WPROWADZENIE

środa, 24 lutego 2016

Fiesta Virgen del Carmen - Patronki Marynarzy i Ludzi Morza, w Redondela (Camino Portugues)

    



Był ciepły, letni wieczór. Siedzieliśmy z Januszem na tarasie kantyny portowej w Vigo. Właśnie skończyliśmy kolację i kelnerka zbierała puste  naczynia ze stolika; w butelce pozostało trochę wina, które  rozlała do szklanek i odeszła. Janusz sięgnął po szkło, uniósł na wysokość oczu, jakby chciał ocenić wartość trunku i poprzez rubinową czerwień wina spojrzał na ostatnie promienie słońca, padające na wody Ria de Vigo. 
- Pływałem kiedyś po tej zatoce - oznajmił  po chwili.
- Pływałeś! Kiedy? - zapytałem mocno zdziwiony, bo jakoś nie kojarzyłem go z morzem, a znamy się od lat. W końcu jest moim bratem.
- W czasie fiesty w Redondela - odparł. Zmoczył usta winem i odstawił szklankę.
- Byłeś na fieście w Redondela?!  Nie wspominałeś o tym!
- To było tamtego lata, kiedy środkową Portugalię ogarnęła fala pożarów, pamiętasz? - zapytał.
Oczywiście, że pamiętałem. Akurat przebywałem chwilowo w kraju i nie spotkaliśmy się wtedy na camino... ani w Hiszpanii, ani w Portugalii.
Zapadł już zmierzch i na nabrzeżu zapalono światła. Kelnerka przyniosła nam, zamówioną wcześniej kawę. 
- Na szlaku portugalskim dało się wyczuć pewien niepokój wśród pielgrzymów -  opowiadał Janusz. - Chociaż, jak  wspomniałem, pożary obejmowały środkową Portugalię a ja, do Santiago wyruszyłem z Porto. Po trzech dniach wędrówki dotarłem do Valence, przygranicznego miasteczka leżącego nad rzeką Mińo. Następnego dnia byłem już w Hiszpanii, w drodze do Redondela. Na miejsce przybyłem dosyć wcześnie, chyba przed południem, bo schronisko było jeszcze zamknięte. Miasteczko było odświętnie  przybrane, sklepy pozamykane, na ulicach niewielki ruch... jednym słowem, fiesta! Co miałem robić?  W barze nieopodal schroniska wypiłem kawę i poszedłem na plażę...
- Powiedz, jak pływałeś po tej zatoce, bo chyba nie wpław - zażartowałem.
- Cierpliwości, zaraz do tego dojdę - powiedział. Sięgnął po szklankę i napił się wina. Ja uraczyłem się kawą.
- Zatem, poszedłem na plażę... - kontynuował. - Właśnie szykowałem się do kąpieli, kiedy od strony miasta, przy akompaniamencie orkiestry dętej, nadciągnęła niezwykła procesja zmierzająca do portu. Na jej czele szli marynarze w strojach galowych z figurą, Najświętszej Marii Panny,  udekorowanej   kwiatami; za marynarzami podążali księża i miejscowi dygnitarze (w każdym razie, wyglądali na miejscowych dygnitarzy) dalej szli pozostali mieszkańcy miasteczka i okolic; procesję zamykała  orkiestra dęta. Kiedy  dotarli na   nabrzeże, muzyka umilkła i pątnicy lokowali się na zacumowane tam statki. A tych statków było  mnóstwo, jakby wszystkie łajby z Ria de Vigo napłynęły tego dnia do  Redondeli. Zaintrygowany nietypową sytuacją zrezygnowałem z morskiej kąpieli i poszedłem do portu  "zasięgnąć języka".
- To święto "Virgen del Carmen" Patronki Marynarzy -  wyjaśnił mi jeden ze stojących na nabrzeżu marynarzy.
- Ach... to dlatego obchodzone jest w porcie?
- Nie tylko w porcie... - tłumaczył marynarz - obchody odbywają się w całym mieście i rozpoczynają  mszą świętą w kościele. Po nabożeństwie pątnicy, ulicami miasta przechodzą do portu, gdzie wsiadają na statki i święto przenosi się na morze.
- Czy każdy może wziąć udział...? - zapytałem z nadzieją.
- Tylko miejscowi.
- Jesteś pielgrzymem? - niespodziewanie zapytał inny marynarz.
- Tak - odpowiedziałem wskazując na zawieszoną u troków plecaka muszlę św. Jakuba. Wtedy ten marynarz podszedł do stojącego nieopodal księdza i coś mu tłumaczył wskazując na mnie. 
- Ingles! Ven aqui! Anglik! Chodź tu! - wołał mnie później marynarz (dla Hiszpanów każdy cudzoziemiec, to Anglik) po czym wprowadził mnie na łajbę o nazwie "Mi Nombre Cinco".  
 



