WPROWADZENIE

środa, 4 grudnia 2019

Śladami Templariuszy: zamek na wyspie



  -Prom odpływa o dziewiątej trzydzieści – poinformowała mnie kelnerka stawiając na barze dymiącą filiżankę kawy.

   Było wpół do dziewiątej, miałem więc sporo czasu, aby zdążyć na przeprawę. Podziękowałem za informację, wziąłem kawę i wyszedłem na taras, gdzie wcześniej zostawiłem plecak. Usiadłem przy stoliku, zapaliłem papierosa. Po błękitnym niebie sunęły kłębiaste cumulusy. W dole płynęła rzeka, przejrzysta i gładka. Na rzece, na malowniczej, skalistej wyspie, wznosił się zamek Rycerzy Świątyni. Prezentował się imponująco w promieniach porannego słońca. Potężne, blankowane mury wzmacniało dziewięć owalnych wież. Najwyższa, prostokątna baszta, Torre de Menagen, wychodziła z wnętrza fortyfikacji i była zwieńczona kilkumetrowym masztem.

   Warownia została wzniesiona prawdopodobnie w drugiej połowie dwunastego wieku, przez Gualdima Paisa, mistrza zakonu templariuszy na prowincję portugalską i stanowiła element zespołu fortyfikacji broniących dostępu do Coimbry. Po upadku Świątyni, zamek przejął zakon Rycerzy Chrystusa będący następcą templariuszy w Portugalii. Twierdza pozostawała w ich rękach, aż do demilitaryzacji zgromadzenia w szesnastym wieku. 


  Dopiłem kawę, założyłem plecak, dosunąłem krzesło do stolika i opuściłem bar. Wąska, brukowana uliczka doprowadziła mnie do przystani, skąd wypływał prom na wyspę. Na pomoście stało dwóch portugalskich żołnierzy. Ubrani byli w polowe mundury koloru khaki. Jeden z żołnierzy trzymał w ręku flagę Portugalii.

   -Dzień dobry! - powiedziałem wstępując na pomost.
   -Dzień dobry – usłyszałem w odpowiedzi. Zdjąłem plecak, wyjąłem aparat fotograficzny i zacząłem robić zdjęcia; z przystani zamek prezentował się o wiele lepiej niż z tarasu baru, bardziej okazale. Aby wykadrować najlepsze ujęcie, chodziłem z jednego końca pomostu na drugi, czasem wstępowałem na brzeg. Zaciekawieni żołdacy, przyglądali mi się z boku.
   -Jesteś pielgrzymem, czy fotografem? - zapytał żołnierz z flagą.

  -Pielgrzymem – odparłem i schowałem aparat do plecaka. Nie wiem dlaczego, ale widok mundurowych w obcym kraju, wzbudza we mnie nieuzasadnione obawy podejrzenia o szpiegostwo.

   -Idziesz do Composteli? - dopytywał się żołnierz.

   -Tak, ale w dość oryginalny sposób – odpowiedziałem.

   Spojrzeli po sobie zdziwieni.

   -To znaczy...?! - zapytał ten z flagą.

   -Pielgrzymuję po zamkach templariuszy - wyjaśniłem.

   -Interesujące – powiedział żołnierz z flagą.

   -W Tomar, też jest zamek templariuszy - wtrącił jego towarzysz.
   -Dużo większy niż ten, tutaj – dodał żołnierz z flagą
   -Wiem i myślę, że dzisiaj tam dojdę – wyraziłem nadzieję.
   -Dojdziesz, to tylko piętnaście kilometrów od Almourol – stwierdził żołnierz z flagą.
   -Prom nadpływa...

   Zza wyspy wyłoniła się kilkumetrowa łódź motorowa i płynęła w naszym kierunku. Na pokładzie znajdowało się dwóch mężczyzn, jeden stał przy sterze w małej sterówce na rufie, drugi trzymał się dachu sterówki. Kiedy łódź dobiła do przystani, wskoczyłem na pokład, łodzią zakołysało i straciłem równowagę...

   -Uważaj! - krzyknął jeden z mężczyzn na łodzi i złapał mnie za ramię. Gdyby nie jego szybka reakcja wpadłbym z plecakiem do rzeki.

   -Dziękuję – powiedziałem i usiadłem na ławeczce przymocowanej w poprzek łodzi do burt. Za mną na pokład weszli żołnierze.

   -Wszystko w porządku, pielgrzymie? - zapytał żołnierz bez flagi.

   -Tak, w porządku – odrzekłem. - Dziękuję.
  Mężczyzna, który zapobiegł mojej kąpieli w rzece, był nadzorcą zamku i bileterem. Kiedy żołnierze usadowili się w ławkach, wręczył mi bilet uprawniający do przeprawy promowej oraz wizyty na zamku i wycofał się na rufę. Sternik uruchomił motor i wypłynęliśmy na rzekę.
   Kilka minut później dobiliśmy do pomostu na wyspie. Zeszliśmy na brzeg i po stromych schodach wspięliśmy się pod mury zamku. Nadzorca otworzył bramę, powiedział że wróci za godzinę, po czym zszedł do łodzi i odpłynął. Żołnierze, zaraz po przekroczeniu bramy udali się do baszty Torre de Menagen, gdzie mięli zawiesić flagę. Zostałem sam na dziedzińcu. Zewsząd otaczały mnie wysokie, blankowane mury, wzniesione na granitowych głazach. Wolnym krokiem przemierzyłem dziedziniec i po kamiennych schodach dostałem się na blanki. Obszedłem mury, zajrzałem do kilku wież, zrobiłem kilka fotek i ponownie zszedłem na dziedziniec. Na koniec wspiąłem się na najwyższą, prostokątną basztę, Torre de Menagen. Roztaczał się stamtąd widok na okoliczne wioski i miasteczko Vila Nowa da Barquinha. W dole, na przystani cumował prom. Powiał łagodny wicherek i na maszcie załopotała, zawieszona przez żołnierzy flaga Portugalii. Na tablicy, ponad krętymi schodami wiodącymi do wyjścia na dziedziniec widniał krzyż zakonu Biednych Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona. Wyjąłem różaniec... 





