WPROWADZENIE

piątek, 8 lipca 2016

Jak Fenix z popiołów...

Opisana poniżej historia miała swój początek wiosną 2015 roku w porcie, Palma de Mallorca, gdzie szukałem pracy w yachtingu, a zakończyła się jesienią, tegoż samego roku, w katedrze, w Santiago de Compostela. W tym czasie  przebyłem setki kilometrów, posmakowałem goryczy rozczarowań i bólu upadku, aby na koniec, niczym mityczny Fenix, odrodzić się z popiołów...


Był początek marca, kiedy wylądowałem na lotnisku, San Bonet, na Mallorce. Zaraz następnego dnia po przybyciu do Palmy, z pełnym entuzjazmem, zapałem i nadzieją na zmiany - bo zmiany w życiu są potrzebne - ruszyłem na podbój portu, Palma de Mallorca. Ciągnie się on (chodzi o port dla jachtów) na przestrzeni kilku kilometrów i składa  z czterech klubów: Real  Club Nautico, Marina Port, Club de Mar i Marina Moll Vell.  Dwa razy dziennie obchodziłem nabrzeża portowe, pozostawiając CV. właścicielom jachtów, kapitanom, prostym deeck handom, bądź komukolwiek, kto akurat znajdował się na łajbie. Tylko, że to był  marzec i większość jachtów pogrążona była w zimowym śnie...
Po Świętach Wielkiejnocy  do portu zaczęły napływać ekskluzywne super-jachty, powracające z Wysp Kanaryjskich, Karaibów i Ameryki Południowej. Na mniejszych, zimujących w Palmie łajbach również robiono porządki i przeprowadzano drobne naprawy, przygotowując się do nadchodzącego sezonu. Coś zaczęło się dziać. Odtąd, praktycznie całymi dniami przebywałem w porcie. Robiłem tylko przerwy na posiłek. Nie uszedł mojej uwadze żaden nowy jacht, cumujący przy nabrzeżu. Niestety,  pojawiła się również konkurencja z większymi, niż moje, kwalifikacjami i doświadczeniem w yachtingu. Nie upadałem jednak na duchu i wciąż z pełnym entuzjazmem i nadzieją biegałem po dokach. 