Zawyły syreny, odrzucono cumy i   flotylla statków, kutrów, barek i łodzi  wypłynęła na wody Ria de Vigo. Na morzu, jak i na lądzie, procesji przewodziła figura Virgen del Carmen - Patronka Marynarzy. Po jakimś kwadransie dopłynęliśmy do wyspy San Simon. U brzegów wyspy, wszystkie uczestniczące w procesji łajby zatoczyły na wodzie  krąg pozostawiając w środku statek z figurą Najświętszej Panienki na pokładzie. Ta łajba nazywała się bodajże "Ostra Segundo", ale nie jestem pewien. W każdym razie pozostałe łajby otoczyły ją kręgiem. Na mostku obok kapitana stanął tamtejszy   kapelan marynarzy i rybaków i odmówił krótką modlitwę za wszystkich ludzi morza, a zwłaszcza za tych, którzy ponieśli śmierć w morskich odmętach, kończąc słowami: Niech spoczywają w pokoju! Wtedy ponownie zawyły syreny, do wody rzucono wieńce i bukiety kwiatów w chołdzie zmarłym marynarzom i rybakom. Następnie "Ostra Segundo" (jeżeli takie imię nosił ten statek) obrócił się wokół własnej osi z wysoko uniesioną figurą Virgen del Carmen a stojący na mostku kapelan błogosławił morze, statki oraz ludzi uczestniczących w procesji. Po błogosławieństwie popłynęliśmy w kierunku portu Santradan. Potem, zataczając koło  dopłynęliśmy do mostu "Puente de Rande".   W czasie rejsu pątników częstowano winem i empanadą. Na pokładach panował  raczej   swobodny i wesoły nastrój, co  - jak wiesz - jest typowe dla Hiszpanów. Wreszcie, po jakichś dwóch godzinach, cała flotylla, przy   akompaniamencie syren pokładowych wpłynęła do portu w Redondela... - po tych słowach Janusz zamilkł wpatrując się w pogrążoną w mroku Ria de Vigo.    




- I to cała fiesta? - zapytałem przerywając przedłużającą się ciszę.
- Nie, nie... Fiesta trwała nadal, aż do świtu następnego dnia. Ja jednak byłem zmęczony - nie zapominaj, że do Redondela przyszedłem z Portugalii. Po zakończeniu procesji, zszedłem na ląd i  udałem się do schroniska. Chciałem odpocząć. Niestety, kiedy tam przybyłem wszystkie  łóżka  były już zajęte. Skierowano mnie na Polideprtivo - miejską sale gimnastyczną - ale i tam nie było mi dane wypocząć. Nieopodal był nocny sklepik, do którego zajeżdżały samochodami i skuterami małolaty; muzyka głośno grała, oni śmiali się, śpiewali i przekrzykiwali... Wiesz, Bracie jak to jest w czasie fiesty.  No i nie wyspałem się. Jakby tego było mało dwa dni później, w Padron, trafiłem na  kolejną fiestę... ale to już   temat  do innej opowieści - zakończył. 
Zrobiło się  późno. Do portu powróciły kutry z nocnego połowu i właśnie je rozładowywano przy  wtórze rozwrzeszczanych mew. W kantynie pojawili się rybacy. I na nas  przyszedł  czas; opuściliśmy kantynę i port i udaliśmy się na spoczynek... 