Ultreia! 












wtorek, 12 listopada 2019

Śladami Templariuszy: Porto i Kawalerowie Maltańscy

 
  -W Leca do Balio jest klasztor templariuszy – powiedział hospitalero, kiedy wyjaśniłem powód mojej peregrynacji. Byłem w schronisku dla pielgrzymów w Porto, gdzie spędziłem noc i właśnie szykowałem się do wyjścia.
   -Leca do Balio... Gdzie to jest? - zapytałem zakładając plecak.
  -Siedem kilometrów za Porto. Tylko musisz iść wzdłuż szosy, szlakiem principal. Potem odbijesz w prawo, przejdziesz ze trzy kilometry lokalną szosą i będziesz na miejscu. Klasztor widać z daleka, łatwo trafić – tłumaczył hospitalero.
  -Camino Principal, powiadasz...
Nie odpowiadała mi taka opcja. Chciałem odpocząć od historii i średniowiecznych zamków; wędrować brzegiem oceanu, słuchać szumu fal i ciesząc się beztroską chłonąć zapach morskiej bryzy.
  -Czy stamtąd, z Leca do Balio, można dojść do oceanu? - zapytałem biorąc pod uwagę inne warianty drogi.
  -Można – odparł hospitalero – ale trochę to skomplikowane. Musiałbyś z głównej szosy zejść w jedną z bocznych uliczek i kierować się na Amorosa i Sardoal, a potem dojść do Praia do Aterro, wzdłuż której biegnie Caminho de la Costa.
  -Rzeczywiście skomplikowane.
  No trudno – pomyślałem - nie dla pięknych widoków tu jestem, a ocean nie jest mi dziwny. Podziękowałem za informację i zdecydowany oddać cześć Rycerzom Świątyni opuściłem schronisko.
  Bar do którego wstąpiłem na kawę znajdował się na końcu ulicy i nie wyróżniał się czystością. Poustawiane chaotycznie, brudne stoliki i odrapane ściany raczej nie zachęcały do wizyty, ale musiałem napić się kawy, mocnej kawy. Podszedłem do bufetu i zamówiłem podwójną americano...


 
  Większą część minionej nocy włóczyłem się w labiryncie wąskich i krętych, kolorowych uliczek Starego Porto. Zaglądałem do małych, uroczych kafejek racząc się winem lub miejscowymi likierami, a na kolację wybrałem się do położonej nad brzegiem rzeki Duero przytulnej restauracyjki Avo Maria. Usiadłem przy stoliku z widokiem na iluminowany most Luisa Pierwszego i przyglądałem cumującym przy nabrzeżu statkom. Kiedy zjawił się kelner zamówiłem spagetti i butelkę Porto. Obok dwie młode dziewczyny jadły owoce morza i piły białe wino, które ochoczo dolewały sobie ze stojącej na stoliku kryształowej karafki. Z podsłuchanej przypadkiem rozmowy wynikało, że są studentkami medycyny i pochodzą z Argentyny. Po kolacji wybrałem się na spacer wzdłuż gwarnej, nawet o tak późnej porze, Cais do Ribeira. Do schroniska wróciłem grubo po północy.
Kawa, jak na tak obskurną knajpę, była wyjątkowo dobra i aromatyczna, szybko postawiła mnie na nogi. Rozważałem nawet czy nie zamówić następnej, ostatecznie jednak zdecydowałem się opuścić bar. Założyłem plecak, poprawiłem troki i mówiąc barmanowi: adios! wyszedłem na ulicę. 


 Dzień zapowiadał się cudownie. Na bogato zdobione ceramiką, kunsztowne ornamenty świątyń, padały pierwsze promienie wschodzącego słońca. Uśmiechnięte kwiaciarki wystawiały na ulicę bukiety kwiatów w wazonach, a właściciele sklepów spożywczych skrzynki z owocami i warzywami. Obok kawiarni Elite, dwie kobiety czekały na otwarcie tabacosu. Pozdrowiłem je skinieniem głowy na co one odpowiedziały uśmiechem. Potem, w piekarni, na rogu Rua Padre Robelo kupiłem chleb i karton mleka. Mleko przelałem do plastykowej butelki, a karton wyrzuciłem do kosza na śmieci. Tak zaopatrzony ruszyłem na podbój kolejnej twierdzy zakonu Biednych Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona – Monasterio Leca do Balio.
Wąska, asfaltowa droga, doprowadziła mnie na parking przed cmentarzem. Stało tam kilka samochodów. Po drugiej stronie parkingu znajdował się klasztor. 


