WPROWADZENIE

wtorek, 17 marca 2020

Śladami templariuszy: Szpitalnik i Peregrina




 Schronisko San Xavier mieściło się w osiemnastowiecznej kamienicy w wąskiej uliczce Porteria (podobno kiedyś znajdowało się  tam więzienie dla kobiet). Przez wielką, arkadową bramę wchodziło się do chłodnego, mrocznego przedsionka, gdzie stał kamienny posąg św. Jakuba. Dalej na parterze za oszklonymi drzwiami znajdowała się recepcja, kuchnia, jadalnia i świetlica oraz wejście na obszerne podwórko z fontanną i drzewem figowym pośrodku. Drewniane schody po lewej stronie recepcji prowadziły na wyższe piętra. Na pierwszym znajdowały się toalety, natryski oraz cztery kilkuosobowe sypialnie. Była tam jeszcze niewielka oszklona galeria ze stolikami, fotelami i regałami na książki. Natomiast drugie piętro zajmowała rozległa sypialnia z pięćdziesięcioma łóżkami dla pielgrzymów i pokój przeznaczony dla hospitaleros.
       Dzień był ponury i senny, na dworze padał deszcz i było dosyć chłodno, jak na początek lipca. Rozespany siedziałem na recepcji i  piłem poranną kawę. Przede mną, na biurku leżała książka meldunkowa, pieczątka schroniska, jakieś ulotki i broszurki z Camino de Santiago oraz notatnik z kalendarzem. Ostatni pielgrzym dawno opuścił   schronisko i powinienem wziąć się za porządki.   Zamiast tego   spojrzałem na pustą filiżankę i  rozważałem  wypicie następnej kawy, gdy usłyszałem stukanie do drzwi.
       -A kogoż to diabli niosą o tej porze – mruknąłem. Niechętnie  dźwignąłem się z  sofy i poszedłem   otworzyć. W progu stała młoda, niespełna dwudziestoparoletnia peregrina w przeciwdeszczowej pelerynie. Miała ładną buzię z sympatycznie zadartym noskiem, lekko wystające kości policzkowe i wesołe, choć nieco  zagubione,  zielone oczy. Kiedy zsunęła kaptur brązowe włosy w stylu rasta, niedbale opadły jej  na ramiona.
     -Buenos dias, senior! -  powitała mnie z nieśmiałym uśmiechem. - Dzień dobry panu!
     -Buenos dias! - odpowiedziałem.
  -Usted es hospitalero? - zapytała. - Pan jest hospitalero?
  -Si, soy hospitalero – odparłem. - Tak, jestem hospitalero.
       -Polaco?
       -Si, Polaco.
   -To się dobrze składa – powiedziała po polsku dziewczyna. - Możemy porozmawiać?
     -Oczywiście. Proszę, wejdź – zaproponowałem i  zrobiłem krok w tył, aby ją przepuścić.
       Dziewczyna poruszała się z trudem, z grymasem bólu stawiała każdy krok. Podpierając się kosturem wysuwała do przodu lewą zdrową nogę, po czym podciągała do niej chorą prawą.  Wyglądało to na ostre zapalenie ścięgien - tendenitis. Koszmar pielgrzymów wywołany przemęczeniem i niewłaściwym odżywianiem. Podeszła do biurka, zdjęła plecak i usiadła na krześle, które jej podsunąłem.
       -Napijesz się kawy? - zapytałem.
       -Chętnie – odpowiedziała dziewczyna.
       Wziąłem z biurka pustą  filiżankę  i poszedłem do kawiarenki, gdzie wydawaliśmy pielgrzymom śniadanie. Brudną filiżankę wstawiłem do zlewu, z półki nad zlewem wziąłem dwie czyste, nalałem kawy i wróciłem na recepcję.
   -Proszę – powiedziałem stawiając  filiżanki na biurku.
   -Dziękuję.  Klaudia jestem – przedstawiła się dziewczyna.
       -Włodek, dla Hiszpanów Vladi –   ująłem jej dłoń i pocałowałem w policzek. - A teraz  mów, co cię sprowadza.
       Klaudia spuściła  oczy i długo wpatrywała się w podłogę. Potem objęła wzrokiem kuchnię, jadalnię, salon i patio, na koniec spojrzała na mnie, sięgnęła po stojącą na biurku filiżankę i   upiła mały łyczek  kawy.
       -Mam problem – powiedziała odstawiając filiżankę.
       -Co się stało? - spytałem.
       -Tendenitis...
     -Zauważyłem, ale to chyba nie jedyny powód twojej troski... i twojej wizyty.
       -Nie, nie jedyny... Poza tym, że nie mogę chodzić, to skończyły mi się pieniądze. Dzwoniłam do przyjaciółki, żeby mi przysłała, ale nie odbiera. Minioną noc spędziłam w schronisku municipal. Tam mi powiedzieli, że tutaj pracujesz...
       -No i...
  Dziewczyna dłuższą chwilę milczała, nim zdecydowała się zapytać:
       -Czy mogłabym tutaj przenocować kilka dni, aż przyjdą dla mnie pieniądze? - spytała. - Potem za wszystko zapłacę.
     -Skąd jesteś z Polski? - zapytałem próbując ją wybadać.
       -Z Krakowa, ale od kilku lat mieszkam z ojcem w Segovii. Przyjaciółka, która może mi przesłać pieniądze, jest Hiszpanką. Razem pracowałyśmy w barze. Tylko, że nie mogę się do niej dodzwonić.
       -Tata nie przyśle ci pieniędzy?