   ULTREIA!   


     

niedziela, 14 lutego 2016

Konno do Santiago




Schodząc z Żelaznego Krzyża, Camino de Santiago wiedzie przez Puente Romano (Most Rzymski) do niewielkiego, położonego pośród gór Bierzo, malowniczego pueblo, Molinaseca. Po przekroczeniu mostu na rzece Meruelo, której woda jest czysta, bystra i okropnie zimna wchodzi się na zabytkową Calle Real, pełną barów, bodeg, winiarni i reatauracji. Na drugim końcu Calle Real, gdzie ulica  zbiega się z lokalną szosą do Ponferrady stoi kamienny posąg św. Jakuba w stroju pielgrzyma: w kapeluszu z muszlą małża, kosturem i biblią. 




Kilkaset metrów od tego miejsca znajduje się szesnastowieczna ermita "San Roce" zamieniona na schronisko dla pielgrzymów.
Podczas renowacji ermity, ze względu na jej sakralny charakter i zabytkową wartość obiektu, na zewnątrz nie dokonano poważniejszych zmian. Natomiast wnętrze należało dostosować do potrzeb współczesnego pielgrzyma i obecnie, po gruntowej przeróbce trudno sobie wyobrazić jego pierwotny wystrój. Na parterze, w centralnym punkcie obszernego hallu, gdzie kiedyś prawdopodobnie był ołtarz, postawiono otwarty kominek z niewielką kuchnią a w dawnej zakrystii zainstalowano natryski i ubikacje. Sypialnia znajduje się na piętrze dobudowanym podczas remontu. Mieści się tam dziewiętnaście łóżek i sześć materacy. Materace rozłożono na niedużym podeście poniżej rozety.
Charakterystyczną cechą schroniska są łóżka umieszczone na zewnątrz, znajdujące się pod szerokim na cztery metry okapem. Jest to ewenement na Camino de Santiago. Pielgrzymi nocują tam od wiosny do jesieni.
Albergue otacza rozległy trawiasty plac, którego naturalną granicę stanowią liczne drzewa orzechowe i  żywopłot z różanych krzewów od strony szosy. Na placu peregrinos wędrujący  z namiotem mogą założyć biwak a konie, osły i inne zwierzęta towarzyszące pielgrzymom mają miejsce na popas.
     W schronisku "San Roce" pracowałem dwa lata, wraz z moim serdecznym przyjacielem, Matiasem. Matias był Baskiem i pochodził z Irunu.  