 Była to ufortyfikowana, romańska świątynia, uzbrojona w krenelaże wieńczące ściany i wzmocniona prostokątną, masywną wieżą w południowo-wschodnim narożniku. Do klasztoru wchodziło się przez arkadową bramę z wykwintnym portalem. Powyżej bramy znajdowały się dwa niewielkie okna, a ponad nimi pokaźnych rozmiarów rozeta. Spadzisty dach świątyni wieńczył ośmioramienny krzyż zakonu Rycerzy Szpitala Jerozolimskiego św. Jana Chrzciciela, zwanych szpitalnikami bądź joannitami.
  Zakon ów wywodził się z jedenastowiecznego świeckiego bractwa prowadzącego na terenie Jerozolimy hospicjum dla ubogich pielgrzymów. Według tradycji, znajdowało się ono w miejscu, gdzie anioł zwiastował poczęcie św. Jana Chrzciciela i jego imieniem zostało nazwane. Po zdobyciu Jerozolimy w 1099 roku, prowadzony przez braci św. Jana dom noclegowy i szpital zmienił się w prężnie rozwijający zakon szpitalny, do którego chętnie wstępowali wypełnieni religijnym duchem krucjaty dawni żołnierze. Ale czasy były niepewne, a drogi niebezpieczne, dlatego bracia ponownie przywdziali kolczugi, dosiedli rumaków i eskortowali pielgrzymów wędrujących do Jerozolimy. Dzięki donacją i nadaniom wdzięcznych pątników i wielmożów oraz skutecznym działaniom militarnym stali się potężnym zakonem rycerskim.
  Nie zaniedbali jednak pierwotnej idei i opieka nad chorymi i ubogimi była ich priorytetowym obowiązkiem.
  Po upadku Królestwa Jerozolimskiego szpitalnicy przenieśli się na Cypr, a w roku 1306 na Rodos, gdzie stworzyli suwerenny i niezależny od europejskich władców zakon, dzięki temu uniknęli losu jaki rok później spotkał templariuszy. Rycerze św. Jana uczynili z Rodos jedną z najlepiej ufortyfikowanych warowni w basenie morza śródziemnego. Ponad dwa stulecia wyspa była buforem Europy hamującym zapędy tureckiej potęgi. Dopiero najazd Sulejmana Wspaniałego, jednego z najwybitniejszych władców Imperium Osmańskiego w roku 1522, po pięciomiesięcznym oblężeniu zmusił Rycerzy św. Jana do poddania wyspy.
  Po opuszczeniu Rodos szpitalnicy na kilka lat osiedli w tymczasowej siedzibie w Viterbo. Dopiero w 1530 roku, ze względu na rosnące zagrożenie tureckiej inwazji, cesarz Karol V oddał im w lenno Maltę wraz z należącymi do niej wyspami Gozo oraz Comino.
  Ze względów strategicznych Joannici - odtąd znani w świecie jako Kawalerowie Maltańscy – przenieśli stolicę kraju ze znajdującego się w centrum wyspy Notabile, do nowo powstałego na północno-wschodnim wybrzeżu miasta garnizonowego. Na Cześć Wielkiego Mistrza zakonu, Jeana de La Valette, który w roku 1565, po czterech miesiącach heroicznej obrony odparł tureckie oblężenie upokarzając potęgę osmańskiego imperium, stolicę nazwano La Valletta.
  Wraz z przybyciem szpitalników, na Malcie nastąpił okres wielkich przemian. Nieliczna miejscowa ludność, ukrywająca się w głębi wyspy w obawie przed atakami piratów rozwinęła się w dużą, kosmopolityczną społeczność. Podjęte na szeroką skalę prace budowlane oraz zapotrzebowanie wojska i floty na różnego rodzaju usługi przyczyniły się do rozwoju gospodarczego kraju. Natomiast działania militarne zakonu sprowadzały się przede wszystkim do walki z turecką flotą i muzułmańskimi korsarzami i piratami w basenie morza śródziemnego.
  Wierni ideałom założyciela bractwa, błogosławionego Gerarda, Rycerze Maltańscy otworzyli w La Valletta niezwykle funkcjonalny szpital. Oprócz głównego oddziału, posiadał odział dla psychicznie chorych i odizolowane oddziały chorób zakaźnych. Zatrudnionych było tam pięciu lekarzy i pięciu chirurgów, a służbę przy chorych pełnili bracia rycerze.
Kawalerowie Maltańscy przebywali na Malcie do inwazji Napoleona, który 12 czerwca 1798 roku wkroczył do La Valletty zmuszając ich do opuszczenia wyspy. Po wielu politycznych i zbrojnych potyczkach doby napoleońskiej zakon ostatecznie osiadł w Rzymie, gdzie swoją siedzibę posiada do dziś kontynuując miłosierną misję troski o chorych i ubogich... 


