WPROWADZENIE

piątek, 19 sierpnia 2016

W Pirenejach

Droga  wznosiła się gwałtownie a otaczające mnie góry próbowały dosięgnąć zachmurzonego nieba. Wchodziłem w Pireneje...   
Około południa dotarłem do położonej w dolinie, wioski. Domy  były tam  z granitu i wyglądały, jak groty wydrążone w skałach. W barze, który również był z granitu i poza małym, odrapanym   szyldem, niczym nie różnił się od pozostałych budynków w wiosce, kilku miejscowych chłopów piło młode wino i nad czymś z ożywieniem  rozprawiali. Na mój widok zniżyli głos do szeptu z którego wyłowiłem jedno słowo: peregrino. Zdjąłem plecak i podszedłem do kontuaru.
- Co podać? - zapytała  barmanka.
- Kawę - odpowiedziałem.
- Z mlekiem czy solo?
- Z mlekiem.
Po chwili barmanka postawiła przede mną dymiącą filiżankę z kawą i małe ciasteczko na talerzyku. Ciastko było dobre. Kawa też była dobra i aromatyczna, przyjemnie rozgrzewała żołądek. Chłopi zapomnieli już o mojej obecności i powrócili do przerwanej rozmowy. Z dali dochodziły pomruki nadciągającej burzy.
- Ile płacę? - zapytałem odstawiając pustą filiżankę.
- Nada - odparła barmanka z uśmiechem.
- Nic? - zapytałem zdziwiony.
- Nic, jesteś pielgrzymem - wyjaśniła barmanka.
- Muchas garcias - podziękowałem. Założyłem plecak i opuściłem bar. Chłopi nadal nad czymś z ożywieniem rozprawiali.
Tuż za wioską szlak piął się w górę i ginął  w tumanach gęstej mgły. Wziąłem głęboki oddech i nie zważając na  panującą aurę  ruszyłem w drogę. Co jakiś czas powietrze przeszywało uderzenie gromu i niesamowity huk spotęgowany echem odbijającym się od górskich szczytów. Po kolejnym głośnym grzmocie obejrzałem się. Byłem już daleko od wioski, która stąd wyglądała jak garść rozrzuconych kamyków. Nad południowo-wschodnimi szczytami wisiały ciężkie, ołowiane chmury. Niebo  rozdzierały błyskawice. Burza zmierzała w moim kierunku. Widoczna w dolinie wioska, niczym bezpieczna morska przystań, wabiła ciepłem i bezpieczeństwem. 
"Nie lepiej będzie zawrócić i w  barze, przy szklaneczce wina przeczekać burzę - pomyślałem." Uszedłem jednak spory kawałek i nie miałem ochoty wracać, aby potem ponownie się wspinać. Może szczyt jest blisko - łudziłem się i kontynuowałem wędrówkę. W pewnym momencie z mgły wyłoniło się dwoje pielgrzymów, kobieta i mężczyzna. 
- Buenos Dias Peregrinos! - pozdrowiłem ich.
- Hola! Que tal? - odpowiedzieli pielgrzymi. - Cześć! Co słychać?
- W porządku - odpowiedziałem. - Jak tam droga?
- Trochę trzeba się wspinać, ale potem cały czas się schodzi - tłumaczył mężczyzna.
- To świetnie - ucieszyłem się?
- Wracasz z Santiago? - zapytała kobieta.
- Tak. Teraz idę do Jaca albo do Somport. Jeszcze nie wiem - wyjaśniłem.
- Twardziel z Ciebie - stwierdził mężczyzna. Życzyli mi Dobrej Drogi i ponownie zanurzyli się we mgle. Schodzili do wioski.
Ściemniło się. Burza, niewzruszona samotnym wędrowcem zbliżała się nieubłaganie. Pioruny biły, jakby niebo oszalało. Na domiar złego zaczął padać deszcz. "Cholera - przeklinałem w myślach - ten pielgrzym mówił, że tylko trochę trzeba się wspinać. Potem się schodzi. Idę już kwadrans a szczytu jak nie było tak nie ma."  Wtedy sobie uświadomiłem, że on schodził z Pirenejów. Kolejny grom przeszył powietrze...  