***

Pewnego deszczowego dnia  pod koniec października do schroniska zawitała niezwykła karawana składająca się z trzech koni, dwóch jeźdźców i jednego psa. Przy czym konie pochodziły z Grecji, jeźdźcy z Anglii a pies był owczarkiem niemieckim.
Mieliśmy tego dnia niewielu pielgrzymów: kilku Hiszpanów, dwie Niemki i chyba jakiś Francuz, a może był to Włoch...? 
Dzisiaj już nie pamiętam. W każdym razie był to chłodny dzień i od rana padał deszcz. Siedzieliśmy i grzaliśmy się w naszej kanciapie. Matias właśnie spał a ja oglądałem telewizję, gdy nagle - jakoś pod wieczór - ktoś zastukał do drzwi. Była to kobieta w średnim wieku, opatulona przeciwdeszczowym płaszczem.
- Czy Pan jest hospitalero? - zapytała nieśmiało.   
- Tak, jestem hospitalero - odpowiedziałem. - A o co chodzi?
- Chcielibyśmy zatrzymać się tutaj na noc - wyjaśniła kobieta. - Tylko jest mały problem.
- Jaki problem?
- Pielgrzymuję razem z mężem...
- ...?!
- Są z nami trzy konie i pies...
- Jakie konie? jaki pies?- zapytałem zdziwiony, bo nie zauważyłem  żadnych czworonogów w pobliżu.
- Tam, na ulicy. Przed schroniskiem  - wyjaśniła kobieta. - Czy znajdzie się dla nas miejsce?
Wychyliłem się bardziej i wtedy dostrzegłem stojące na ulicy dwa osiodłane konie i zad trzeciego. Męża i psa nie widziałem.
- Oczywiście, oczywiście - powiedziałem. - Proszę  podprowadzić konie pod tamtą bramę. Będzie łatwiej wejść. Zaraz otworzę, tylko obudzę kolegę.
- Bardzo dziękuję. Powiadomię męża - odpowiedziała zadowolona kobieta i odeszła.
- Mati! Mati! - budziłem Baska potrząsając go za ramię. - Słyszysz, obudź się!
- Co się stało? - zapytał zdziwiony i nie do końca rozbudzony Mati.
- Mamy w schronisku trzy konie - wyjaśniłem.
- Jakie konie? Gdzie konie? - pytał Matias rozglądając się po "kanciapie"
- Na pewno nie tutaj, tylko na podwórku - odpowiedziałem wybuchając śmiechem. - Wstawaj, musisz im  wyjaśnić, gdzie je mają przywiązać.
- Komu wyjaśnić, koniom?- pytał rozespany Matias.
- Nie koniom, tylko pielgrzymom, którzy z nimi przybyli. Wstawaj!
W końcu oprzytomniał i zrozumiał co do niego mówię. Poszliśmy pod bramę, za którą oczekiwali pielgrzymi z czworonogami. Matias otworzył bramę i cała karawana wkroczyła na teren schroniska.
- Buenos Dias - powitał nas mąż kobiety prowadząc za uzdę osiodłanego siwka z piękną białą grzywą. Za mężem podążała żona z dwoma kasztanami. Karawanę zamykał podpalany owczarek niemiecki. Kiedy pielgrzymi przywiązali, rozsiodłali, nakarmili i napoili konie zajęliśmy się sprawami administracyjnymi.
Jak już wspomniałem, pielgrzymi-kawalerzyści byli Anglikami i pochodzili z okolic Birmingham. Wiosną tamtego roku postanowili odwiedzić Stary Kontynent. W drodze miał im towarzyszyć Rex, ich owczarek niemiecki. Promem popłynęli do Dunkierki. Z Dunkierki, podróżując przez Francję, Szwajcarię, Austrię i Węgry dotarli do Grecji. Na Peloponezie nabyli trzy wspaniałe rumaki o imionach greckich bogów: Zeus, Posejdon i Ares.  Dalszą podróż odbywali już konno. Z Grecji, przez Chorwację i Słowenię dotarli do Italii, gdzie odwiedzili Wenecję,  Florencję, Asyż, Rzym i przez Mediolan dostali się do Francji. Kiedy dojechali do francuskiego miasteczka, Le Puy, skąd w dwunastym wieku wyruszył do Santiago pewien francuski mnich, promotor Drogi Francuskiej i autor Kodeksu Kalixtyńskiego, Almery Picaud, postanowili konno przemierzyć Camino de Santiago szlakiem wytyczonym przez owego mnicha.
Rankiem, tamtego dnia, wyruszyli z Hospital de Orbigo. Po przejechaniu prawie siedemdziesięciu kilometrów, pokonując góry Bierzo w okolicach Foncebadon i Manjarin, wieczorem dotarli do Molinaseca. Byli utrudzeni i zmęczeni. Po kolacji nie mieli ochoty na "nocne pielgrzymów rozmowy", doglądnęli  zwierząt i udali się na spoczynek.
Rano, jeszcze przed świtem, pielgrzymi-kawalerzyści nakarmili swoje czworonogi. Śniadanie zjedli w otwartej o tak wczesnej porze, restauracji "Palacio", znajdującej się nieopodal mostu. Po powrocie osiodłali konie i po gorącym i spektakularnym pożegnaniu (na placu przy schronisku zgromadzili się sąsiedzi i pielgrzymi) dosiedli wierzchowców i ruszyli stępa do oddalonego o sześćdziesiąt kilometrów O'Cebreiro.
 Po dotarciu do Santiago, od którego dzieliło ich dwa, może trzy dni drogi zamierzali kontynuować swoją peregrynację, do Finisterre i Muxii, potem Szlakiem Angielskim (Camino Ingles) do La Coruni, gdzie wraz z końmi, drogą morską mieli przeprawić się do Plymonth w Anglii.
Podobno owa podróż - jak twierdzili podczas pobytu w Molinaseca - podarowała im wieczną  młodość...


