WPROWADZENIE

środa, 27 stycznia 2016

Camino levante czyli moje pięćdziesiąte urodziny



  
Był początek października. Włóczyłem się wtedy po hiszpańskich  portach śródziemnomorskich w poszukiwaniu łajby, z zawodu jestem marynarzem. Pytałem w portowych kapitanatach i w biurach armatorów, pytałem kapitanów i zwykłych marynarzy...  Łajby nie znalazłem. W końcu pewnego, pięknego dnia zawitałem do Walencji...


          

Akurat zbliżały się moje pięćdziesiąte urodziny. Półwiecze. Należało ten dzień uczcić w wyjątkowy sposób. Na skok spadochronem ze stratosfery, czy zanurzenie na dno Rowu Mariańskiego nie miałem ochoty, ani możliwości. Postanowiłem zrobić coś przyziemnego (czyt. naziemnego) odbyć pielgrzymkę do Santiago de Compostela  i Finisterre, aby 10 stycznia w dniu moich pięćdziesiątych urodzin stanąć na „Końcu Świata” i wypić butelkę szampana.
        
 * * *

W Walencji ma swój początek Camino Levante, które  z Drogą Francuską łączy się w Astordze. Miałem więc do przebycia około 1200 kilometrów.
Wędrówka przez Comunidad Valenciana przebiegała wręcz  baśniowo. W górze miałem błękit nieba a wokół pomarańczowe gaje. Niewielkie odległości dzielące miasteczka  i częste schroniska – zadbane, wygodne i czynne cały rok – ułatwiały peregrynację...
Sielanka skończyła się w drodze do La Font de la Figuera, ostatniego pueblo w Walencji. Szedłem wtedy piaszczystą, leśną drogą. Powoli zapadał zmierzch.  Prawdopodobnie, na jednym z rozdroży przeoczyłem żółtą strzałkę wskazującą kierunek marszu. Szeroka dotąd droga zmieniła się w wąską, wijącą pośród drzew, ścieżkę.  W końcu zrobiło się ciemno i nie widziałem nawet tej ścieżki. Poruszałem się powoli. Stopami badałem grunt, który nagle osunął mi się pod nogami, straciłem równowagę i upadłem na stertę kamieni, przygnieciony plecakiem. Poczułem przeszywający ból. Upłynął chyba kwadrans nim się pozbierałem. Każdy gwałtowny ruch wywoływał ostre kłucie w lewym boku. W końcu dotarłem do jakiejś polany. Na polanie stał opuszczony, popadający w ruinę dom. W tym domu postanowiłem spędzić noc. Nie było sensu iść dalej...
Świtało, kiedy się obudziłem. Byłem cały zdrętwiały i obolały. Skórę na obu kolanach miałem zdartą do kości. Żebra prawdopodobnie złamane. Powoli spakowałem plecak i żwirowaną ścieżką ruszyłem w drogę. Pół godziny później dotarłem do lokalnej szosy, która doprowadziła mnie do La Font de la Figuera, gdzie odnalazłem zagubiony szlak.



Droga przez La Manche nie była już tak radosna i beztroska. Zewsząd otaczała mnie kamienista półpustynia, tu i ówdzie pokryta kępami krzewów lub rzadkimi  skupiskami drzew. Czasem były to sięgające aż po horyzont, zaorane pola uprawne. Monotonia ciągnąca się kilometrami. Samotność i pustka dookoła. Pamiętam jak ucieszył mnie widok ciągnika rolniczego nadjeżdżającego z przeciwka; z jaką radością powitałem siedzącego w kabinie kierowcę wdając się z nim w krótką pogawędkę.
Dziennie pokonywałem około pięćdziesięciu kilometrów. Takie odległości dzieliły miasteczka. Wieczorami po przybyciu do pueblo zachodziłem do pierwszego napotkanego baru, gdzie pytałem o schronisko. Przeważnie lokowano pielgrzymów na polideportivo – miejskiej sali gimnastycznej. Natomiast w Roda – takie średniej wielkości pueblo w Manchy – pielgrzymi nocują na Plaza de Toros. W enfermerii, gdzie znoszą rannych torreros, zorganizowano prowizoryczne schronisko dla pielgrzymów. Znajduje się tam kilka łóżek, natryski i skromna kuchnia. W Roda spotkałem pierwszego na Camino Levante pielgrzyma, Holendra. Wyruszył tradycyjnie, ze swojego domu w Holandii. Drogą Francuską doszedł do Santiago. Teraz wracał. Okrężnie. Wzdłuż Camino Levante. Nie była to jego pierwsza peregrynacja.