  -Jesteś pielgrzymem? - zapytał elegancki, starszy Pan wyglądający na tutejszego proboszcza.
  -Tak – odparłem - chciałem obejrzeć klasztor. Podobno należał do templariuszy.
  -Nie do templariuszy, tylko do Rycerzy Szpitala Jerozolimskiego Świętego Jana Chrzciciela – sprostował staruszek i wykazując się koneserską znajomością tematu dodał. - Otrzymali go jako darowiznę na początku dwunastego wieku. Mieściła się tu pierwsza kapituła zakonu szpitalników w Portugalii.
  -Pan jest proboszczem?
  -Nie! Kiedyś byłem dyrektorem miejscowej szkoły i nauczycielem historii. Teraz jestem na emeryturze... Z daleka idziesz pielgrzymie?
  -Z Lizbony.
  -Och... naprawdę z daleka! A byłeś w Tomar?
  -Tak, byłem. Byłem również w Pombal i w kilku innych zamkach templariuszy. O tym klasztorze powiedział mi hospitalero w Porto. Twierdził, że należał do Rycerzy Świątyni.
  -Widzę, że interesują cię templariusze?
  -Trochę.
  -To z pewnością wiesz, że po kasacie zakonu, papież Klemens V przekazał majątek Świątyni szpitalnikom i wielu templariuszy zostało wcielonych do zakonu Rycerzy św. Jana Chrzciciela.
  -Wiem, ale to ponura historia i wolałbym o tym nie mówić.
  -W porządku pielgrzymie. Chciałem tylko żebyś nie żałował wizyty w Leca do Balio.
  -Nie żałuję...
  -Cieszę się. No, ale na mnie już czas. Umówiłem się z przyjacielem. Dzisiaj jest rocznica śmierci jego żony i mamy się spotkać na cmentarzu. Dobrej Drogi pielgrzymie! - pożegnał się staruszek i podreptał w kierunku cmentarnej bramy.












ULTREIA!





poniedziałek, 9 września 2019

Śladami Templariuszy: w drodze do Tomar





   Była druga nad ranem, kiedy ze stacji benzynowej w Zgorzelcu zabrał mnie kierowca beżowej furgonetki. Jechał do Niemiec, do Rastatt. Moim celem było położone w Portugalii, Tomar - ostatni bastion zakonu Templariuszy.

   Tamtego dnia miałem już za sobą sporo kilometrów. Wyjechałem z Oświęcimia o piętnastej, po dwudziestej drugiej przyjechałem do Zgorzelca pociągiem z Wrocławia. W barze na stacji benzynowej zjadłem żurek z jajkiem, parówki z musztardą i wypiłem kawę. Potem plątałem się parę godzin po parkingu, póki nie spotkałem kierowcy tej furgonetki. Byłem zmęczony. Gdy minęliśmy Niemiecką granicę zasnąłem.

Obudziłem się, kiedy zjeżdżaliśmy z autostrady na stację benzynową. Była to ostatnia stacja benzynowa przed Rastatt i miałem tam wysiąść. Kierowca podjechał pod dystrybutor, powiedział do widzenia i zajął się tankowaniem.

   -Do widzenia! - odpowiedziałem. Założyłem plecak i poszedłem na parking. Stały tam ciężarówki z Francji, Niemiec i Austrii, które minąłem obojętnie. Dopiero, gdzieś w połowie parkingu zauważyłem czerwone Volvo na polskich tablicach rejestracyjnych. Kierowca właśnie skończył śniadanie i szykował się do drogi. Był to Ukrainiec pracujący w Polskiej firmie transportowej. Jechał do Barcelony.

   -Zabierzesz mnie? - zapytałem.

   -A dokąd chcesz jechać? - odpowiedział pytaniem na pytanie, Ukrainiec.

   -Do Portugalii.

   -Ja dzisiaj dojadę tylko, do Jonquera... Jeżeli dojadę. Jak Ci pasuje, to wsiadaj.

  -Pewnie, że pasuje – odpowiedziałem i władowałem się z plecakiem do kabiny. Zapięliśmy pasy. Kierowca uruchomił silnik. Ruszyliśmy.

   Jechaliśmy prawym pasem autostrady w niekończącym się sznurze, poruszających się z tą samą prędkością ciężarówek. Środkowym i lewym pasem pędziły samochody osobowe. Po czterech godzinach monotonnej jazdy kierowca zjechał na leśny parking na obowiązkową czterdziestopięciominutową pauzę. Korzystając z przerwy w podróży zjedliśmy kanapki z szynką, wypiliśmy kawę i zapalili. Kiedy czas pauzy dobiegł końca kontynuowaliśmy jazdę. Do Jonquera przyjechaliśmy przed północą.

Następnego dnia była sobota i większość kierowców spędzało weekend na parkingu. Mieli wyruszyć dopiero w poniedziałek.

   Nie zamierzałem kisnąć dwa dni na francusko-hiszpańskiej granicy. Od wczesnego rana biegałem po parkingu z nadzieją, że jednak coś się wydarzy i wyjadę wcześniej. W końcu, koło południa pewien Białorusin o imieniu Andriej, pracujący w hiszpańskiej firmie transportowej zgodził się mnie zabrać.

   -Dobrze, zabiorę Cię. Ale ruszam dopiero o dwudziestej drugiej. Teraz mam długą pauzę i kładę się spać. Bądź tu przed dziesiątą – powiedział Białorusin.

   -Dzięki. Będę na pewno – odrzekłem.

   Po południu padał deszcz. Kierowcy pochowali się w kabinach, bądź obsiedli stoliki pobliskich barów. Omijając szerokim łukiem kałuże na placu plątałem się pośród zaparkowanych samochodów. Czasem z nudów zagadnąłem siedzącego w kabinie kierowcę, chwilę porozmawiałem, po czym szedłem dalej. Transport miałem zapewniony, więc nie obawiałem się, że przyjdzie mi kolejną noc koczować na parkingu.