ULTREIA!
Karolinie Nowickiej 
z okazji urodzin










czwartek, 4 lutego 2016

Mglista Galicja cz.II




 Wiatr zacinał deszczem prosto w twarz, droga pięła się stromo pod górę, nogi tonęły w błocie, a plecak przygniatał do ziemi... Tak powitała nas Galicja.


                                                                                                                                                                          
    


 Zbliżaliśmy się z bratem do O'Cebreiro, pierwszej osady w Galicji. Przeszliśmy wzdłuż klasztornego muru, skręcili w prawo, minęli kościół i byliśmy na miejscu. Przed nami na końcu krótkiej uliczki jarzyły się światła baru i właśnie tam skierowaliśmy nasze kroki.
  




Bar był kamienny, jak wszystkie budynki w osadzie. Zdjęliśmy poncha, otrzepali z wody i weszliśmy, starannie zamykając za sobą drzwi, bo wiatr dął okrutnie. W barze było cicho, ciepło i przytulnie, na kominku palił się ogień. Przy jednym ze stolików dostrzegliśmy znajomych pielgrzymów, pozdrowiliśmy ich serdecznym: Hola! Zawiesiliśmy mokre poncha na wieszaku, plecaki złożyliśmy pod ścianą i zajęliśmy stolik najbliżej kominka.
- Co zamawiamy? - zapytał Janusz.
- Cosido gallego - odparłem - najlepsze na taka pogodę.
- Co to jest "cosido gallego"? - dopytywał się brat.
- Zobaczysz.
Kelnerka przyjęła zamówienie, nakryła do stołu i przyniosła wazę bardzo tłustej zupy z makaronem - wywaru na którym gotowało się cosido. Zjedliśmy z apetytem, byliśmy głodni i zmarznięci a zupa syta i gorąca. Chociaż Janusz marudził, że jakaś dziwna w smaku.
- Nie marudź - skarciłem go - poczekaj na danie główne.
Kelnerka pozbierała puste talerze i zniknęła na zapleczu, by po chwili powrócić niosąc w rękach wielki, gliniany półmisek pełen jadła. W powietrzu unosił się zapach gotowanego mięsa i ziół. Kiedy kelnerka postawiła półmisek na stole, Janusz zrobił, co najmniej, zdziwioną minę spoglądając to na mnie, to na półmisek i jego zawartość. W półmisku było kilka gotowanych ziemniaków, trochę białej kapusty... i wielka kupa wieprzowego mięsa, również gotowanego. A czego tam nie było - chyba cały wieprzek był, i kawałki nóżek, i golonka, i żeberka, kawałki świńskiego ryja, słonina... a wszystko dobrze zaprawione ziołami. Z zapałem zabraliśmy się do jedzenia przepijając winem z Bierzo, rozlanym do typowych w Galicji porcelanowych miseczek.
Mniej więcej w połowie drugiej połowy, Janusz zaczął wykazywać objawy słabości, co było mi na rękę. Nie doceniłem jednak brata, nie odpuścił...
Kiedy już dobrnęliśmy do końca i półmisek był pusty odłożyliśmy sztućce z głębokim westchnieniem.
- Niezła wyżerka - powiedział Janusz.  
- Niezła - zgodziłem się.
Czekał nas jeszcze deser, queimada i orujo. A potem droga do schroniska.

 ULTREIA!