WPROWADZENIE

piątek, 9 sierpnia 2019

Śladami Templariuszy




   Był wczesny, wiosenny poranek, niebo było błękitne, a powietrze rześkie i przejrzyste. Siedzieliśmy z Weroniką na werandzie kafejki w starym Pombal. Poniżej werandy, biegła wąska brukowana uliczka, którą nieliczni o tej porze przechodnie zmierzali do swoich codziennych zajęć. Na przeciwko, przed sklepem spożywczym zatrzymał się samochód dostawczy i właśnie wyładowywano z niego świeże warzywa.
   -Piękny dzień nam się zapowiada – powiedziała Weronika sięgając po filiżankę z kawą.
   -Piękny i ciekawy – dodałem.
  Weronika była młodą, niespełna dwudziestopięcioletnią kobietą. Miała ładną, trochę pyzatą okrągłą buzię, wielkie, brązowe oczy i upięte w kucyk ciemnoblond włosy. Pochodziła z Pragi i była fotografką. Poznaliśmy się kilka dni temu w schronisku dla pielgrzymów w Fatimie. Kiedy jej wyjaśniłem powód mojej peregrynacji uparła się, że będzie mi towarzyszyć.
  -”Pielgrzym wędrujący śladami Templum, aby złożyć hołd Biednym Rycerzom Chrystusa i Świątyni Salomona.” To pierwszorzędny temat na fotoreportaż - mówiła z entuzjazmem.
  -Nazbyt patetycznie do tego podchodzisz, a ja nie szukam poklasku – próbowałem ugasić jej zapał.
  -Być może, ale skoro nie zgadzasz się na fotoreportaż, to przynajmniej pstryknę kilka dobrych fotek średniowiecznych zamków. Tak czy siak pójdę z Tobą – zdecydowała Weronika.
  Akurat tego jej zabronić nie mogłem.
  Byliśmy w drodze od trzech dni i zamek w Pombal miał być pierwszą twierdzą Templariuszy, jaką mieliśmy wspólnie odwiedzić.
  -Opowiedz mi coś o tym zamku – poprosiła Weronika.
  -Niewiele o nim wiem – odparłem.
  -Powiedz, to co wiesz.
  -Prawdopodobnie został zbudowany w połowie XII wieku, przez Mistrza Zakonu Templariuszy na prowincję portugalską, Guadima Paisa, tego samego, który założył miasto i twierdzę Tomar. Zamek w Pombal miał być częścią zespołu fortyfikacji, wzniesionych przez Templariuszy dla obrony Coimbry, przed najazdami Maurów. Po upadku zakonu, był kilkakrotnie przebudowany, a w czasie wojen napoleońskich został przez Francuzów zdewastowany. To tyle co wiem na ten temat. Nie jestem historykiem. Pragnę tylko oddać hołd Rycerzom Świątyni. Dlatego tutaj jestem.
  -Duży jest ten zamek?
  -Nie wiem. Jestem tu po raz pierwszy.
  -No to wypij kawę i chodźmy go obejrzeć.
  -Nie poganiaj mnie...
  -Nie poganiam cię, ale chciałabym zrobić kilka dobrych zdjęć póki jest odpowiednie światło.
  -W porządku.
  Dopiłem kawę i poprosiłem kelnerkę o rachunek.
  -Dwa croissanty i dwie kawy z mlekiem? - upewniła się kelnerka.
  -Tak – potwierdziłem.
  -To będzie cztery euro i siedemdziesiąt centów.
  Wręczyłem jej pięcioeurowy banknot, resztę zostawiłem jako napiwek.
  -Chodźmy – powiedziałem do Weroniki.
  Zamek znajdował się na szczycie wyniosłego wzgórza we wschodniej części miasta i nawet z daleka prezentował się imponująco. Kamienne blankowane mury, uzbrojone w prostokątne baszty pięły się wysoko ponad porastające wzgórze drzewa. Najwyższa, dominująca nad okolicą baszta wyrastała z wnętrza fortyfikacji. Do zamku wchodziło się od strony zachodniej, przez arkadową, romańską bramę. Ponad bramą widniał krzyż Zakonu Templariuszy.
  -Jesteś gotowa na spotkanie z legendą? - zapytałem przed wejściem.
  -Tak. Gotowa, bojowa i po zęby uzbrojona – zaśmiała się Weronika wskazując na swój profesjonalny aparat fotograficzny Nikon z wmontowanym teleobiektywem.
  Weszliśmy na zamkowe podwórze.
  Wpierw obejrzeliśmy ruiny budynku gospodarczego na lewo od wejścia. Pozostały po nim dwa arkadowe łuki i resztki wschodniej ściany. Ścianę zachodnią i północną dawnej budowli tworzyły mury zewnętrzne twierdzy.
  -Ciekawe co tutaj było? - zastanawiała się Weronika.
 -Trudno powiedzieć. Mogła tu być zarówno stajnia, jak i zbrojownia, albo kuchnia... - spekulowałem.
  -Albo kaplica zamkowa, w której modlili się templariusze.
  -Nie, na kaplicę to raczej nie wygląda...
