Tamtego roku, mieliśmy przejść z Januszem odcinek,
Camino de Santiago, z Loenu do Villafranca del Bierzo. Miała to być jego druga
peregrynacja. Na kilka dni przed
przylotem wysłał mi wiadomość, że boli go kręgosłup i nie może chodzić, nawet masaże nie pomagają.
Przyleci na pewno, ale nie wie czy wyruszy na szlak. Szkoda, tak się
cieszyliśmy perspektywą wspólnej wędrówki. Spotkaliśmy się na dworcu
autobusowym w Leonie. Był pełen obaw. Z grymasem bólu na twarzy zakładał plecak. Mówił, że w autobusie nie
mógł usiedzieć w fotelu. Co chwilę zmieniał pozycję, mimo to ból
rozchodził się po całych plecach.
Wyszliśmy
z dworca na ulicę i poszliśmy w kierunku katedry. Kiedy znaleźliśmy się na
Starym Mieście, skręciliśmy w wąską i krętą uliczkę, którą doszliśmy do
schroniska u benedyktynek. Janusz przez całe popołudnie narzekał na
kręgosłup.
Rano, po
śniadaniu opuściliśmy albergue.
Było jeszcze wcześnie i w wąskich uliczkach Starego Miasta można było spotkać
tylko pielgrzymów i służby porządkowe. Minęliśmy bazylikę San Izydoro i hotel
San Marcos, dawną siedzibę Rycerskiego Zakonu Santiago. Kiedy doszliśmy do
mostu na rzece Bernesga, Janusz
przystanął.
-Stary,
nie boli mnie! Naprawdę, nie boli! - zawołał. - Od rana o nim nie myślałem, o kręgosłupie.
-Ja też o
nim zapomniałem, bracie. Chodźmy – powiedziałem.
Wędrowaliśmy
razem siedem dni, aż do Villafranca del Bierzo. Janek nie skarżył się więcej
na kręgosłup. Dolegliwości ustąpiły, jak ręką odjął.
ULTREIA!