Dzień był upalny i duszny a ścieżka stroma i kamienista. Tonące w słońcu Góry Bierzo porastała trawa i kępy krzewów. Poniżej, w dolinie płynęła rzeka Meruelo. Woda w rzece była krystaliczna i zimna. Nieco dalej widać było rzymski most, po którym szli pielgrzymi, wieżę kościoła i pozostałe zabudowania Molinaseca, a jeszcze dalej na zachód była Ponferrada. Obojętny na piękne pejzaże, na zmęczenie i na upał, uparcie wspinałem się w górę. Zmierzałem do Manjarin. Mijani w drodze pątnicy pozdrawiali mnie z radością - zaskoczeni, że wracam z Santiago piechotą.
- Hasta donde vas? - pytali mnie. - Dokąd idziesz?
- Hasta que el cuerpo aguante! - odpowiadałem wtedy. - Dopóki ciało wytrzyma!
Po tak zdecydowanym oświadczeniu, spoglądali na mnie z podziwem, życzyli Dobrej Drogi i odchodzili.
Manjarin to położona wysoko w górach, niewielka osada, gdzie znajduje się komandoria templariuszy i schronisko dla pielgrzymów. Schronisko jest prymitywne, nie ma prądu, ani bieżącej wody. Tym niemniej panuje w nim niepowtarzalna atmosfera epoki, gdy pierwsi pielgrzymi zmierzali do grobu Świętego Jakuba. Przybyłem tam akurat w porze wieczornej modlitwy, kiedy z masztu ściągano banderę zakonu. Przed masztem, Thomas, zwany Ostatnim Templariuszem, stał odziany w biały płaszcz z czerwonym krzyżem. W rękach miał miecz ostrzem skierowany w górę. W tym czasie, jego towarzysz, Paco opuszczał banderę. W ceremonii uczestniczyli pielgrzymi nocujący tego dnia w Manjarin. Ściągnięta bandera została przeniesiona do schroniska i złożona u stóp posągu Najświętszej Marii Panny z Fatimy. Spoczął tam również miecz Thomasa.
Ten sześćdziesięciopięcioletni mężczyzna, zanim został Duszą Camino de Santiago, był kierownikiem działu sportowego w jednym z madryckich supermarketów. Pewnego dnia, zmęczony wielkomiejską egzystencją, porzucił pracę i zamieszkał w górach Bierzo, w małej osadzie Manjarin, położonej na szlaku Camino de Santiago. Przyjął regułę zakonu templariuszy, założył schronisko i poświęcił życie pielgrzymom i wędrowcom. Z czasem schronisko w Manjarin obrosło w legendę a Thomasa nazwano Ostatnim Templariuszem.
- Witaj, pielgrzymie! - zawołał na mój widok Thomas. Paco w milczeniu podał mi dłoń i odszedł. Musiał jeszcze przygotować kolację. - Jakieś wieści?
- Chciałbym tutaj przenocować - powiedziałem. - Dużo macie pielgrzymów?
- Dzisiaj... niewielu i niewielu tędy przechodziło.
- Zauważyłem, nie było tłoku na szlaku, kiedy tu szedłem.
- No cóż, nic na to nie poradzimy. Jednego dnia pielgrzymów jest więcej, drugiego mniej.
- Masz rację, nic na to nie poradzimy.
Zasiedliśmy do kolacji, na którą podano lentejas, sałatkę warzywną oraz chleb, wodę i wino. Oprócz mnie, było tam jeszcze siedmiu innych pielgrzymów, ale nie pytałem skąd pochodzą. Paco i Maria podawali do stołu. Maria była trzydziestokilkuletnią, szczupłą hippiską o długich ciemnoblond włosach. Od wielu lat mieszkała w osadzie i często pomagała Thomasowi. Miała swoje skromne domostwo nieopodal schroniska.
Po kolacji wyszedłem na papierosa. Na dworze było już ciemno i było chłodno. Byliśmy na wysokości prawie tysiąca siedmiuset metrów. Wyjąłem tytoń, bibułki i zrobiłem sobie skręta. Tytoń był podły i śmierdział kiedy się go paliło, ale miał jedną zaletę - był tani. Chwilę później przed schronisko wyszedł Paco.
- Coś źle wyglądasz, Bracie - stwierdził na wstępie Paco. - Może Ci w czymś pomóc?