   -Tata?!  On myśli, że wyjechałam na balety. Powiedział, że może po mnie przyjechać, ale pieniędzy mi nie wyśle. Tłumaczę mu, że jestem na Camino de Santiago, że idę do Santiago de Compostela... Nie dał się przekonać. - Przyjadę po ciebie, ale pieniędzy ci nie wyślę - powtarzał. No i co ja mam teraz zrobić? Pozostała mi tylko przyjaciółka. Wcześniej pokłóciłam się z szefem, rzuciłam pracę, spakowałam plecak i wyruszyłam na Camino... - zamilkła i  beznamiętnie spoglądała w nicość.
      Nieźle  jest zakręcona - pomyślałem. Tym niemniej nie mogłem pozostawić jej na ulicy, bez pieniędzy. Problem należało rozwiązać. Tylko, że rozwiązanie nie zależało ode mnie.
       -Słuchaj, ja jestem tutaj hospitalero voluntario i  nie mogę decydować o tym, czy zostaniesz. Musisz poczekać i porozmawiać z Chius, ona jest administratorką schroniska. Właścicielką jest jej ciotka – wyjaśniłem.
   Wiedziałem, że Chius nie będzie miała nic przeciwko  temu, aby Klaudia pozostała w schronisku kilka dni. Tym bardziej, że potrzebowaliśmy kogoś do pomocy. Ale jak już wspomniałem, decyzja nie należała do mnie.
       -A ta Chius, to kiedy   będzie? - spytała   Klaudia.
   -Dzisiaj wyjechała  do Burgos i wróci dopiero wieczorem. Trudno mi powiedzieć o której godzinie. No dobra, dosyć tych pogaduszek. Ty sobie tutaj spokojnie  siedź, odpocznij, zrelaksuj się. Jak będziesz chciała napić się kawy to w kawiarence jest ekspres, jest tam też herbata i mleko, możesz z tego korzystać. Ja biorę się za porządki – to powiedziawszy wziąłem miotłę, szuflę, mopa i kubeł z wodą i udałem się na piętro pozostawiając Klaudię z jej troskami.
       O dziewiątej przyszła do pracy Lourdes. Była to miła i sympatyczna, sześćdziesięcio kilkuletnia  kobieta. Pochodziła z Portugalii, ale od wielu lat mieszkała w Astordze. Pracowała w schronisku na półetatu, sprzątała górne piętra.
       -Hola Vladi! - powitała mnie Lourdes. - Co to za dziewczyna siedzi na recepcji?
       -Una peregrina Polaca – wyjaśniłem.
     -Twoja narzeczona? - spytała Lourdes z  frywolnym błyskiem w oczach.
       -Eee tam... od razu narzeczona! - obruszyłem się. - Ma tendenitis i będzie tutaj   nocowała.
       -Guapa chica – zauważyła Lourdes. - Ładna dziewczyna.
       -Ładna – potwierdziłem i dodałem -  bierzmy się za porządki.
    Kiedy uprzątnąłem  sypialnie  i galerię na pierwszym piętrze (do Lourdes należały ubikacje, natryski i sypialnia na drugim piętrze) zszedłem na   parter i zająłem się kawiarenką. Pozmywałem filiżanki i talerze, pościerałem stoliki, zmiotłem i przetarłem mopem podłogę. Potem przeniosłem się do kuchni i jadalni, gdzie wyszorowałem piec i zlewozmywak. Na koniec   sprzątnąłem patio.
       Klaudia cały czas siedziała na recepcji, pogrążona w swoich myślach. Oczy miała smutne i zatroskane.   Kiedy podszedłem uśmiechnęła się. 
       -Jak się czujesz? - zapytałem.
       -W porządku, dziękuję – odpowiedziała Klaudia.
       -Może czegoś potrzebujesz?
       -Nie, dziękuję! Wszystko jest o'k.
  Pomimo tych zapewnień wiedziałem, że jest zagubiona i  pełna obaw. Ale nic na to nie mogłem poradzić. Musieliśmy czekać na Chius.
       -Dzwoniłaś do przyjaciółki? - spytałem.
       -Tak, ale nie odbiera – odparła Klaudia.
       -W końcu odbierze.
       -Na pewno, tylko kiedy?
       Około południa Lourdes uporała się z porządkami na piętrze, powiedziała: adios i poszła do domu. Kilka minut później w schronisku zjawił się Gelo. Był to wysoki, postawny mężczyzna, o siwych włosach i czerwonej twarzy. Miał około sześćdziesięciu pięciu lat i był ojcem narzeczonego Chius, Miguela.
       -Hola Vladi! - powitał mnie Gelo. - Wszystko w porządku?
       -W zasadzie tak, tylko mamy  mały problem –  oznajmiłem i w  kilku  słowach streściłem sytuację Klaudii.
       -No cóż, musi porozmawiać z Chius, to ona jest szefową – stwierdził Gelo. Wziął naczynia i poszedł  po obiad dla hospitaleros do położonego nieopodal hotelu  Gaudi. Był to luksusowy, trzygwiazdkowy hotel, który również należał do  rodziny Chius.
       -Zjesz ze mną? - spytałem Klaudii, kiedy Gelo wrócił z obiadem.
       -Chętnie – odparła.
     Menu w hotelowej kuchni zmieniało się codziennie. Tego dnia  zaserwowali nam zupę jarzynową na pierwsze i rybę z frytkami i sałatką z pomidorów na drugie danie, a na deser jogurt.
       -Jedzenie macie tutaj wyśmienite – zachwycała się Klaudia.
   -Przygotowane przez kucharza z trzy gwiazdkowego hotelu, to musi być dobre – odparłem.
       -Naprawdę dobre. Długo tutaj jesteś?
       -Od roku, ale zimę spędziłem w domu... w Polsce.
       -Aha. Skąd jesteś z Polski.
       -Z  Małopolski, konkretnie z Oświęcimia.
       -To blisko mnie... Smaczna jest ta ryba.