   Wieczorem spotkałem dwóch polskich tirowców, Mirka i Bogdana. Weekend mieli spędzić na granicy i właśnie pichcili sobie kolację. Na otwartym boku naczepy (z plandeki zrobili zadaszenie przyczepiając jej drugi koniec do stojącej obok ciężarówki) leżał chleb, kiełbasa, plastry bekonu, cebula, czosnek, oraz bombiasta butla bimbru, słój kiszonych ogórków i coca-cola. Poniżej, przy kole samochodu stały puszki z piwem. Nieco dalej na kuchence gazowej gotował się żur.

   Byli to szczerzy i życzliwi chłopcy. Gdy dowiedzieli się, że jestem pielgrzymem ucieszyli się i nie chcieli mnie wypuścić.

   -Santiago de Compostela! - zawołał Mirek, kiedy wyjaśniłem dokąd zmierzam. - Wiem o czym mówisz. Moja firma organizuje pielgrzymki do miejsc świętych, między innymi do Santiago de Compostela. Pielgrzymki autokarowe, oczywiście.

   Bogdan w tym czasie odkorkował butlę bimbru i napełnił kieliszek.

   -Pij pielgrzymie, niech ci droga umyka spod stóp! - powiedział Bogdan i wręczył mi kielich.

   -Dziękuję! - odpowiedziałem, wypiłem jednym haustem i postawiłem szkło na naczepie obok butli z bimbrem.

   -Pali, jak kopyto Szatna! - zauważyłem. Wyjąłem ze słoja kiszonego ogórka i przegryzłem.

   -Będziesz coś jadł, pielgrzymie? - zapytał Mirek.

   -Nie chcę się narzucać, ale chętnie coś przekąszę – odpowiedziałem.

   -Żur jest gotowy! – zawołał pochylony nad kuchenką Bogdan. Wyłączył gaz, zdjął garnek z kuchenki i postawił na naczepie, po czym wziął chochlę i rozlał żur do przygotowanych wcześniej blaszanych misek. Zajęliśmy się posiłkiem. Żur był wyśmienity, kwaśny i pikantny i pachniał wędzonką, a ja od dwóch dni nie jadłem nic ciepłego. Po kolacji pozmywaliśmy naczynia, wypili kilka kieliszków bimbru, wypalili kilka papierosów, po czym pożegnałem sympatycznych kierowców. Po rozstaniu z tirowcami wpadłem jeszcze do baru i wypiłem kilka piw. Potem poszedłem na parking, gdzie parkował Białorusin. Nie spał już i w kabinie paliło się światło. Kiedy zastukałem w drzwi uchylił zasłonę i ręką dał znak, żebym wsiadał. Pięć minut później ruszyliśmy.

   Z Andriejem dojechałem do Alicante. Niestety, była niedziela i ciężarówki ruszały dopiero o dwudziestej drugiej a była piąta nad ranem. Nie chciało mi się tyle czekać. W całodobowym barze na stacji benzynowej skorzystałem z toalety, wypiłem kawę i zjadłem kilka ciastek. Potem wziąłem plecak, zszedłem z autostrady i lokalną szosą ruszyłem w kierunku miasta. Było jeszcze ciemno, ale nad Alicante jarzyła się widoczna z daleka łuna. Dochodziła ósma, kiedy dotarłem do centrum. Odszukałem dworzec autobusowy, sprawdziłem połączenie i wieczorem byłem już w Badajoz. Granicę portugalską przekroczyłem na piechotę. Noc spędziłem na stacji benzynowej nieopodal przygranicznego miasteczka Elvas, skąd rano zabrał mnie wracający do koszar portugalski żołnierz. Jechał do Lizbony. Dzień był pogodny, ruch na szosie niewielki i przed południem byliśmy już na dworcu kolejowym w Lizbonie, gdzie pożegnałem się z życzliwym wojakiem. Z dworca poszedłem do katedry, pobrałem i podbiłem credencial del peregrino, potem w przytulnej kafejce na Starym Mieście wypiłem kawę i śmiało ruszyłem w drogę. Moim celem, jak już wspomniałem, było Tomar - ostatni bastion Rycerzy Świątyni. Wpierw jednak zamierzałem odwiedzić rodzinę. 


   Atalaia, to niewielka, rybacka wioska siedemdziesiąt kilometrów na północ od Lizbony. Położona jest na garbie łagodnie opadającym w stronę oceanu i zakończonym niewielkim klifem. Mieszka tam mój kuzyn Robert z żoną Kasią i najmłodszym synem Karolem. Ich starsze pociechy, Antoni i Ada, rozjechały się po świecie, aby kontynuować naukę na wyższych uczelniach. Robert z Kasią prowadzą w Atalaia niewielki pensjonat. Wynajmują pokoje turystom, łaknącym ciszy i spokoju tej nadatlantyckiej osady. Czasem też zatrzymują się u nich pielgrzymi zmierzający do Santiago de Compostela.

   Był wczesny wieczór, kiedy zapukałem do drzwi jednego z domków szeregowych usytuowanych w wąskiej i krótkiej, ślepej uliczce. Po chwili usłyszałem czyjeś kroki, zazgrzytał klucz w zamku i w uchylonych drzwiach ukazał się Robert.

   -Witaj Bracie! - zawołał uradowany moim widokiem. - Od wczoraj na ciebie czekamy!