- Wydaje Ci się - odparłem wymijająco. - Po prostu jestem zmęczony.
- Nie opowiadaj bzdur. Przecież widzę, że coś Cię gnębi - powiedział patrząc mi prosto w oczy. - Co się stało?
Był moim przyjacielem i Bratem z Camino de Santiago. Mimo to nie zamierzałem mu się zwierzać. Odwróciłem głowę i dłuższą chwilę milczałem. Paco nalegał:
- Mów, co się stało?
No i w końcu powiedziałem prawdę:
- Nie mam pieniędzy na schronisko a nie chcę nocować u Alfredo - wyjaśniłem. Alfredo był Portugalczykiem i kierownikiem albergue municipal w Astordze. Miał paskudny charakter, był skłócony ze wszystkimi hospitaleros w prowincji Leon. Thomas i Paco także nie należeli do jego przyjaciół. Ja miałem z nim konflikt, jeszcze będąc pielgrzymem. Potem gdy pracowałem w schronisku San Xavier w Astordze, konflikt między nami nasilił się.
- Dobra, pomyślimy jutro. W końcu jesteś jednym z nas - powiedział Paco i wrócił do schroniska.
- Dzisiaj... niewielu i niewielu tędy przechodziło.
- Zauważyłem, nie było tłoku na szlaku, kiedy tu szedłem.
- No cóż, nic na to nie poradzimy. Jednego dnia pielgrzymów jest więcej, drugiego mniej.
- Masz rację, nic na to nie poradzimy.
Zasiedliśmy do kolacji, na którą podano lentejas, sałatkę warzywną oraz chleb, wodę i wino. Oprócz mnie, było tam jeszcze siedmiu innych pielgrzymów, ale nie pytałem skąd pochodzą. Paco i Maria podawali do stołu. Maria była trzydziestokilkuletnią, szczupłą hippiską o długich ciemnoblond włosach. Od wielu lat mieszkała w osadzie i często pomagała Thomasowi. Miała swoje skromne domostwo nieopodal schroniska.
Po kolacji wyszedłem na papierosa. Na dworze było już ciemno i było chłodno. Byliśmy na wysokości prawie tysiąca siedmiuset metrów. Wyjąłem tytoń, bibułki i zrobiłem sobie skręta. Tytoń był podły i śmierdział kiedy się go paliło, ale miał jedną zaletę - był tani. Chwilę później przed schronisko wyszedł Paco.
- Coś źle wyglądasz, Bracie - stwierdził na wstępie Paco. - Może Ci w czymś pomóc?
- Wydaje Ci się - odparłem wymijająco. - Po prostu jestem zmęczony.
- Nie opowiadaj bzdur. Przecież widzę, że coś Cię gnębi - powiedział patrząc mi prosto w oczy. - Co się stało?
Był moim przyjacielem i Bratem z Camino de Santiago. Mimo to nie zamierzałem mu się zwierzać. Odwróciłem głowę i dłuższą chwilę milczałem. Paco nalegał:
- Mów, co się stało?
No i w końcu powiedziałem prawdę:
- Nie mam pieniędzy na schronisko a nie chcę nocować u Alfredo - wyjaśniłem. Alfredo był Portugalczykiem i kierownikiem albergue municipal w Astordze. Miał paskudny charakter, był skłócony ze wszystkimi hospitaleros w prowincji Leon. Thomas i Paco także nie należeli do jego przyjaciół. Ja miałem z nim konflikt, jeszcze będąc pielgrzymem. Potem gdy pracowałem w schronisku San Xavier w Astordze, konflikt między nami nasilił się.
- Dobra, pomyślimy jutro. W końcu jesteś jednym z nas - powiedział Paco i wrócił do schroniska.
Rano jadłem z Thomasem śniadanie, gdy zjawił się Paco. Miał ze sobą plecak i drewniany, bogato zdobiony kostur z małym, srebrnym dzwoneczkiem.
- Zbieraj się Vladi. Masz dzisiaj dojść do Astorgi - powiedział rozkazującym tonem, po czym zwrócił się do Thomasa. - Odprowadzę go pod krzyż.
Po wyjściu ze schroniska poszliśmy szosą w kierunku Astorgi. Krzyż stał na końcu osady.
- Idź przede mną i spluń trzy razy - nakazał Paco. Był szorstki i oschły. Nie przypominał, Paco, jakiego znałem, mojego przyjaciela.