       Po obiedzie Krakuska - jak ją w myślach zacząłem nazywać - pozmywała  naczynia, a ja udałem się na recepcję i zająłem pielgrzymami. Ruch tego dnia był dosyć spory i już przed szóstą mięliśmy w schronisku komplet. Tym niemniej nadal   miałem pełnić służbę na recepcji i pilnować porządku, co przy takiej ilości pątników nie było zadaniem łatwym.  Musiałem udzielać  informacji, gdzie znajdują się obiekty sakralne i zabytkowe, o której godzinie odprawiane  są nabożeństwa, gdzie są sklepy, dobre restauracje, a w razie potrzeby szpital i policja. Poza  tym musiałem zajmować się pralnią, kontrolować sypialnie oraz odprawiać spóźnionych pielgrzymów.
W natłoku zajęć zupełnie zapomniałem o Klaudii.
       Chius zjawiła się  w schronisku o dwudziestej.
   -Co słychać Vladi? Wszystko w porządku? - zapytała na wstępie i nim zdążyłem odpowiedzieć zajrzała do książki meldunkowej. Była to niezwykle energiczna kobieta, po trzydziestce. Miała ciemną karnację, czarne jak smoła włosy, równie czarne, roześmiane oczy i okrągłą, sympatyczną twarz, na której miło było zawiesić wzrok. Poza tym miała sporą nadwagę.
   -O mamy komplet – zauważyła przejrzawszy książkę.
       -Tak, komplet... i  pewien problem. Od rana czeka na ciebie una peregrina Polaca  oznajmiłem i opowiedziałem jej historię Klaudii.
       -Gdzie ona jest?
       -W jadalni,  z pielgrzymami.
       -Poproś ją tutaj.
     Po rozmowie z Klaudią, Chius zdecydowała, że dziewczyna pozostanie w schronisku kilka dni, do czasu kiedy przyjdzie dla niej przekaz i będzie nam pomagała. 
      -Teraz  daj mi Vladi pieniądze i zanieś plecak Klaudii na górę, bo ona nie może chodzić.  Potem zrobimy rozliczenie – zarządziła na koniec. 
       -W porządku – powiedziałem. Położyłem saszetkę z pieniędzmi na biurku, wziąłem plecak i wniosłem na ostatnie piętro, do  pokoju  hospitaleros.  Był to niewielki pokój z czterema łóżkami, czterema taboretami i szafą stojącą w kącie przy drzwiach. Jedyne okno wmontowane było w sufit i wychodziło na dach. Poza tym panował spory bałagan. 
    Kiedy wróciłem na recepcję, Chius prowadziła ożywioną rozmową z Klaudią.
    -Vladi, Klaudia lepiej mówi po hiszpańsku od ciebie! - zawołała na mój widok Chius. - Właśnie namawiam ją, żeby została na dłużej. Razem by się wam dobrze pracowało.
       -Byłoby świetnie – odrzekłem.
     -No, nie wiem. Nigdy nie pracowałam w schronisku dla pielgrzymów. Poza tym Camino znam tylko od Logronio, do Astorgi – odparła Klaudia.
       -Dasz sobie radę.  Praca hospitalero, to nie żadna filozofia – stwierdziłem.
       -Być może, ale ja nigdy nie byłam hospitalero – odpowiedziała Klaudia.
       -W porządku. Możesz tu być, póki nie przyjdą dla ciebie pieniądze. Potem sama zadecydujesz – powiedziała Chius.
       -Gracias! - podziękowała Klaudia.
 -Może byśmy tak zrobili rozliczenie – przypomniałem.
      Zrobiliśmy więc rozliczenie z całodziennego utargu za śniadania, noclegi i za kilka gadżetów, które sprzedałem. Potem Chius  wyruszyła na obchód schroniska zaglądając do sypialni, toalet, natrysków i pralni. Na koniec przypomniała, żebym rano pomógł jej przygotować śniadanie dla pielgrzymów,  pożegnała się i  wyszła.
    Po odejściu Chius zaprowadziłem Klaudię do pokoju hospitaleros; otworzyłem drzwi, zapaliłem światło i wprowadziłem do „mojego królestwa”.
       -Mój Boże, ależ tu bałagan! – zawołała  Krakuska po wejściu do pokoju. - Od razu widać, że mieszka tu mężczyzna.
       -Jak się sprząta całe schronisko, zapomina się o swoim pokoju – mruknąłem.
       -Co to za ciuchy leżą na łóżkach?
       -To moje.
       -Te w kącie też? - spytała wskazując  leżącą na podłodze kupę brudnych ubrań.
       -Nie, te pozostały po innym hospitalero.
       -Wynieś te szmaty i przynieś czyste prześcieradła. Nie będę spała w takim bajzlu – powiedziała i wzięła się za   porządki. Przez chwilę przyglądałem się,    z jakim wdziękiem i kobiecym zapałem  składa w kostkę moje ubrania i starannie układa je w szafie - od dawna brakowało w tym pokoju kobiecej ręki. Zabrałem z podłogi brudne  ciuchy, pozostawione tam przez Pedro - hospitalero który jakiś czas temu pracował w schronisku - zszedłem na podwórze i wyrzuciłem do kubła na śmieci. Potem z magazynku, gdzie przechowywaliśmy czystą pościel, wziąłem cztery prześcieradła i cztery poszwy na poduszki. Kiedy wróciłem, Klaudia już uporała się z moimi ciuchami, teraz zgrabnie zakładała prześcieradła. Nie chcąc jej przeszkadzać postanowiłem zrobić obchód i pogasić światła. Pielgrzymi byli już w łóżkach i w schronisku panowała cisza. Zajrzałem na galerię, obszedłem toalety i natryski,  wstąpiłem do kuchni,  sprawdziłem kurki od gazu - wszystko było w porządku. Na koniec zajrzałem na  podwórze. Pod figowcem, na ławeczce siedział jakiś pielgrzym i palił papierosa. Wdałem się z nim w krótką,  towarzyską pogawędkę.  Kiedy wróciłem do pokoju Klaudia już spała.