* * *


Wędrując z poranionymi w czasie upadku kolanami,  połamanymi żebrami i ciężkim plecakiem na plecach nadal pokonywałem około pięćdziesięciu kilometrów dziennie. Podjąłem nawet pewną intencję - pięćdziesiąt kilometrów pod moją pięćdziesiątkę. Wreszcie pewną gwieździstą nocą dotarłem do stolicy La Manchy, Toledo.







Z Toledo łączyły mnie niegdyś silne, emocjonalne więzy. Przed kilkunastu  laty mieszkałem w tym mieście. Miałem tam przyjaciół, miałem kobietę i jej miłość. Niestety, czas poluzował więzy,  kontakty się urwały a miłość wygasła...
Tym niemniej, kiedy po latach przechadzałem się wąskimi, brukowanymi uliczkami Starego Miasta, pełnymi barów, sklepów z pamiątkami i turystów, kiedy spoglądałem na majestatyczny, dominujący ponad miastem, Alcazar i odwiedziłem katedrę, której historia sięga czasów starożytnych, a potem piłem kawę w kawiarni przy Plaza Zocodover, doznałem tych samych wzruszeń i emocji co przed laty...



Za Toledo półpustynny dotąd krajobraz stopniowo ulegał zmianie. Rzadkie  skupiska drzew rozrosły się do rozległych zagajników i karłowatych lasów porastających wzgórza. Teren wznosił się gwałtownie. Zbliżałem się do Kastylii.
Pomimo uciążliwej, pnącej się w górę drogi trzymałem się  podjętej intencji pięćdziesięciu kilometrów. Odbijało się to, niestety na czasie wędrówki. Do zamierzonego pueblo docierałem po zmierzchu, nierzadko późną nocą. Samotność – za dnia w drodze, nocą w obcych pueblos, gdzie nie znałem nikogo – stawała się dokuczliwa. Powoli dziczałem. W końcu jednak dotarłem do Astorgi, na szlak Francuski. Odtąd pielgrzymka znowu była beztroska i radosna o ile pielgrzymowanie przez góry Bierzo w padającym deszczu ze śniegiem może być beztroskie i radosne. Byłem jednak „u siebie”, na terenie który dobrze znałem. Poza tym na szlaku pojawili się inni   pielgrzymi. W Foncebadon, w albergue „Monte Irage” nocowało nas kilkunastu. W takim tłumie nie przebywałem od dawna. Tydzień później byłem już w Santiago. Był koniec grudnia. Od Finisterre dzieliło mnie tylko sto kilometrów... sto kilometrów i trzy, może cztery dni drogi od „Końca Świata”, gdzie miałem być dziesiątego stycznia.  W  Santiago spędziłem kilka dni, na  modlitwie, odpoczynku i spotkaniach z przyjaciółmi...

     
Dzień był deszczowy i mglisty, kiedy przybyłem do Finisterre. W schronisku zostawiłem plecak i z butelką szampana w ręce brukowaną uliczką ruszyłem w kierunku latarni morskiej. Latarnia była oddalona od miasteczka  o dwa kilometry. Po drodze wstąpiłem do portowej knajpy, w której przed kilku laty piliśmy z bratem rum. Wypiłem tam tylko  kawę i poszedłem dalej. Za miasteczkiem  brukowana uliczka łączyła się z wąską, asfaltową szosą, biegnącą wzdłuż Ria Corcubion. Przez cały czas padał drobniutki kapuśniaczek. Na miejscu nie było nikogo, latarnia morska była zamknięta. Wiał zimny zachodni wiatr i ocean był wzburzony. W dole fale z hukiem rozbijały się o skały. Słychać było tylko szum morza i przeraźliwy krzyk mew. Byłem na samym „Końcu Świata”. Przede mną rozpościerało się Morze Ciemności – El Mar Oscuro – jak w czasach przedkolumbijskich nazywano Atlantyk. Na niebie wisiały gęste, ciemne chmury. Odkorkowałem szampana...


