temu związałem życie z Camino de Santiago. Poszukuję tutaj natchnienia, trochę piszę, czasem pracuję w schroniskach...
- Ciekawy sposób na życie. Ale ja bym tak nie mógł. Mam pięcioro dzieci i każde z inną kobietą.
- Współczuję... ale przyznasz, że równie niekonwencjonalny tryb życia prowadzisz.
Pedro wybuchnął śmiechem.
-Masz rację - powiedział. - Camino de Santiago przyciąga niekonwencjonalne typy ludzkie.
W Hornillos del Camino wstąpiliśmy do baru. Wypiliśmy tam kawę a Pedro kupił owoce.
- To na drogę - powiedział i schował do plecaka pomarańcze i banany.
Kiedy ponownie znaleźliśmy się na mesecie, Pedro zwrócił się do mnie z zaskakującym pytaniem:
- Jak stoisz ekonomicznie, Vladi?
- Mam pieniądze... na jedzenie na dzisiaj - odpowiedziałem szczerze. Więcej tego tematu nie poruszaliśmy.
Do Hontańas przybyliśmy późnym popołudniem. Zatrzymaliśmy  się w barze, El Puntido, znajdującym się obok kościoła. Wszystkie stoliki na zewnątrz były zajęte i musieliśmy wejść do środka. Zasiedliśmy przy kontuarze a Pedro zamówił dwie caca-cole. Barmanka otworzyła butelki i przelała colę do wysokich, cienkich szklanek, do których wcześniej wrzuciła kostki lodu. Cola się zapieniła. Wzięliśmy i upiliśmy trochę, żeby się nie przelała. 
- Chyba tutaj zostanę - powiedział Pedro stawiając  szklankę ma ladzie, po czym zwrócił się do barmanki:
- Są jeszcze wolne łóżka?
- Tak, mamy wolne łóżka - odparła barmanka. 
- Za ile? - dopytywał się Pedro.
- Pięć euro za łóżko, dwanaście z kolacją, oczywiście jeżeli będzie pan sobie życzył kolację - wyjaśniła barmanka.
- Pięć euro... dwanaście z kolacją... - zastanawiał się Pedro. - Zostaję.
- Świetnie - powiedziała barmanka. - W takim razie poproszę o pański Credencial.
Pedro wyjął z kieszeni plecaka Książeczkę Pielgrzyma i podał dziewczynie. Potem wyciągnął z portfela pieniądze i położył na kontuarze. 
- A Ty, Vladi, gdzie będziesz nocował? - zapytał  mnie Pedro. 
- Idę do Castrojeriz, tam za schronisko płaci się donativo - odpowiedziałem. - To tylko dziesięć kilometrów stąd.
Pedro opuścił głowę i lustrował swoje sfatygowane buty. 
- Podoba  mi się Twoje podejście do życia - powiedział. Po chwili wyprostował się i dodał. - Imponuje mi to co robisz.
Wyjął z portfela sto dolarów i włożył mi je do kieszeni w koszulce. 
- Niech to będzie moja ofiara, abyś mógł kontynuować drogę, którą podążasz - powiedział a widząc moje zmieszanie, dodał. - Bierz i nie protestuj.
Wziąłem i nie protestowałem. Ostatecznie - pomyślałem  - modliłem się o pieniądze wychodząc rano z Burgos.
- A teraz napijmy się na pożegnanie - powiedział Pedro i zwrócił się do barmanki. - Dos copas de orujo, por favor!



ULTREIA!