   -Witaj Stary! - odpowiedziałem i padliśmy sobie w ramiona. Z niedźwiedziego uścisku wyrwał nas ciepły głos Kasi:

   -Cześć Templariuszu! - powitała mnie Kasia.

   -Witaj Kasiu! - odpowiedziałem, po czym serdecznie ją uściskałem i ucałowałem.

  Po tym spektakularnym powitaniu przeszliśmy do znajdującego się na parterze pokoju gościnnego. Był to obszerny i jasny salon z kominkiem w południowej ścianie. Na wprost kominka stał mały, kwadratowy stolik, z dostawioną otomaną i dwoma fotelami. W głębi pokoju znajdował się drugi, większy stół, a na nim dwa laptopy. Telewizora nie mieli. Mieli natomiast mnóstwo książek, pod którymi uginały się przylegające do ścian regały. Z salonu wychodziło się na taras, skąd roztaczał się widok na ocean.

   -Może coś zjesz, Włodku? - zapytała Kasia.

   -Później. Teraz chętnie napiłbym się kawy – odparłem.

   -Zaraz ci zaparzę – zaofiarowała się Kasia, po czym zwróciła się do męża. - A ty Robert, napijesz się kawy?

   -Owszem, taką małą – odparł Robert.

   -No to idę robić tę kawę – powiedziała Kasia i wyszła.

   -Jak czytelnicy przyjęli twoją książkę? - zapytałem, kiedy zostaliśmy sami.

   -Raczej ciepło – odparł Robert.

   -Bo to i ciepła książka.

  Robert zanim wyjechał do Portugalii był dziennikarzem i właścicielem niewielkiego wydawnictwa o profilu przemysłowym, a ostatnio wydał książkę „M jak Mikrogramy”. Zawarte w niej opowiadania opisują krótkie, jak mgnienie oka, trudne do uchwycenia momenty, mające jednak znaczący wpływ na nasze życie.

   Kiedy wróciła żona Roberta niosąc na tacy trzy filiżanki kawy zasiedliśmy do tego małego stolika na wprost kominka.

   -Jak zeszła ci podróż? - spytała Kasia.

  -Jak zawsze ciekawie – odparłem i opowiedziałem im co się wydarzyło od momentu, kiedy ze stacji benzynowej w Zgorzelcu zabrał mnie kierowca beżowej furgonetki.

-...Po wyjściu z Lizbony doszedłem do jakiejś małej wioski. Spałem pod kościołem, ale nie za bardzo się wyspałem. Nim nastał świt byłem już w drodze, a resztę znacie - zakończyłem opowieść.

   -Musisz być zmęczony templariuszu - zauważyła Kasia.

   -Trochę – przyznałem.

   -Jak wypijemy kawę Robert zaprowadzi Cię do pokoju – zarządziła Kasia.

   Pokój znajdował się na piętrze. Były tam dwa łóżka, szafa wmontowana w ścianę, biurko i dwa krzesła. Nad biurkiem wisiało lustro. Okno pokoju wychodziło na ulicę.

   -To twoja klasztorna cela templariuszu – zaśmiał się Robert i nim zamknął za sobą drzwi dodał - Za jakąś godzinę będzie kolacja.

   Po jego wyjściu położyłem plecak na łóżku i rozpakowałem się. Czyste ciuchy włożyłem do szafy, a brudne do reklamówki. Nazajutrz zamierzałem je wyprać. Potem wziąłem ręcznik, kosmetyczkę i poszedłem do łazienki. Zdjąłem bieliznę, wszedłem do wanny i puściłem wodę w natrysku, po czym namydliłem się i opłukałem. Po kąpieli czysty i odświeżony zszedłem na dół. Robert i Kasia przygotowywali w kuchni kolację, a Karol nakrywał do stołu w salonie.

   -Cześć wujek! - zawołał na mój widok Karol i podszedł, aby się przywitać.

   -Witaj młody człowieku! - powitałem ciotecznego bratanka.

  Karol był inteligentnym i śmiałym, ale taktownym, piętnastolatkiem. Miał bystre, wesołe oczy, śniadą cerę i czarną czuprynę odziedziczoną po ojcu. Dowcip również odziedziczył po ojcu.

  -Może Ci pomóc? - spytałem, ruchem głowy wskazując stół.

  -Nie wujek, wszystko jest gotowe. Jeszcze tylko szklanki poustawiam. Ale dziękuję – odparł Karol.

  Na kolację jedliśmy pulpety warzywne, ziemniaki i sałatkę z drobnoposiekanej kiszonej kapusty, marchwi, selera i czosnku. Do picia mieliśmy sok pomarańczowy. Niewiele mówiliśmy podczas posiłku – ja byłem zmęczony, a oni doskonałe to rozumieli i nie narzucali się z rozmową.

  Po kolacji wyszedłem na taras i zapaliłem papierosa. Wokół było cicho i spokojnie. Wiała lekka bryza, ale ocean był gładki i lśnił w księżycowej poświacie. Ulegając nastrojowi chwili czułem jak zalewa mnie fala nostalgii i odpływam, na pewną wyspę u wybrzeży Europy, dokładnie na jej południowo-zachodni kraniec, gdzie mieszkała moja... No cóż, nie wszystkie marzenia się spełniają - pomyślałem. Dogasiłem papierosa, wspiąłem się do pokoju na piętrze i położyłem do łóżka. Zasnąłem od razu.