Po zmierzchu przybyłem do małej, aragońskiej wioski, Arres. Było tam przytulne schronisko z ciepłą, familijną atmosferą, ogniem na kominku i wspólną kolacją przygotowaną przez sympatycznych hospitaleros. Zawitałem tam w porze kolacji, na którą podano makaron z sosem pomidorowym i sałatkę warzywną. Potem udaliśmy się do kościoła na wieczorną modlitwę. Po modlitwie wróciłem do schroniska. Wykąpałem się, założyłem czystą bieliznę i byłem wdzięczny całemu światu i Bogu, że mogę wyspać się w ciepłym łóżku. Dwie poprzednie noce spędziłem pod gołym niebem, na szlaku...
Obudziłem się wypoczęty i rześki. Wstałem, umyłem się, ubrałem i spakowałem. Potem zszedłem do jadalni na śniadanie. Wypiłem dwie filiżanki kawy i zjadłem kilka grzanek z dżemem. Po śniadaniu pożegnałem się z sympatycznymi opiekunami schroniska i ruszyłem w drogę. Spieszyłem się. Z marszu minąłem Puente la Reina de la Jaca. Chciałem tego dnia dojść do Jaca i zakończyć peregrynację. Przedtem jednak zamierzałem odwiedzić Monasterio San Juan de la Peńa - wykuty w skale klasztor. Aby się tam dostać musiałem odbić od głównej trasy i zapuścić w góry, stąd wynikał mój pośpiech. Nie był to przyjemny marsz. Trasa wiodła wzdłuż ruchliwej szosy łączącej Jaca z Pamploną. Pędzące samochody osobowe, ryk wysokoprężnych silników wielkich ciężarówek męczyły mnie fizycznie i psychicznie. Po trzech godzinach marszu dotarłem do skrzyżowania z lokalną szosą prowadzącą do Santa Cruz de los Seros i dalej do San Juan de la Peńa. Na tej drodze ruch był niewielki i mogłem nieco odetchnąć. Po godzinie wędrówki przybyłem do Santa Cruz de los Seros. To spokojna, otoczona górami wioska z dominującym, romańskim kościołem. Wstąpiłem tam do baru. Z   westchnieniem ulgi, zdjąłem plecak i usiadłem na wysokim  stołku przy kontuarze. Byłem   jedynym klientem. Kiedy zjawiła się kelnerka zamówiłem kawę z mlekiem w dużej filiżance. Kawa była dobra i gorąca a kelnerka miła i bardzo ładna. 
- Jak daleko jest do San Juan de la Peńa? - zapytałem, chociaż nie miało to dla mnie znaczenia. Chciałem z nią tylko poflirtować.
- Siedem kilometrów szosą albo cztery przez góry - odpowiedziała. - Z daleka pan idzie?
- Vladi jestem - przedstawiłem się.
- Rosa - odpowiedziała kelnerka. Była naprawdę bardzo ładna. Wstałem, objąłem ją ramieniem i zwyczajem hiszpańskim ucałowałem w oba policzki.
- No to skąd idziesz, Vladi? - zapytała ponownie.
- Dzisiaj, z Arres, a tak w ogóle, to wracam z Santiago.
- Que valiente eres - Rosa uśmiechnęła się zalotnie. - Dzielny jesteś.
- Przywykłem do długich wędrówek. Nie  jest to moja pierwsza pielgrzymka.
- Ale tutaj jesteś pierwszy raz?
- Tak, tą trasą idę po raz pierwszy.
Do baru weszło dwóch mężczyzn i Rosa musiała  zająć się nowymi klientami. Dopiłem kawę, na kontuarze położyłem pieniądze, założyłem plecak i skierowałem się do wyjścia.
- Buen Camino, Vladi! - zawołała Rosa i pomachała do mnie na pożegnanie.
- Gracias. Do następnego razu! - odpowiedziałem i opuściłem bar.  Na placu, przed kościołem napełniłem butelkę wodą ze studzienki i ruszyłem w drogę. Postanowiłem iść przez góry. Za wioską zszedłem z asfaltu na kamienistą, górską ścieżkę, biegnącą na lewo od szosy. Był piękny, wiosenny dzień. Łagodny wicherek chłodził moją skroń. Szlak wiódł ponad głęboką, zieloną doliną. W pewnym momencie na niebie pojawił się orzeł iberyjski (występujący w Pirenejach podgatunek orła cesarskiego). Szybował wysoko, z gracją. Chwilę później nadleciał następny... i następny. Wkrótce było ich kilkanaście. Nadlatywały z okolicznych szczytów. Szybowały ponad doliną, majestatyczne, dumne, wspaniałe.  Jeden przeleciał tuż obok mnie. Widziałem jego bystre oczy, potężny dziób i silne, zabójcze szpony. Na jakieś trzy metry miał rozpostarte skrzydła...