       Obudziłem się po szóstej. Umyłem się, ubrałem  i zszedłem na dół, do kawiarenki. Chius już tam była i wydawała pielgrzymom śniadanie.
       -Buenos dias! - powiedziałem, wziąłem filiżankę i nalałem sobie kawy.
       -Hola! - odpowiedziała Chius. - Gdzie Klaudia?
       -Śpi jeszcze.
       -Jak ona się czuje?
       -Wczoraj cały dzień była przygnębiona, ale powoli wraca do równowagi.
    Klaudia zjawiła się w kawiarence przed ósmą,  radosna i uśmiechnięta.
       -Dzień dobry! - zawołała od drzwi.
       -Dzień dobry! Jak ci się spało? - zapytała Chius.
     -Dobrze, bardzo dobrze. Spokojnie i bez stresu, jaki męczył mnie od kilku dni – odparła  Krakuska. Nalała  do filiżanki  mleko, wsypała  cola-cao i zamieszała.
       -Cieszę się – odrzekła Chius.
       -Ja również – dodałem, sięgnąłem po filiżankę i napiłem się kawy.
    Kiedy ostatni pielgrzymi opuścili schronisko wzięliśmy się za porządki. Chius i Klaudia sprzątały kawiarenkę, a ja sypialnie na piętrze. O dziewiątej, jak co rano, zjawiła się Lourdes, wtedy zszedłem i zająłem się podwórzem. Chius w tym czasie sprzątała kuchnie, a Klaudia wycierała kurze na recepcji. Uwinęliśmy się dosyć szybko i o jedenastej schronisko było gotowe na przyjęcie pielgrzymów. Należało jeszcze przysposobić   Krakuskę do pracy na recepcji. Tym   miała zająć się Chius.
       Przed pierwszą wziąłem naczynia i poszedłem po obiad.
    -Od dzisiaj dla dwóch osób. Mamy nową hospitalerę – poinformowałem kucharza.
       Jak już wspomniałem, menu w hotelowej kuchni zmieniało się codziennie, a kucharz obficie serwował jedzenie. Podał nam duszoną ośmiornicę, pieczoną baraninę z frytkami i ensalada mixta z pomidorów, ogórków, cebuli, zielonej sałaty, oliwek i tuńczyka, a na deser pomarańcze. Na koniec dołożył jeszcze wątróbkę podsmażaną na cebulce, miała być na kolację.
       Kiedy wróciłem do schroniska nakryłem do stołu i zasiedliśmy z Klaudią do obiadu. W tym czasie Chius zajmowała się  pielgrzymami. Po obiedzie  pozmywaliśmy  naczynia, uprzątnęli kuchnię i jadalnię i przeszliśmy na recepcję.
       -Jak smakował obiad? - zapytała Chius.
       -Jak co dzień – odparłem i spojrzałem do książki meldunkowej. - Kogo tutaj mamy?
    -Dwie Francuzki, dwóch Niemców, Hiszpana i Angielkę. Wszyscy  ulokowani na  pierwszym piętrze.
       -Rozumiem.
       -Masz tu Vladi pieniądze, ja idę do domu. Wrócę po ósmej – oświadczyła Chius. Położyła na biurku saszetkę z utargiem, wzięła swoją damską  torebkę z cielęcej skóry, powiedziała: adios i skierowała się do wyjścia. W przedsionku, pod posągiem Świętego Jakuba,  zatrzymała się i zawołała:
       -Gdyby się coś działo to dzwoń, Vladi!
       -W porządku, zadzwonię!
     Po odejściu Chius zostaliśmy z Klaudią sami na recepcji. Zrobiło się dziwnie cicho i dziwnie pusto, jakby brakowało ze sześciu osób.  Tylko, od czasu do czasu, dobiegające z góry  odgłosy przypominały o   obecności pątników w schronisku.
       -Co robimy? - zapytała Klaudia.
       -Na razie nic, czekamy – odparłem.
      Było po piętnastej, gdy do albergue zawitało trzech młodych Koreańczyków.
       -Ja się nimi zajmę –  zaproponowała Klaudia.
   -W porządku – zgodziłem się. Byli to pierwsi pielgrzymi, których miała obsłużyć i byłem ciekawy jak sobie poradzi.
    Klaudia wzięła od Koreańczyków credenciales, wbiła pieczątkę i zaczęła wpisywać dane do książki meldunkowej. Nazwiska i numery paszportów poszły gładko, gorzej było z pozostałymi rubrykami.
       -Co teraz? - zapytała .
       -Musisz wpisać, gdzie rozpoczęli pielgrzymkę – wyjaśniłem.
    -A niby skąd ja mam wiedzieć?! Nie znam koreańskiego na tyle, żeby ich pytać... w ogóle nie znam koreańskiego – zacichotała.
    -Jest zapisane w credencialu, o tutaj – powiedziałem wskazując pierwszy stempel.
       -Tu pisze, że wyszli z Saint Jean Pie de Port –  zauważyła nie przestając chichotać.
       -Tak, ale zapisz tylko pierwsze litery: SJPdP – doradziłem.
       -Tylko pierwsze?
       -Tak, tylko pierwsze.
       -A tutaj, co mam wpisać?
       -Gdzie spędzili ostatnią noc.
   -Hospital de Orbigo,   albergue San Miguel – odczytała i znowu zaczęła chichotać...
   Kiedy   kilka minut później Koreańczycy  z plecakami wspinali się na piętro, na  parter zeszła Angielka z reklamówką pełną brudnych ciuchów.  Podeszła do biurka i    zapytała:
       -Przepraszam, gdzie mogłabym to wyprać?
       -Pozwoli pani ze mną – powiedziałem.
   Pralnia znajdowała się  na podwórzu, pod   niewielkim  zadaszeniem z blachy falistej. Były tam trzy pralki, dwie suszarki oraz krany i zlewy do prania ręcznego.  
      -Chce pani prać ręcznie, czy w pralce? - zapytałem.
       -W pralce – odpowiedziała Angielka.
    W porządku – odrzekłem. Wrzuciłem jej brudne ciuchy do  automatu, wsypałem proszek, zaprogramowałem  i włączyłem.
  - Za pół godziny powinno być czyste –  powiedziałem, wziąłem miotełkę i zmiotłem rozsypany pod pralką proszek.   Kiedy wróciłem do „biura” Klaudia  przyjmowała kolejnych pielgrzymów.
   Kilka godzin później znudzeni siedzieliśmy  z Krakuską na recepcji i wpatrywali   w otwartą na oścież bramę, w której, od czasu do czasu, ukazywał się przejeżdżający uliczką samochód lub zmierzający w sobie tylko znanym kierunku pieszy. Większość pielgrzymów opuściła schronisko i rozeszła się po miasteczku: jedni poszli na mszę, inni na kolację, a jeszcze inni obsiedli stoliki   tutejszych cukierni - Astorga słynęła z wyrobu wyśmienitych słodyczy, zwłaszcza z produkcji czekolady.  W  albergue pozostało tylko kilku zmęczonych  pątników.
   -Masz dziewczynę? - zapytała  w pewnym momencie Klaudia.
       -Nie mam – odpowiedziałem. - Dlaczego pytasz?
       -Tak sobie, z ciekawości.
       -A ty masz chłopaka?
       -Miałam, ale przed wyjazdem pokłóciliśmy się.
       -Czy jest ktoś, z kim się nie pokłóciłaś przed wyjazdem?
       -Przyjaciółka... Naprawdę nie masz dziewczyny?
       -Naprawdę.
       -Nie wierzę, żeby taki atrakcyjny facet  był  sam.
    -No cóż, jak dotąd nie spotkałem swojej drugiej połowy – odparłem wymijająco.
    Klaudia podobała mi się. Lubiłem jej uroczo zadarty nosek, wesołe oczy, smukłą kibić i radosne, pełne dystansu do życia usposobienie. Tym niemniej nie zamierzałem opowiadać jej o swoich romansach, miłosnych zawodach, rozgoryczeniach i bliznach jakie pozostawiły.
       -Długo jesteś sam? - spytała Klaudia.
       -Od kiedy życie związałem z Camino de Santiago i zostałem hospitalero - odpowiedziałem.
       -To długo – wyszeptała. Jej drobna, dziewczęca dłoń, pieszczotliwie zsunęła się po moim policzku i  barku na tors. Oczy miała zamglone, usta wilgotne i na półotwarte, oddech przyspieszony. Zbliżyła twarz do  mojej twarzy, ustami musnęła  usta,  delikatnym, jak płatek róży pocałunkiem...
     -Yhmm... - usłyszałem chrząknięcie i błyskawicznie oderwałem się od Klaudii. Przed biurkiem stał nowo przybyły pielgrzym i uśmiechał się frywolnie.
       -Przepraszam, że przeszkadzam, ale czy są jeszcze wolne łóżka? - zapytał pielgrzym nie przestając się uśmiechać.
       -Tak, tak! Oczywiście! Mamy wolne łóżka – odpowiedziałem nieco zmieszany.
       Klaudia,   czerwona ze wstydu ukryła twarz w dłoniach i chichotała w rogu sofy.
       Następnego dnia była Fiesta Virgen de Castrotierra i w schronisku od rana panował świąteczny nastrój. Lourdes oczywiście nie  przyszła do pracy  i sami musieliśmy sprzątnąć górne piętra, ale i tak  uwinęliśmy się przed południem.
       W międzyczasie do  albergue zawitał Thomas de Manjarin, zwany Ostatnim Templariuszem. Towarzyszył mu jego konfrater, Paco. Ubrani byli w odświętne białe płaszcze z czerwonym krzyżem Zakonu Biednych Rycerzy  Chrystusa i Świątyni Salomona. Przy boku nosili stalowe miecze osadzone w pochwach  wiszących u pasów rycerskich. Mięli wziąć udział w procesji ku czci Virgen de  Castrotierra upamiętniającej lokalne bitwy.
       Thomas i Paco byli moimi braćmi po mieczu i powinienem im towarzyszyć w procesji. Niestety obowiązki zmuszały mnie do pozostania w schronisku. Tym niemniej ich przybycie sprawiło  nam ogromną radość.  Chius nawet zaprosiła ich na obiad po procesji, ale odmówili tłumacząc się brakiem czasu.
        Obiad tego dnia był  wykwintny, smaczny i obfity. Tradycyjnie w czasie fiesty  podano nam paellę z owocami morza, wołowe befsztyki z frytkami i sałatką z pomidorów i cebuli, do tego langusty i krewetki jako przekąskę, a na deser sernik tortowy, ananasy i winogrona. Do   stołu wyjątkowo zasiadła z nami Chius, co zdarzało się  rzadko, tylko podczas świąt.
    -No proszę! Langusty, krewetki, winogrona, ananasy i do tego tort... uczta iście królewska! –   zachwycała się  Klaudia widokiem podanych potraw.
       -W końcu mamy fiestę –  zauważyła Chius.
   -Fiesta, nie fiesta, ale z tego co widzę, tutaj codziennie jest dobre jedzenie –   stwierdziła Klaudia, nakładając na talerz paellę.