Tamtego dnia dosyć wcześnie zakończyłem dockwalk (spacer po dokach, w żargonie yachtingu - poszukiwanie pracy).  Siedziałem sobie spokojnie na tarasie kantyny portowej, Real Club Nautico i piłem kawę, kiedy na horyzoncie pojawiła się niewysoka blondynka z włosami upiętymi w kok. Ubrana była w białą bluzkę i krótkie czarne spodnie. Wyglądała na jakieś dwadzieścia osiem lat. Szła w moim kierunku.  "Pewnie też szuka pracy na jachtach" - pomyślałem. Nasze spojrzenia spotkały się.
- Hello! -  pozdrowiła mnie z uśmiechem.
- Hello! - odpowiedziałem. - Where are you from?
- From Poland. 
- Z Polski Jesteś?! - zawołałem zdziwiony. - A dokładnie...?
- Z Olkusza...
- To blisko mnie, bo ja z Oświęcimia... Włodek jestem, dla Hiszpanów Vladi - przedstawiłem się.
- Karolina.
- Usiądź. Napijesz się czegoś? 
- Nie, dziękuję. Mam colę. Pracujesz tutaj?
- Szukam jakiejś łajby. Jak na razie, to bezowocnie. Załapałem się tylko na day work, na jednym z super-yachtów. "Elandess" się nazywał. Ty pewnie też na jachty?
- Tak, ale zaledwie kilka tygodni temu ukończyłam kurs i nie wiem jak się za to zabrać.
- Nie przejmuj się, jakoś sobie poradzimy. Gdzie robiłaś STCW?
- W Gdyni...
- W tym ośrodku, przy skwerze Kościuszki, gdzie zacumowany jest "Dar Pomorza"?
- Tak, właśnie tam.
- Ja również, tyle że dwa lata temu.
Przez chwilę milczeliśmy patrząc sobie w oczy. W każdym razie, tak to wyglądało. Oboje nosiliśmy ciemne, lustrzane okulary. 
- Muszę już iść.- zakomunikowała Karolina spoglądając na zegarek. -   Jest już po dwunastej a chciałabym jeszcze popytać na łódkach, przy tamtym molo.
- W porządku. Miło było Cię poznać. Może razem wybierzemy się na dockwalk - zaproponowałem.
- Chętnie. Masz tu mój telefon. - powiedziała wręczając mi wizytówkę. - Muszę już lecieć. Pa!
- Pa!
W sobotę i niedzielę Karolina miała zajęcia na kursie na uprawnienia do prowadzenia  motorówek, na który od razu po przybyciu do Palmy się zapisała, więc nie widzieliśmy się przez te dwa dni.  
Spotkaliśmy się w poniedziałek, w drodze do portu.
- I jak Twój kurs? - zapytałem na wstępie.
- Wyobraź sobie, że nie chcą mi wydać zezwolenia! - odpowiedziała.
- Dlaczego? 
- Instruktor twierdzi, że nie czuje się ze mną bezpiecznie na łódce... A przecież wyraźnie pisze w informacji, że nie ma egzaminów końcowych i wystarczy tylko uczestnictwo w zajęciach: teoretycznych i praktycznych - wyjaśniła. Była trochę rozgoryczona. 
- I co zamierzasz zrobić?
- Pójdę dzisiaj do biura. Muszę to wyjaśnić... albo mi wydadzą uprawnienia, albo niech mnie uczą dalej... aż instruktor będzie się czół bezpiecznie ze mną na łódce - zaśmiała się. - Przejdziesz się ze mną?
- Chętnie.
Po rutynowej wizycie w porcie  poszliśmy do biura szkoły motorowodnej. Biuro znajdowało się w jednej z uliczek w Bario Historico. Stanęliśmy przed oszklonymi drzwiami do budynku.
- Pozwolisz, że wejdę tam sama - poprosiła Karolina.
- Moja obecność może ich onieśmielić i będą ulegli - zauważyłem.
- Wierzę, ale załatwię to sama - skomentowała moją uwagę i weszła do budynku. 
W oczekiwaniu na jej powrót podszedłem do ulicznej studzienki nalać wody do butelki. Tego dnia było wyjątkowo gorąco a na ulicy ani krzty cienia.
- Nie ma instruktora a to on jest szefem - oznajmiła po powrocie.
- Chodźmy coś zjeść - zaproponowałem - głodny jestem.
Poszliśmy do Mc'Donalada.
Następnego dnia pojechaliśmy do oddalonego o dziesięć kilometrów od Palmy, Portelo. Parę godzin chodziliśmy po porcie, od łajby do łajby. Potem wstąpiliśmy na kawę do  przytulnej, nadmorskiej kafejki. Wieczorem wróciliśmy do Palmy. Kilka dni później, Karola uzyskała uprawnienia na motorówki, znalazła pracę na jachcie i popłynęła do Grecji. 