ULTREIA!
        





piątek, 22 stycznia 2016

Mglista Galicja cz.I


Droga była kręta i kamienista, wiodła przez las. Pośród oplecionych bluszczem drzew, paproci i zwalonych, zbutwiałych pni snuły się tumany gęstej mgły. Majaczące w oparach konary przybierały surrealistyczne kształty. Wokół panowała cisza zakłócana jedynie naszymi krokami i kapiącą z liści skroplona mgłą. Czasem złowrogo zakrakał kruk...






Zza zakrętu wyłonił się, tonący we mgle, przydrożny bar dla pielgrzymów. Bar był otoczony omszałym, kamiennym murem z drewnianą bramą od strony drogi, prowadzącą na niewielkie podwórze. Stało tam kilka stolików zbitych z nieheblowanych desek. Z głośników płynęła enigmatyczna melodia ''The Memory Of  Trees'' Enyi.
Urzeczeni niezwykłą harmonią muzyki, lasu i mgły zatrzymaliśmy się z bratem przed bramą.
- Spożytkujmy ten bar - zaproponował Janusz.''Spożytkujmy ten bar'' był to nasz ulubiony frazes zaczerpnięty z powieści Ernesta Hemingwaya ''Słońce też wschodzi''.
- Spożytkujmy - zgodziłem się.
Weszliśmy na podwórze. Przy jednym ze stolików siedział samotny pielgrzym. Jego plecak i kostur leżały na ziemi obok stolika. Pozdrowiliśmy go serdecznym: Hola, na co on odpowiedział uśmiechem.
Plecaki złożyliśmy przy murze i zasiedliśmy do stolika. Kiedy zjawiła się kelnerka zamówiliśmy po kielichu ''magicznego napoju'' orujo, aby - jak to zasugerował Janusz - głębiej wniknąć w panującą wokół magiczna atmosferę.
- No to, Bracie, za Camino i wszystkich pielgrzymujących do Santiago - wzniosłem toast wychylając kielich do dna.
- Uważaj, bo pali, jak kopyto szatana - ostrzegłem.
Janusz pił powoli, delektując się.
- Napijmy się lepiej kawy i coś zjedzmy - zasugerował Janusz odstawiając kieliszek.
Samotny pielgrzym szykował się do drogi. Założył plecak, do reki wziął kostur i skierował się do wyjścia. Z głośników niosło się łagodne ''One Your Shore'' Enyi.
W milczeniu spożywaliśmy przyniesione przez kelnerkę kanapki z szynka popijając gorącą kawą z mlekiem, kiedy zjawił się znajomy Madziar. Miał na imię Tibor.
- Hola! - zawołał od bramy Tibor.
- Hola! - odpowiedzieliśmy nie przerywając posiłku.
Tibor podszedł, przywitał się, a widząc na stole puste kieliszki po orujo, zapytał:
- To Wasze śniadanie? - po czym dodał ze śmiechem. - Teraz pewnie spożywacie obiad?
- Nie. Na obiad będzie cała butelka - odparłem. - Napijesz się czegoś?
- Owszem, kawy - odpowiedział Madziar.
Ponownie zawołałem kelnerkę i poprosiłem o jeszcze jedną kawę.
- Dokąd idziecie dzisiaj? - zapytał Tibor.
- Na mnie nie patrz, on tutaj jest przewodnikiem - odpowiedział Janusz wskazując na mnie.
- No to, dokąd idziecie? - powtórzył pytanie Tibor, tym razem zwracając się do mnie.
- Do Ligonde - odpowiedziałem - to jakieś dwadzieścia kilometrów stąd.
Kelnerka przyniosła kawę dla Tibora i oddaliła się bez słowa.
- Jest tam schronisko ''Fuente del Peregrino'' prowadzone przez chrześcijańską grupę ''Agape''...
- To musi być ciekawie? - przerwał mi Tibor.
- Owszem. Schronisko mieści się w starym, ponad trzystuletnim budynku. Założył je pewien amerykański pielgrzym, bodajże w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku. Wtedy nie było tylu schronisk co obecnie. Ideą jego było stworzenie miejsca, w którym pielgrzymi będą mogli posilić się i wypocząć, aby nazajutrz ruszyć w dalsza drogę. Płaci się donativo (datek). Panuje tam ciepła i familijna atmosfera. Jest wspólna kolacja przygotowana przez hospitaleros. Potem rozmowy przy kominku, prowadzone do późnej nocy - każdy opowiada swoją historię... Rano śniadanie... Rozumiecie? - wyjaśniłem.
- A Ty... dokąd? - zapytał Janusz, Tibora.
- Jeszcze nie wiem - odparł Madziar - może też do Ligonde... może do Palas del Rei, jak dam radę... Mam namiot i jest mi obojętne gdzie zatrzymam się na noc.
Dochodziło południe. Mgła rozwiała się w powietrzu i pokazało się słońce. Zapłaciliśmy, zostawiając skromny napiwek, założyliśmy plecaki i ruszyliśmy w drogę.
Z głośników płynęło romantyczne ''Only Time''...