       -Ja tylko tak, dla towarzystwa zjem trochę paelli i może z jedną langustę. Nie będę was przecież objadała –  tłumaczyła się Chius. - Obiad mam w domu.
       -Tortu nie skosztujesz? - spytała Klaudia.
   -Oczywiście, że skosztuję! –  odpowiedziała z entuzjazmem Chius.
       -Jakże by inaczej – zaśmiałem się. Nałożyłem na talerz befsztyk, polałem sosem, dołożyłem sałatki i życząc dziewczynom: smacznego zabrałem się za jedzenie. Befsztyk był  wyborny. Zaprawione ziołami, dobrze wysmażone mięso samo rozpływało się w ustach i smakowało wyśmienicie. Potem zjadłem dwie langusty i kilka krewetek. Paelle zostawiłem sobie na kolację. Natomiast Klaudia zrezygnowała z wołowiny, na rzecz  owoców morza, no i oczywiście tortowego sernika, którego nie mogła się nachwalić.
       Po obiedzie Chius poszła do domu informując nas   przed wyjściem, że po zamknięciu schroniska pójdziemy na fiestę.
       -Hurra! Idziemy na fiestę! - ucieszyła się Klaudia i całe popołudnie szykowała się do tej imprezy. Ja w tym czasie pełniłem służbę na recepcji.
       Chius zjawiła się w schronisku po dwudziestej pierwszej w towarzystwie Miguela, swojego narzeczonego. Był to postawny, wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna po trzydziestce. Był zawodowym żołnierzem i służył w pułku artylerii w Burgos. Do Astorgi przyjeżdżał tylko w weekendy i święta. Po dwudziestej drugiej, gdy większość pielgrzymów była już w swoich łóżkach, pogasiliśmy światła i wyszliśmy na miasto. Nie zamykaliśmy schroniska, w czasie fiesty nie obowiązywały  ustalone na co dzień  normy i pielgrzymi mogli bawić się do późna.
       Wpierw udaliśmy się do kawiarni hotelu Gaudi. Było tam sporo ludzi i ledwo dopchaliśmy się do bufetu.
   -Co wam podać? - zapytał kelner, próbując przekrzyczeć panujący na sali zgiełk.
       -Dla mnie Jerez – zamówiła Chius, po czym zwróciła się do nas - a wy co chcecie.
       -Dla mnie też Jerez – odparła Klaudia.
       -Ja się napiję piwa – powiedział Miguel.
       -A ty, Vladi, co będziesz pił? - zapytał   kelner.
       -Piwo - odpowiedziałem.
   Kiedy kelner uwinął się z zamówieniem, sięgnęliśmy po stojące na barze trunki.
      -Salud! - zawołała Chius unosząc lampkę po brzegi wypełnioną  sherry.
   -Salud! - odpowiedzieliśmy i stuknęliśmy się szkłem.
       -Jak ci się pracuje Klaudia? - zapytała Chius, odstawiając do połowy wypitą lampkę na bar.
       -Fajnie tu macie, naprawdę fajnie i dobrze mi się z wami pracuje – odpowiedziała Klaudia.
       -Przyjaciółka do ciebie oddzwoniła? - dopytywała się Chius.
       -Jeszcze nie – odparła Krakuska.
       -Nie musi, bo my cię stąd nie puścimy – zaśmiała się Chius i z sympatią przytuliła Krakuskę.
        Kwadrans później opuściliśmy hotel i poszliśmy wzdłuż calle Los Sillos w kierunku Plaza Espania. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do znajdującego się na rogu Plaza Santosildes, baru Imperial.  Wypiliśmy tam po lampce wina, zjedli pincho – darmowe  przekąski podawane do alkoholu i poszliśmy dalej. Na ulicy było pełno ludzi, spacerowali parami lub małymi grupkami. Od strony Plaza Espania dobiegały dźwięki muzyki. Nieopodal kawiarenki Santosildes spotka,iśmy znajomych Chius. Chwilę porozmawialiśmy, wymienili    serdecznościami i mówiąc sobie: adios pożegnaliśmy się.
       Na Placu Hiszpańskim, który był centralnym placem miasta panował teraz jarmarczny  harmider.   Ludzie spacerowali pośród kramów i straganów oferujących tandetne pamiątki i błyskotki oraz regionalne wyroby kulinarne i artystyczne rękodzieła.  Na niektórych straganach podawali gorącą czekoladę i chiurros. Było też mnóstwo mimów, gimnastyków, kuglarzy, ulicznych grajków i innych dziwaków pragnących zaprezentować swoje umiejętności i przy okazji trochę zarobić. Przy ratuszu, na czas fiesty zamontowano estradę. Akurat występowała jakaś lokalna grupa grająca latynoską muzykę.
       Usiedliśmy do stolika przed kawiarnią Astur Plaza i obserwowaliśmy tancerzy na placu. Kiedy zjawiła się kelnerka zamówiliśmy piwo.
       -Zatańczyłabym – westchnęła Klaudia zasłuchana w latynoskie rytmy.
       -No to tańcz – bąknąłem bez zastanowienia.
       -Aleś wymyślił Vladi, przecież noga ją boli. Ma tendenitis – zbeształa mnie Chius.
      -Przepraszam, zapomniałem – odparłem skruszony.
       Kelnerka przyniosła na tacy piwo w oszronionych kuflach z grubego szkła i ostrożnie, aby piana się nie rozlała, postawiła  na stoliku. Kiedy  się oddaliła sięgnąłem po kufel i jednym haustem wypiłem połowę.