 Nadeszło lato. Większość jachtów wypłynęła  na morze i port opustoszał. Tym czasem, ja, wciąż stąpałem po lądzie. Mój zapał wygasał, mój telefon milczał.  Nadal codziennie  chodziłem do portu, ale już bez pierwotnego entuzjazmu. Poznani w dokach i knajpach żeglarskich, marynarze, dostawali kontrakty bądź czartery, ja   zwykłego daywork-u nie potrafiłem  załatwić. Powoli popadałem we frustracje i zwątpienie. W wąskiej uliczce na starym mieście, nieopodal Rambla, znalazłem kościół pod wezwaniem Apostoła Santiago. Często tam wstępowałem. W półmroku i chłodzie gotyckiej świątyni szukałem ukojenia. Spoglądałem na wizerunek  św. Jakuba: w pelerynie, w kapeluszu z muszlą małża i kosturem w dłoni, i pytałem - co dalej? Jedyną odpowiedzią była cisza panująca w świątyni... 
W końcu, zdeterminowany, opuściłem  Palme i udałem się do położonego na północno-wschodnim wybrzeżu wyspy, Porto Palenca. Miał to być strzał w dziesiątkę... i prawie był. W małej agencji czarterowej, której biuro mieściło się w parterowym pawilonie, na nabrzeżu portowym szukali marynarza. Agencja organizowała przybrzeżne rejsy wycieczkowe dla turystów. Po krótkiej, wstępnej rozmowie z szefem, zostałem przyjęty. Następnego dnia miałem podpisać kontrakt.
Na umówione spotkanie przybyłem dosyć wcześnie i biuro było jeszcze zamknięte. Usiadłem na tarasie baru, po przeciwnej stronie ulicy,  zamówiłem kawę i czekałem na szefa. Zjawił się pół godziny później. Był zakłopotany.
- Jestem w niezręcznej sytuacji - powiedział - bo miałeś u mnie pracować, ale... wczoraj dzwonił marynarz, który był u mnie w zeszłym roku i chce wrócić, bo mu obecna praca nie odpowiada... a to syn mojego przyjaciela i nie mogę mu odmówić. Przykro mi... 
"Przykro Ci... żebyś Ty wiedział, jak mnie jest przykro" - pomyślałem. Chciało mi się płakać...
  


 To co wydarzyło się w, Porto Palenca, było jak kropla, która przelewa kielich goryczy. Jeszcze tego samego dnia wróciłem do Palmy i w knajpie dla żeglarzy, przy Paseo Maritimo, zalewałem swoje żale. Następnego dnia dalej zalewałem żale... i następnego zalewałem... i następnego... W końcu już nie wiedziałem co zalewam. Do portu nie chodziłem, co najwyżej z tarasu knajpy piłem do przepływających jachtów. Z czasem popadłem w pewien błogostan i całkowicie zatraciłem się w szaleństwie zwanym, Palma de Mallorca. Nie wiedziałem już kim jestem, ani dokąd idę. Przepadło wszystko, czego przez wiele lat uczyło mnie Camino de Santiago. Dosłownie wszystko... Kiedy stopniały fundusze piłem w parku tanie wino z podobnymi do mnie, rozbitkami, których los rzucił na tą przeklętą, piracką  wyspę, pełną złudzeń, rozczarowań i niespełnionych marzeń... 
Pewnego dnia napisała do mnie, moja Serdeczna  Przyjaciółka, K.N. Od kilku lat pracowała w yachtingu. Pływała po Oceanie Indyjskim i większą część roku spędzała w Tajlandii. To właśnie ona, przez  kilka miesięcy udzielała mi rad i wskazówek, jak szukać pracy w yachtingu i  z jakimi trudnościami będę się musiał   w tych poszukiwaniach zmierzyć. Tym razem powód jej maila był inny: "Co z Tobą, Vladi? Czuję, że jesteś w totalnej dolinie... - pisała K.N. - ...odczytuj znaki, jakie pokazuje Ci życie." Odczytywać znaki nauczyłem się na Camino de Santiago, ale jak już wspomniałem, przepadło wszystko... a tych znaków widziałem wiele, wszystkie wskazywały jeden kierunek, tylko że traktowałem je pół żartem, pół serio. W końcu jednak opuściłem wyspę, wróciłem na kontynent i ruszyłem we wskazanym kierunku - do Santiago...



Po kilku tygodniach tułaczki   stanąłem na Placa Obradoiro. Przede mną rozpościerała się majestatyczna i dumna, jakby świadoma swej potęgi i znaczenia, katedra w Santiago de Compostela. 
- Zatem wróciłem - szepnąłem. Na placu przebywało wielu pielgrzymów, stali małymi grupkami lub pojedynczo. Niektórzy grali na gitarach i śpiewali, inni pili wino. Wycofałem się pod arkady parlamentu Galicji i zapaliłem papierosa. Potem poszedłem na mszę.
Tamtego dnia - to co straciłem w szaleństwie Palmy - odzyskałem w mojej ukochanej katedrze w Santiago de Compostela.



ULTREIA!