 Klasztor, San Juan de la Peńa, ujrzałem, kiedy przedostałem się na drugą stronę gór. Gdyby nie tablice informacyjne z pewnością nigdy bym go nie odnalazł. Ukryty w cieniu dzikich gór ukazał się nagle:  tajemniczy, mroczny, wbudowany w masywną skałę. W średniowieczu nazywany był "Klasztorem Widmo". Został wybudowany w dwunastym wieku w miejscu już istniejącej, mozarabskiej kaplicy. Według legendy templariusze mieli tam przechowywać Świętego Graala, kielich z którego Jezus pił podczas ostatniej wieczerzy...
Po zwiedzeniu klasztoru usiadłem na ławce przed wejściem, aby przekąsić małe co nieco. Niestety, miałem tylko resztki czerstwego chleba, które przepijałem źródlaną wodą z klasztornej studzienki. Po posiłku od razu wyruszyłem w drogę. Musiałem wrócić do głównego szlaku a potem przejść jeszcze dziesięć kilometrów do Jaca, gdzie zamierzałem zakończyć peregrynację.


 ULTREIA!
 

wtorek, 9 sierpnia 2016

Z potrzeby serca czyli jak zostałem hospitalero

Funkcja hospitalero, to rodzaj służby. Używając słowa "służba" mam na myśli opiekę sprawowaną nad pielgrzymami, schroniskiem i całym Camino de Santiago. Kto nie przeszedł, nie poznał i nie pokochał tej  niezwykłej Drogi - jej trudów i radości - nigdy nie będzie wiarygodnym hospitalero. 


U mnie trwało to dość długo i tysiące kilometrów musiałem pozostawić za sobą, nim z pielgrzyma zmieniłem  się w opiekuna pielgrzymów. W końcu, jakoś na przełomie maja i czerwca dwa tysiące ósmego roku, wyruszyłem z Santiago, z niezłomnym postanowieniem: będę hospitalero. Postanowienie - nie powiem - było niezłomne, inaczej sprawa się miała z realizacją. Całą Galicję przeszedłem nim w małym miasteczku, Molinaseca, w schronisku Santa Marina, zapytałem o pracę. Jak się  okazało, zapytałem we właściwym miejscu o właściwej porze.
 - Nie potrzebuję nowego hospitalero - oznajmił Alfredo, właściciel schroniska. Alfredo był znaczącą personą w kręgach Camino de Santiago i kilka lat później miałem zaszczyt dla niego pracować.
- Chwileczkę...! - zawołał za mną, kiedy zawiedziony zbierałem się do wyjścia.  - Zdaje się, że w Astordze, w albergue San Xavier brakuje ludzi. 
Wyjął z kieszeni komórkę, wybrał numer i po krótkiej rozmowie wręczył mi aparat.
- Hola! Vladi jestem - przedstawiłem się.
- Hola! - odpowiedział kobiecy głos w słuchawce. - Mam na imię Chius i pracuję w albergue San Xavier w Astordze. Podobno chcesz zostać hospitalero?
- Owszem - odpowiedziałem. - Wielokrotnie przemierzyłem Camino de Santiago. Mam duże doświadczenie zdobyte na szlaku i chyba jestem gotowy...  
- To się dobrze składa, bo ja potrzebuję hospitalero. Kiedy będziesz w Astordze?
- Dzisiaj dojdę do Manjarin. Tam zatrzymam się na noc... Myślę, że jutro popołudniu. 
- W takim razie czekaj na mnie w Manjarin, u Thomasa. Przyjadę po Ciebie. Zgoda?
- W porządku, będę czekał.
- No to, do jutra. Ciao.
- Ciao - pożegnałem się i oddałem telefon Alfredowi.
- Załatwione? - zapytał Alfredo.
- Tak - potwierdziłem. - Mam czekać w Manjarin u Thomasa.
- Zatem, powodzenia!
- Dziękuję... 