       -Wyborne – powiedziałem  usuwając pianę z ust.
       -Zatańczysz Vladi? - zapytała mnie Chius.
   -Nie umiem, mam nogi z drewna – odpowiedziałem.
       -Ale mi się hospitaleros trafili, z niepełnosprawnymi nogami – zaśmiała się Chius i wzięła w tany Miguela.
       Zostaliśmy z Klaudią sami przy stoliku.
       -Więc zamierzasz nas opuścić, gdy przyjdą dla ciebie pieniądze? - zapytałem.
       -Nie wiem, teraz już nie wiem – odparła. - Mam mętlik w głowie i niczego nie jestem  pewna.
     Ująłem jej dłoń, spojrzałem w oczy i powiedziałem:
   -Pokłóciłaś się z chłopakiem, pokłóciłaś się z szefem, nikt na ciebie nie czeka i nie masz żadnych zobowiązań... możesz zostać na dłużej.
       Klaudia nic nie odpowiedziała, ale czułem jak cała drży.
       -Zimno ci? - zapytałem.
   -Nie, nie jest mi zimno. No może trochę – odpowiedziała.
Objąłem ją ramieniem i przytuliłem, głaszcząc jej ramię. Nasze usta zetknęły się w gorącym pocałunku. Zespół na estradzie grał    romantyczne Nunca Te Olvidaré Enrique Iglesiasa.  Połączeni  w pary, tancerze kołysali się w rytm muzyki.
       Kiedy Chius z Miguelem wrócili do stolika, dopiliśmy piwo, zapłaciliśmy i poszli do znajdującego się nieopodal lokalu o  oryginalnie brzmiącej nazwie Vinoteca. Około drugiej pożegnaliśmy się z Chius i Miguelem i wraz z Klaudią wróciliśmy do schroniska.
       W abergue było ciemno, wszyscy pielgrzymi już spali i po omacku wspięliśmy się na drugie piętro do naszego pokoju. Zapaliłem światło. Klaudia weszła do środka, a ja poszedłem na obchód schroniska. Zajrzałem do natrysków, do toalet i do kuchni, na koniec sprawdziłem podwórko, po czym wróciłem do pokoju. Klaudia, ubrana w niebieską koszulkę na ramiączkach i w koronkowe majteczki pochylona nad łóżkiem szykowała się do do snu. Bez słowa podszedłem i wziąłem ją w ramiona.
  -Teraz to ja cię już stąd nie wypuszczę – powiedziałem i delikatnie zdjąłem z niej niebieską koszulkę.
    Klaudia zadrżała. A ja całowałem jej usta, jej smukłą szyję, jej młode, jędrne piersi i wyprężone brodawki...  Padliśmy na łóżko. Koronkowe majteczki wylądowały na podłodze... i zatopiliśmy się w sobie, w pełnym rozkoszy oceanie falując, to w górę, to w dół, to w górę to w dół...  i jeszcze raz, i jeszcze raz,  i jeszcze... aż po szczyt.... och... och...
    Był już ranek, kiedy się obudziłem. Słońce zaglądało przez wmontowane w dachu okno. Klaudia spała wtulona w moje ramiona.
    -Dzień dobry, Kochanie – powiedziałem i delikatnie pocałowałem ją w usta. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się.
     -Dzień dobry – odpowiedziała. - Która jest godzina?
     -Nie mam pojęcia. Ale chyba najwyższy czas, wstać i zająć się pielgrzymami  – to powiedziawszy, podniosłem się z łóżka, ubrałem i zszedłem na parter. Na dole ostatni pielgrzymi szykowali się do wyjścia, ale Chius jeszcze nie było. Wszedłem do kawiarenki i zaparzyłem sobie kawy. Chwilę później w kawiarence zjawiła się Klaudia. Była uśmiechnięta i radosna.
       -Chius jeszcze nie ma?  - zapytała i zrobiła sobie cola-cao.
   -Nie, jeszcze nie przyszła – odpowiedziałem popijając kawę.
       -To co robimy? -zapytała.
       -Jak co dzień, Kochanie, bierzemy się za porządki – odparłem. Czule ją objąłem i pocałowałem.
     O dziewiątej przyszła do pracy Lourdes i wzięliśmy się za sprzątanie schroniska. Chius zjawiła si przed południem, jak zwykle pełna energii do pracy. Po pierwszej jak co dzień poszedłem po obiad do restauracji hotelu Gaudii, nie był już tak wykwintny jak w czasie fiesty.
  Dni upływały nam spokojnie. Do południa sprzątaliśmy schronisko, po południu zajmowaliśmy się pielgrzymami. Nocami natomiast spędzałem czas z Klaudią. Było nam  ze sobą dobrze.
       Pewnego dnia Klaudia otrzymała telefon.
   -Dzwonił mój chłopak. Chce żebym do niego wróciła... - oznajmiła Klaudia.
       Staliśmy w przedsionku, gdzie był posąg Świętego Jakuba. Była to wiadomość, której, jako Szpitalnik, mogłem się spodziewać, tym niemniej zrobiło mi się niezmiernie przykro. Wiedziałem, że nie mogę, nie mam prawa jej zatrzymać
       -I co zamierzasz zrobić? - zapytałem.
    -Nie wiem, Vladi, naprawdę nie wiem. Tutaj nie mam dłuższej przyszłości, a z drugiej strony dobrze mi jest, i z tobą też mi jest dobrze, Vladi, ale... tam jest moje życie, moi bliscy... - powiedziała i rozpłakała się. Wziąłem ją w ramiona i przytuliłem.
       -Ze Szpitalnikiem trudno się wiązać –powiedziałem. - Moje życie kroczy innymi drogami niż  twoje, Najdroższa...
       Było mi  smutno, ale nic na to nie mogłem poradzić.  Przytuliłem ją mocno do piersi.