   Rano obudziłem się rześki i wypoczęty. Wstałem, umyłem się i ubrałem, po czym zszedłem do kuchni i zaparzyłem sobie kawy. Potem zrobiłem pranie. Kiedy już ciuchy suszyły się, rozwieszone na sznurkach, usiadłem na tarasie i zająłem się lekturą. Była to „Wyspa dnia poprzedniego” Umberto Eco. Czytałem do obiadu. Po obiedzie poszliśmy z Kasią na plażę. Robert w tym czasie pojechał do pobliskiego miasteczka Lourinha odebrać Karola z treningu koszykówki. Później mięli do nas dołączyć.

  Szliśmy piaszczystą plażą wzdłuż brzegu oceanu. Kasia mówiła o urokach życia w małym, nadmorskim kurorcie, a ja robiłem fotki.
  -Wiesz, że co szósta fala jest wysoka? - zapytała Kasia, kiedy na chwilę przystanęliśmy wpatrując się w rozkołysany ocean.
  -Fascynują mnie morskie fale i lubię się im przyglądać, bo każda jest inna. Ale nigdy ich nie liczyłem – odparłem.
   Zaczynał się przypływ. Ocean zalewał połowę plaży i czasem musieliśmy się wspinać po skałach klifu, aby nie zmoknąć.
  -Co cię skłoniło, żeby nawiedzać zamki templariuszy? - zapytała niespodziewanie Katarzyna. - Chyba nie szukasz ich legendarnego skarbu, ani tym bardziej kamienia filozoficznego. Bo i takie teorie słyszałam – że byli w posiadaniu Kamienia Filozoficznego i stąd wzięło się ich bogactwo.
   -Nie wierzę w ich legendarny skarb, ani tym bardziej, że byli w posiadaniu Kamienia Filozoficznego – odparłem.
  -Zostawmy Kamień Filozoficzny. Kroniki jednak podają, że w noc poprzedzającą ich aresztowanie ze Świątyni w Paryżu wyjechały dwa wozy z sianem. Rzekomo, w tym sianie miał być ukryty ich skarbiec, co wskazuje, że wiedzieli o mających nastąpić aresztowaniach. 
  -Gdyby ich skarbiec mieściłby się na dwóch wozach z sianem nie wart byłby intrygi, jaką uknuł król Francji, Filip IV. Uważam, że ich majątek stanowiły głównie nieruchomości jakie otrzymywali z nadań wdzięcznych pielgrzymów i gospodarne nimi zarządzanie. Poza tym pamiętaj, że to byli rycerze, zaprawieni w boju wojownicy. Gdyby wiedzieli o mających nastąpić aresztowaniach przysposobiliby się do obrony i do walki, a nie dali wziąć z zaskoczenia.
  -Sensowne jest, to co mówisz. Nie odpowiedziałeś jednak na moje pytanie: dlaczego nawiedzasz zamki templariuszy?

   -Jak wiesz, od wielu lat moje życie związane jest z Camino de Santiago. Pielgrzymowałem bądź opiekowałem się pątnikami, a ochrona pątników była pierwotną ideą Rycerzy Świątyni, stąd narodził się mój sentyment do zakonu. Pewnego dnia w komandorii templariuszy Non Nobis Domine, znajdującej się w małej, górskiej osadzie Manjarin zostałem poddany pewnej ceremonii, co wzmocniło moją więź ze Świątynią. Dzisiaj nie bywam tak często na Camino de Santiago, jak dawniej. Tym niemniej czuję moralny obowiązek, aby nawiedzić zamki, kościoły i komandorie należące niegdyś do Rycerzy Świątyni.

   -Rozumiem.

   Od strony parkingu nadchodzili Robert z Karolem. Szli dosyć szybko i po chwili do nas dołączyli.

   -No powiedz Vladi, czyż tu nie jest pięknie! - zachwycał się Robert.

   -Bardzo pięknie! - potwierdziłem i ogarnąłem spojrzeniem skalisty klif, piaszczystą plażę i błękitny bezmiar oceanu...

   W Atalaia spędziłem kilka dni. Spacerowałem po plaży, robiłem zdjęcia, piłem wino i nie przejmowałem się niczym. Dobrze było nie przejmować się niczym i rozkoszować beztroską... Ale każda beztroska ma swój kres i pewnego dnia czując, że Camino mnie wzywa, spakowałem plecak, pożegnałem się z rodziną i ruszyłem w drogę, do Tomar. 


   Zarówno miasto jak i twierdza Tomar zostały założone w 1162 roku przez Gualdima Paisa, rycerza z zakonu templariuszy, z nadania w 1159 roku przez króla Alfonsa I zwanego Zdobywcą, za zasługi zakonu podczas rekonkwisty na Półwyspie Iberyjskim. Twierdza przez wiele lat była główną siedzibą templariuszy w Portugalii. Ich zadaniem była ochrona pielgrzymów zmierzających do Santiago de Compostela oraz wypędzenie Maurów z Hiszpanii i Portugalii. Kiedy pamiętnej nocy, w piątek 13 października 1307 roku, na skutek spisku króla Francji, Filipa IV i papieża Klemensa V doszło do masowych aresztowań templariuszy we Francji i w rezultacie do kasaty zakonu i konfiskaty jego dóbr, templariusze portugalscy będący pod protektoratem królów Portugalii, zachowali swoje majątki i przywileje. W 1319 roku, za poparciem króla Portugalii, Dionizego I, który był człowiekiem oświeconym i nie dawał wiary zabobonom, otrzymali pozwolenie na utworzenie nowego zakonu – Zakonu Rycerzy Chrystusa, z siedzibą główną w Tomar.