Komandoria w Manjarin znajdowała się wysoko w górach i panowały w niej surowe warunki. Nie było  prądu, brakowało bieżącej wody, a spało się  na strychu, na materacach. Dlatego  turyści raczej omijali to miejsce. 
Przybyłem tam w porze kolacji.
- Witaj Pielgrzymie! - zawołał Thomas na mój widok.
- Witaj Bracie! - odpowiedziałem i w kilku słowach wyjaśniłem powód mojej wizyty. Już wtedy uważałem Thomasa, za przyjaciela. Niespełna rok wcześniej, w Manjarin, brałem udział w pewnym rytuale, wzorującym się na inicjacji jakiej w średniowieczu poddawani byli templariusze. 
- W porządku - powiedział Thomas. - Siadaj i zjedz coś.
Przyjąłem zaproszenie i usiadłem do stołu. Na kolację była cietrzewica  i sałatka z pomidorów, cebuli i zielonej sałaty. 
Po kolacji wspiąłem się na strych i jak stałem padłem na materac. Zasnąłem od razu.
Obudziłem się około szóstej rano. Zszedłem na dół, wypiłem dwie filiżanki kawy, zjadłem kilka ciastek i poszedłem się umyć. Niewielka studzienka z tryskającą, głębinową  wodą znajdowała się na końcu osady. Potem włóczyłem się trochę po okolicznych lasach, bądź w komandorii ucinałem sobie pogawędkę z pielgrzymami. 
Nadeszło południe a Chius się nie pojawiła.
- Pewnie już nie przyjedzie - stwierdził Thomas w trakcie obiadu, po czym dodał. - Miguel jedzie do Astorgi.  Możesz się z nim zabrać.
Miguel był przyjacielem Thomasa i przyjechał do Manjarin z wizytą. 
- Wiesz gdzie jest albergue San Xavier?
Wiedziałem. Dwa razy tam nocowałem. Po obiedzie wrzuciłem plecak na tył starego Land Rovera i zająłem miejsce obok kierowcy. Ruszyliśmy. Minęliśmy "Żelazny Krzyż" ze stertą kamieni u   stóp (te kamienie  przynieśli pielgrzymi, miały symbolizować  zrzucenie ciężaru grzechów) i wąską, krętą szosą zjechaliśmy do Astorgi. Miguel wysadził mnie na placu przed Pałacem Gaudiego, skąd miałem dwa kroki do schroniska.




Albergue "San Xavier"  mieściło się w  ponad trzystuletniej, dwupiętrowej kamienicy. Podobno w osiemnastym stuleciu było tam więzienie.
Na recepcji powitała mnie, około trzydziestoletnia, nieco tęgawa,   kobieta o sympatycznej twarzy i czarnych, jak smoła włosach. Była to Chius.
- Myślałam Vladi, że nie będziesz czekał, dlatego nie przyjechałam. Przepraszam - tłumaczyła się, kiedy wyjaśniłem kim jestem. Przeszliśmy do małego holu, gdzie stał posąg Apostoła Santiago i usiedliśmy na   ławce. 
- Zatem, Vladi, hospitaleros pracujący tutaj, to woluntariusze. Na dzień dzisiejszy jest nas tylko dwoje - ja i Matyjas. Z Tobą będzie troje. Schronisko   może przyjąć prawie setkę pielgrzymów, zatem pracy jest dużo. Rano wydajemy  śniadanie, potem sprzątamy a o pierwszej przyjmujemy pielgrzymów. Odpowiada Ci to? - zapytała na koniec Chius.
 Musiałem mieć niewyraźną minę, bo po chwili dodała:
- Nie musisz teraz odpowiadać. Przemyśl to sobie, wyśpij się i rano mi powiesz. 
Rano, po przebudzeniu umyłem się, ubrałem i zszedłem do kawiarni, gdzie Chius wydawała pielgrzymom śniadanie. Kiedy mnie ujrzała zapytała:
-  I co, Vladi, zostajesz?
-  Zostaję...

ULTREIA!