ULTRAIA!
      








  

środa, 4 grudnia 2019

Śladami Templariuszy: zamek na wyspie



  -Prom odpływa o dziewiątej trzydzieści – poinformowała mnie kelnerka stawiając na barze dymiącą filiżankę kawy.

   Było wpół do dziewiątej, miałem więc sporo czasu, aby zdążyć na przeprawę. Podziękowałem za informację, wziąłem kawę i wyszedłem na taras, gdzie wcześniej zostawiłem plecak. Usiadłem przy stoliku, zapaliłem papierosa. Po błękitnym niebie sunęły kłębiaste cumulusy. W dole płynęła rzeka, przejrzysta i gładka. Na rzece, na malowniczej, skalistej wyspie, wznosił się zamek Rycerzy Świątyni. Prezentował się imponująco w promieniach porannego słońca. Potężne, blankowane mury wzmacniało dziewięć owalnych wież. Najwyższa, prostokątna baszta, Torre de Menagen, wychodziła z wnętrza fortyfikacji i była zwieńczona kilkumetrowym masztem.

   Warownia została wzniesiona prawdopodobnie w drugiej połowie dwunastego wieku, przez Gualdima Paisa, mistrza zakonu templariuszy na prowincję portugalską i stanowiła element zespołu fortyfikacji broniących dostępu do Coimbry. Po upadku Świątyni, zamek przejął zakon Rycerzy Chrystusa będący następcą templariuszy w Portugalii. Twierdza pozostawała w ich rękach, aż do demilitaryzacji zgromadzenia w szesnastym wieku. 


  Dopiłem kawę, założyłem plecak, dosunąłem krzesło do stolika i opuściłem bar. Wąska, brukowana uliczka doprowadziła mnie do przystani, skąd wypływał prom na wyspę. Na pomoście stało dwóch portugalskich żołnierzy. Ubrani byli w polowe mundury koloru khaki. Jeden z żołnierzy trzymał w ręku flagę Portugalii.

   -Dzień dobry! - powiedziałem wstępując na pomost.
   -Dzień dobry – usłyszałem w odpowiedzi. Zdjąłem plecak, wyjąłem aparat fotograficzny i zacząłem robić zdjęcia; z przystani zamek prezentował się o wiele lepiej niż z tarasu baru, bardziej okazale. Aby wykadrować najlepsze ujęcie, chodziłem z jednego końca pomostu na drugi, czasem wstępowałem na brzeg. Zaciekawieni żołdacy, przyglądali mi się z boku.
   -Jesteś pielgrzymem, czy fotografem? - zapytał żołnierz z flagą.

  -Pielgrzymem – odparłem i schowałem aparat do plecaka. Nie wiem dlaczego, ale widok mundurowych w obcym kraju, wzbudza we mnie nieuzasadnione obawy podejrzenia o szpiegostwo.

   -Idziesz do Composteli? - dopytywał się żołnierz.

   -Tak, ale w dość oryginalny sposób – odpowiedziałem.

   Spojrzeli po sobie zdziwieni.

   -To znaczy...?! - zapytał ten z flagą.

   -Pielgrzymuję po zamkach templariuszy - wyjaśniłem.

   -Interesujące – powiedział żołnierz z flagą.

   -W Tomar, też jest zamek templariuszy - wtrącił jego towarzysz.
   -Dużo większy niż ten, tutaj – dodał żołnierz z flagą
   -Wiem i myślę, że dzisiaj tam dojdę – wyraziłem nadzieję.
   -Dojdziesz, to tylko piętnaście kilometrów od Almourol – stwierdził żołnierz z flagą.
   -Prom nadpływa...

   Zza wyspy wyłoniła się kilkumetrowa łódź motorowa i płynęła w naszym kierunku. Na pokładzie znajdowało się dwóch mężczyzn, jeden stał przy sterze w małej sterówce na rufie, drugi trzymał się dachu sterówki. Kiedy łódź dobiła do przystani, wskoczyłem na pokład, łodzią zakołysało i straciłem równowagę...

   -Uważaj! - krzyknął jeden z mężczyzn na łodzi i złapał mnie za ramię. Gdyby nie jego szybka reakcja wpadłbym z plecakiem do rzeki.

   -Dziękuję – powiedziałem i usiadłem na ławeczce przymocowanej w poprzek łodzi do burt. Za mną na pokład weszli żołnierze.

   -Wszystko w porządku, pielgrzymie? - zapytał żołnierz bez flagi.

   -Tak, w porządku – odrzekłem. - Dziękuję.
  Mężczyzna, który zapobiegł mojej kąpieli w rzece, był nadzorcą zamku i bileterem. Kiedy żołnierze usadowili się w ławkach, wręczył mi bilet uprawniający do przeprawy promowej oraz wizyty na zamku i wycofał się na rufę. Sternik uruchomił motor i wypłynęliśmy na rzekę.
   Kilka minut później dobiliśmy do pomostu na wyspie. Zeszliśmy na brzeg i po stromych schodach wspięliśmy się pod mury zamku. Nadzorca otworzył bramę, powiedział że wróci za godzinę, po czym zszedł do łodzi i odpłynął. Żołnierze, zaraz po przekroczeniu bramy udali się do baszty Torre de Menagen, gdzie mięli zawiesić flagę. Zostałem sam na dziedzińcu. Zewsząd otaczały mnie wysokie, blankowane mury, wzniesione na granitowych głazach. Wolnym krokiem przemierzyłem dziedziniec i po kamiennych schodach dostałem się na blanki. Obszedłem mury, zajrzałem do kilku wież, zrobiłem kilka fotek i ponownie zszedłem na dziedziniec. Na koniec wspiąłem się na najwyższą, prostokątną basztę, Torre de Menagen. Roztaczał się stamtąd widok na okoliczne wioski i miasteczko Vila Nowa da Barquinha. W dole, na przystani cumował prom. Powiał łagodny wicherek i na maszcie załopotała, zawieszona przez żołnierzy flaga Portugalii. Na tablicy, ponad krętymi schodami wiodącymi do wyjścia na dziedziniec widniał krzyż zakonu Biednych Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona. Wyjąłem różaniec... 





Ultreia!