  Weronika zrobiła w ruinach kilka zdjęć skupiając się głównie na detalach, po czym poszliśmy dalej. Minęliśmy zamkową studnię i po kamiennych schodach wspięliśmy się na blanki.
  -Ładny stąd widok, nieprawdaż? - zachwycała się Weronika.
  -Tak, ładny – potwierdziłem. Wziąłem ją za rękę i poprowadziłem wzdłuż murów w stronę najbliższej baszty. Ponad godzinę spędziliśmy na blankach, wchodziliśmy na wieże, wyglądali przez otwory strzelnicze i zachwycali roztaczającym się wokół krajobrazem. Weronika cały czas fotografowała. Na koniec wspięliśmy się na najwyższą basztę twierdzy. Nie było tam nic ciekawego, poza otworami okiennymi, wychodzącymi na cztery strony świata. Kiedy już zaliczyliśmy ostatnie okno i zbieraliśmy się do wyjścia, zwróciłem się do Weroniki:
  -Pozwolisz, że zostanę sam - poprosiłem. Nie wiem, czy sprawił to ton głosu, czy wyraz oczu, ale zrozumiała moją intencję.
  -Zaczekam na dole – powiedziała i zniknęła w mroku wąskich, spiralnych schodów. Kiedy umilkły jej kroki wyjąłem różaniec i oddałem się modlitwie...
  Pół godziny później opuściłem basztę. Weroniki nie było na podwórzu, nie było jej też na tyłach warowni. Znalazłem ją dopiero, przy wieży w południowo-wschodnim narożniku zamku, gdzie fotografowała fragmenty murów obronnych. Zobaczyła mnie i opuściła aparat.
  -Hej! - zawołała z uśmiechem Weronika.
  -Jak praca? - spytałem.
  -Zrobiłam kilka niezłych zdjęć.
  -Cieszę się. Chcesz jeszcze popstrykać?
  -Nie, światło jest za mocne.
  -W takim razie, wracajmy do miasta i chodźmy coś zjeść. Głodny jestem - powiedziałem.
  -Słusznie – zgodziła się Weronika - wracajmy.
  Obeszliśmy wieżę, przeszli przez podwórze i przeciskając się w bramie, przez grupę japońskich turystów opuściliśmy zamek.
  Restauracja do której wstąpiliśmy na obiad nazywała się Leitaria Da Praça. Był to lokal schludny i czysty, w którym dominowała biel. Wszystko tam było białe, oprócz hebanowego bufetu i podłogi wykładanej niebieskimi płytkami azulejos. Poza tym było pusto. Tylko przy stoliku w rogu sali, dwóch mężczyzn popijało piwo.
Zajęliśmy stolik przy oknie. Kiedy zjawił się kelner zamówiliśmy zupę warzywną na pierwsze danie, rybę z frytkami i sałatką z pomidorów na drugie, a na deser lody w polewie czekoladowej. Do picia wzięliśmy butelkę lokalnego wina.
  -Jak długo już wędrujesz? - zapytała Weronika, kiedy kelner się oddalił.
  -To zależy... po Camino de Santiago od siedemnastu lat, Szlakiem Templariuszy od dwóch – odpowiedziałem.
  -Zatem, od siedemnastu lat jesteś w drodze?! - zdziwiła się Weronika.
  -No, nie zupełnie... Siedemnaście lat temu związałem życie z Camino de Santiago. Pielgrzymowałem, trochę pisałem, czasem pracowałem w schroniskach dla pielgrzymów. Wtedy narodził się mój sentyment do Zakonu Templariuszy.
Kelner przyniósł butelkę wina, odkorkował i rozlał do bombiastych lampek.
  -Za nasze spotkanie! - wzniosłem toast.
  -I za twoją misję – dodała Weronika. - Bo uważam, że to jest misja.
  W międzyczasie kelner nakrył do stołu. Odłożyliśmy lampki z winem i zajęliśmy się obiadem.
  -I od dwóch lat wędrujesz „Szlakiem Templariuszy”? - zapytała Weronika wracając do tematu.
  -Nie jest to ”Szlak” w dosłownym znaczeniu. Po prostu wybieram zamki, komandorie, kaplice związane niegdyś lub obecnie z Zakonem Świątyni i pielgrzymuję do tych miejsc.
  -A w Palestynie byłeś? W końcu tam powstał Zakon Świątyni.
  -Wiem. Interesuje mnie wizyta w Ziemi Świętej, na razie jednak ograniczam się do zamków na terenie Półwyspu Iberyjskiego. Bardzo mnie intrygowały stosunki jakie łączyły Templariuszy i Katarów. Swego czasu nawet przebywałem jakiś czas w Langwedocji, ale to zupełnie inna historia.
Kelner postawił na stole dwa szklane puchary z lodami polanymi czekoladą.
  -Ymm... Pyszne są te lody – rozkoszowała się Weronika, zlizując łyżeczkę.
  -Tak pyszne, ale wino też jest dobre – odparłem i rozlałem resztę trunku do bombiastych lampek.


ULTREIA!