- Wyjmij te cholerne ręce z kieszeni! - zawołał rozkazującym tonem.
Zrobiłem jak kazał.
Gdy doszliśmy na miejsce, Paco wyjął z plecaka słoik do połowy wypełniony wodą święconą i postawił go pod krzyżem.
- Teraz wrzuć do słoika wszystkie pieniądze jakie masz - powiedział.
- I nie zbliżaj się do mnie - dodał.
- I nie zbliżaj się do mnie - dodał.
Wyjąłem pieniądze z kieszeni i wrzuciłem do słoika. Było tego może ze cztery euro.
- Powiedziałem, wszystkie! - zawołał Paco. Zachowywał się dziwnie. Jego mocne i przenikliwe spojrzenie stało się mocniejsze i bardziej przenikliwe.
Przeszukałem kieszenie i znalazłem jeszcze dwadzieścia centów.
- To chyba wszystko - powiedziałem i wrzuciłem pieniądze do słoika.
- Poszukaj dobrze - nalegał Paco.
- Nie zbliżaj się do mnie! - wrzasnął, kiedy próbowałem do niego podejść. - I nie dotykaj mnie!
Ponownie przeszukałem kieszenie, ale nie mogłem znaleźć czegoś, czego - jak sądziłem - tam nie było.
- Naprawdę już nic nie mam - tłumaczyłem się i zrobiłem z kieszeni "słonia".
- W porządku - powiedział. Klęknął pod krzyżem i kazał mi zrobić to samo. Odmówiliśmy "Ojcze Nasz" i " Zdrowaś Mario". Potem wstaliśmy i Paco wyjął z kieszeni dwudziestoeurowy banknot i powiedział:
- Masz tu dwadzieścia euro: na schronisko i na drogę i masz dzisiaj dojść do Astorgi. Pamiętaj Vladi! - powiedział i uścisnął mnie na pożegnanie. Był znowu moim Bratem i przyjacielem. - A teraz odejdź i nie odwracaj się.
Założyłem plecak i ruszyłem w kierunku Astorgi, zostawiając Paco pod krzyżem. Szosa pięła się pod górę. Nie odwracałem się, wiedziałem, że Paco nadal tam stoi i obserwuje mnie. Po przejściu około dwustu metrów usłyszałem wołanie:
- Vladi! - wtedy się odwróciłem. Paco machał do mnie wysoko uniesionym kosturem. - Pamiętaj! Ultreia y Suseia! Naprzód i w Górę!
- Ultreia! - zawołałem uderzając w niebo zaciśniętą pięścią, po czym odwróciłem się i śmiało ruszyłem w drogę. Pół godziny później dotarłem na Żelazny Krzyż. Jest to najwyższy punkt na Francuskiej Drodze do Santiago. Miejsce to od wieków uchodzi za magiczne. Już Celtowie a po nich Rzymianie składali tam ofiary swoim bogom. Za czasów chrześcijańskich postawiono w tym miejscu prosty żelazny krzyż podniesiony na kilkumetrowym, drewnianym palu. U stóp krzyża, pielgrzymi usypali stertę kamieni. Jak podaje tradycja, rzucony na pryzmę kamień ma uwolnić od ciężaru popełnionych w przeszłości grzechów.
Pod krzyżem odmówiłem krótką, dziękczynną modlitwę i ruszyłem dalej. Spieszyło mi się, bo musiałem tego dnia dojść do Astorgi. W Foncebadon w schronisku, kupiłem wino domowej roboty, które hospitalero nalał mi do półtoralitrowej, plastykowej butelki i trochę jedzenia na drogę. Schowałem to wszystko do plecaka i poszedłem dalej.
Godzinę później zbliżałem się do Rabanal del Camino. Widziałem już wieżę kościoła i pojedyncze zabudowania. Nagle usłyszałem brzęk spadających pieniędzy. Z nogawki spodni wypadło mi kilka monet i nie była to reszta z wina. Przeszukując kieszenie pod krzyżem miałem je przy sobie, dlatego Paco nalegał, abym dobrze szukał. Skąd wiedział o tych pieniądzach, skoro ja o nich nie wiedziałem? Pytanie to nurtowało mnie przez dalszą drogę do Astorgi i przez wiele następnych dni. Nie znalazłem jednak odpowiedzi. A mojego przyjaciela Paco nie miałem odwagi zapytać.
ULTREIA!