   Zamek znajdował się na dominującym ponad miastem wzgórzu. Wiodła tam wąska i kręta, brukowana uliczka, po prawej stronie ograniczona pnącym się w górę, kamiennym zboczem, z którego wyrastały mury obronne. Uliczką dochodziło się do strzelistej, gotyckiej bramy. Za bramą był ogród, a w głębi, po prawej stronie, niczym kamienna bryła zwieńczona blankami, wznosiła się szesnastokątna, romańska wieża wtopiona w zabudowania klasztorne pochodzące z późniejszych epok. Wieża nazywana była Charola i kojarzyła mi się z powieścią „Imię Róży” autorstwa Umberto Eco – równie tajemnicza i ponura, jak gmach opisanej w książce biblioteki.

Długie godziny przemierzałem mroczne korytarze, arkadowe krużganki i dziedzińce twierdzy. Zaglądałem do rozległych sal, wspinałem się po kamiennych, krętych schodach na baszty i blanki. Na koniec modliłem w klasztornej kaplicy... Oddając hołd Rycerzom Świątyni zanurzyłem się w mistyczny, tajemniczy świat, jakże odległy i jakże bliski memu sercu. Sięgnąłem wspomnieniami do dnia mojej inicjacji...

  Wstałem dosyć wcześnie. Ubrałem się, spakowałem i zszedłem do jadalni. Był tam tylko Thomas, zwany Ostatnim Templariuszem i właśnie piliśmy kawę, gdy zjawił się drugi z tamtejszych braci, Paco. Miał ze sobą nieduży plecak i drewniany, bogato zdobiony kostur z małym, srebrnym dzwoneczkiem.

  -Zbieraj się Vladi. Masz dzisiaj dojść do Astorgi – powiedział rozkazującym tonem, po czym zwrócił się do Thomasa. - Odprowadzę go pod krzyż.

   Opuściliśmy komandorię i poszliśmy w kierunku Astorgi. Krzyż stał na końcu osady.

   -Idź przede mną i spluń trzy razy! - nakazał Paco. Był wyjątkowo szorstki i oschły w obejściu. - I wyjmij te cholerne ręce z kieszeni!

   Zrobiłem jak kazał: wyjąłem ręce z kieszeni i splunąłem trzy razy. Kiedy doszliśmy do krzyża stojącego na końcu osady, Paco wyjął z plecaka słoik do połowy wypełniony święconą wodą i postawił u stóp krzyża.

   -Teraz wrzuć do słoika wszystkie pieniądze jakie masz – powiedział. - I nie zbliżaj się do mnie!

   Wyjąłem pieniądze z kieszeni i wrzuciłem do słoika. Było tego może ze trzy euro.

   -Powiedziałem wszystkie! - zawołał Paco. Zachowywał się dziwnie. Jego mocne i przenikliwe spojrzenie stało się mocniejsze i bardziej przenikliwe a każde słowo wypowiadał stanowczym, chłodnym tonem. Zaczynałem się go obawiać. Ponownie przeszukałem kieszenie i znalazłem jeszcze dwadzieścia centów.

   -To chyba wszystko – powiedziałem.

   -Poszukaj dobrze – nalegał Paco.

   Przeszukałem jeszcze raz, ale już nic nie znalazłem.

   -Naprawdę nic już nie mam – tłumaczyłem się.

  -W porządku – powiedział Paco. Uklęknął pod krzyżem i kazał mi zrobić to samo po drugiej stronie krzyża.

   -Teraz pomódlmy się: Ojcze Nasz, Który jesteś w niebie...

   Po modlitwie Paco wręczył mi dwadzieścia euro.

   -To na schronisko i na drogę – powiedział – i masz dzisiaj dojść do Astorgi, Vladi.

   Potem uścisnął mnie na pożegnanie, był znowu moim bratem i przyjacielem.

   -A teraz odejdź i nie odwracaj się.

   Założyłem plecak i poszedłem szosą w kierunku Astorgi. Nie odwracałem się, wiedziałem że Paco nadal tam jest i obserwuje mnie. Po przejściu około dwustu metrów usłyszałem wołanie: Vladi! Wtedy się odwróciłem. Paco stał pod krzyżem i machał do mnie uniesionym kosturem.

   -Ultreia y Suseia! - wołał Paco. - Naprzód i w górę!

   Dwie godziny później zbliżałem się do Rabanal. Widziałem już wieżę kościoła i pojedyncze zabudowania, gdy usłyszałem brzęk spadających monet. Z nogawki spodni wypadło mi kilka euro. Przeszukując kieszenie pod krzyżem w Manjarin miałem je przy sobie, dlatego Paco nalegał abym dobrze szukał. Wiedział o pieniądzach, o których ja nie wiedziałem...

   Zrobiło się późno i zwiedzający powoli opuszczali zamek. Na mnie też był już czas. Zakończyłem modlitwę maksymą templariuszy: Non nobis Domine, non nobis, sed nomini Tuo a gloriam – Nie dla nas Panie, nie dla nas, ale wszystko dla Twojej chwały,, po czym wstałem, założyłem plecak i opuściłem klasztorną kaplicę i twierdzę.










Ultreia!