                       



ULTREIA!

sobota, 16 stycznia 2016

''...daj ponieść się nurtowi życia..."

''...daj ponieść się nurtowi życia..." z tą myślą stojąc nad brzegiem oceanu, na samym ''Końcu Świata" postanowiłem skończyć z determinacją i szalonym pościgiem za złudzeniami. Wsłuchując się w kojący szum fal ruszyłem wzdłuż brzegu tegoż oceanu, kierując się na południe i całkowicie zdając na los...



I znowu nocka zastała mnie w drodze. Na domiar złego zaczął padać rzęsisty deszcz. W ciemności jarzyły się nikłe  światła miasteczka, ale wydawało się odległe a deszcz był naprawdę rzęsisty. Przy drodze, tuż nad brzegiem morza stał samotny, romański kościół. Przed wejściem miał, dobudowany prawdopodobnie w późniejszej epoce, mały ganek. Pod tym skromnym zadaszeniem postanowiłem spędzić noc i schronić przed deszczem. Rozłożyłem karimatę, na niej śpiwór i z plecakiem pod głową położyłem się. Nie mogłem jednak zasnąć: noc, samotność i  bliskość morza skłaniały do refleksji.
Myślałem o latach, które minęły; o przyjaciołach, którzy odeszli i o tych którzy trwają przy mnie do dzisiaj (niech Bóg im błogosławi); o kobietach, które kochałem, co oprócz kilku blizn nie pozostawiły po sobie innych wspomnień. Myślałem o tym co w życiu straciłem a z czego sam zrezygnowałem; o niespełnionych marzeniach...
Czy żałuje...?
Nie... od kiedy na Przylądku Finisterre postanowiłem skończyć z determinacja nie żałuje - ani tego co przeżyłem, ani tego co przeżyć nie było mi dane...
Utulony łagodnym szumem fal zasnąłem...

 

ULTEIA!

piątek, 1 stycznia 2016

WPROWADZENIE

Kiedy w maju 2002 roku wyruszałem na legendarną drogę pielgrzymkową do grobu Świętego Jakuba, znajdującego się w hiszpańskim mieście Santiago de Compostela, nie przypuszczałem że to początek fascynującej, trwającej kilkanaście lat przygody... 


W tym czasie odbyłem kilkadziesiąt peregrynacji; pracowałem w schroniskach na szlaku opiekując się pielgrzymami; związałem się z templariuszami, których komandoria znajduje się w małej górskiej osadzie Manjarin; spotykałem pielgrzymów wszelkiego pokroju, pochodzących z odległych zakątków świata; znajdowałem się w sytuacjach skrajnych, czasem zabawnych, czasem niebezpiecznych; przeżywałem chwile wzniosłe i chwile upadku...


Pewnego dnia moja znajoma powiedziała do mnie: "...masz   ciekawe i bogate życie, opisz je. Załóż bloga."  To było półtora roku temu. Tyle czasu potrzebowałem aby się zdecydować, zmobilizować, przygotować i bloga założyć...


Co zamierzam zamieszczać na blogu?
Jak tytuł wskazuje "Opowieści z Camino de Santiago", będą to krótkie opowiadania zainspirowane życiem na szlaku, tym co przeżyłem, co widziałem, co słyszałem, przeplatane osobistymi refleksjami oraz zilustrowane odpowiednimi do opisywanego tematu zdjęciami...


ULTREIA!  
 (zawołanie pielgrzymów na Camino de Santiago oznacza: NAPRZÓD! Prawdopodobnie przejęty od templariuszy)