WPROWADZENIE

środa, 23 listopada 2016

Co z tym kręgosłupem




Tamtego roku, mieliśmy przejść z Januszem odcinek, Camino de Santiago, z Loenu do Villafranca del Bierzo. Miała to być jego druga peregrynacja.  Na kilka dni przed przylotem wysłał mi wiadomość, że boli go kręgosłup i nie może chodzić, nawet masaże nie pomagają. Przyleci na pewno, ale nie wie czy wyruszy na szlak. Szkoda, tak się cieszyliśmy  perspektywą  wspólnej wędrówki. Spotkaliśmy się na dworcu autobusowym  w Leonie. Był pełen obaw. Z grymasem bólu na twarzy zakładał plecak. Mówił, że w autobusie nie mógł usiedzieć w fotelu. Co chwilę zmieniał pozycję,  mimo to ból  rozchodził się po całych plecach.
Wyszliśmy z dworca na ulicę i poszliśmy w kierunku katedry. Kiedy znaleźliśmy się na Starym Mieście, skręciliśmy w wąską i krętą uliczkę, którą doszliśmy do schroniska u benedyktynek. Janusz przez całe popołudnie narzekał na kręgosłup.   
Rano, po śniadaniu opuściliśmy  albergue. Było jeszcze wcześnie i w wąskich uliczkach Starego Miasta można było spotkać tylko pielgrzymów i służby porządkowe. Minęliśmy bazylikę San Izydoro i hotel San Marcos, dawną siedzibę Rycerskiego Zakonu Santiago. Kiedy doszliśmy do mostu na rzece Bernesga, Janusz  przystanął.
-Stary, nie boli mnie! Naprawdę, nie boli! - zawołał. - Od rana o nim nie  myślałem, o kręgosłupie. 
-Ja też o nim zapomniałem, bracie. Chodźmy –  powiedziałem. 
Wędrowaliśmy razem siedem dni, aż do Villafranca del Bierzo. Janek nie skarżył się więcej na  kręgosłup.    Dolegliwości ustąpiły, jak ręką odjął.


ULTREIA!




wtorek, 8 listopada 2016

Ostatni Templariusz

Dzień był upalny i duszny a ścieżka stroma i kamienista. Tonące w słońcu Góry Bierzo porastała trawa i kępy krzewów. Poniżej, w dolinie płynęła rzeka Meruelo. Woda w rzece była krystaliczna i zimna. Nieco dalej widać było rzymski most, po którym szli pielgrzymi, wieżę kościoła i pozostałe zabudowania   Molinaseca, a jeszcze dalej na zachód  była Ponferrada. Obojętny  na  piękne pejzaże, na zmęczenie i na upał,  uparcie wspinałem się w górę. Zmierzałem  do Manjarin. Mijani w drodze pątnicy pozdrawiali mnie z radością - zaskoczeni, że wracam z Santiago  piechotą.
- Hasta donde vas? - pytali mnie. - Dokąd idziesz?
- Hasta que el cuerpo aguante! - odpowiadałem wtedy. - Dopóki ciało wytrzyma! 
Po tak zdecydowanym oświadczeniu, spoglądali na mnie z podziwem, życzyli  Dobrej Drogi i odchodzili.
 


Manjarin to  położona wysoko w górach, niewielka  osada, gdzie znajduje się komandoria templariuszy i schronisko dla pielgrzymów. Schronisko jest prymitywne,  nie ma  prądu, ani bieżącej wody. Tym niemniej panuje w nim  niepowtarzalna atmosfera epoki, gdy pierwsi pielgrzymi zmierzali do grobu Świętego Jakuba.  Przybyłem tam akurat w porze wieczornej modlitwy, kiedy   z masztu ściągano banderę zakonu. Przed masztem,   Thomas, zwany Ostatnim Templariuszem, stał odziany  w biały płaszcz z czerwonym krzyżem. W rękach miał miecz ostrzem skierowany w górę.  W tym czasie, jego towarzysz, Paco  opuszczał  banderę. W ceremonii uczestniczyli pielgrzymi nocujący tego dnia w Manjarin. Ściągnięta bandera została przeniesiona do schroniska i  złożona   u stóp posągu Najświętszej Marii Panny z Fatimy. Spoczął tam również miecz Thomasa. 
Ten sześćdziesięciopięcioletni  mężczyzna,   zanim został Duszą Camino de Santiago, był kierownikiem działu sportowego w jednym z madryckich supermarketów. Pewnego dnia, zmęczony wielkomiejską egzystencją, porzucił pracę i zamieszkał w górach Bierzo, w małej osadzie Manjarin, położonej na szlaku Camino de Santiago. Przyjął regułę zakonu templariuszy, założył schronisko i poświęcił życie pielgrzymom i wędrowcom. Z czasem schronisko w Manjarin obrosło w legendę a Thomasa nazwano Ostatnim Templariuszem. 
- Witaj, pielgrzymie! - zawołał na mój widok Thomas. Paco w milczeniu podał mi dłoń i odszedł. Musiał jeszcze przygotować kolację. - Jakieś wieści?
- Chciałbym tutaj przenocować - powiedziałem. - Dużo   macie   pielgrzymów?
- Dzisiaj... niewielu i niewielu tędy przechodziło.  
- Zauważyłem, nie było tłoku na szlaku, kiedy tu szedłem.
- No cóż, nic na to nie poradzimy. Jednego dnia pielgrzymów jest więcej, drugiego mniej.
- Masz rację, nic na to nie poradzimy.
Zasiedliśmy do kolacji, na którą podano   lentejas, sałatkę warzywną oraz chleb, wodę i wino. Oprócz mnie, było tam jeszcze siedmiu innych pielgrzymów, ale nie pytałem skąd pochodzą. Paco i Maria podawali do stołu. Maria była trzydziestokilkuletnią, szczupłą hippiską o długich ciemnoblond włosach. Od wielu lat mieszkała w osadzie i często pomagała Thomasowi. Miała swoje skromne domostwo nieopodal schroniska.
Po kolacji wyszedłem na papierosa. Na dworze było już ciemno i było chłodno. Byliśmy na wysokości prawie tysiąca siedmiuset metrów. Wyjąłem tytoń, bibułki i zrobiłem sobie skręta. Tytoń był podły i śmierdział kiedy się go paliło, ale miał jedną zaletę - był tani.  Chwilę później przed schronisko wyszedł Paco.  
- Coś źle wyglądasz, Bracie - stwierdził na wstępie Paco. -  Może Ci w czymś pomóc? 
- Wydaje Ci się - odparłem wymijająco. -  Po prostu  jestem zmęczony.
- Nie opowiadaj bzdur. Przecież widzę, że coś Cię gnębi - powiedział patrząc mi prosto w oczy. - Co się stało?
Był moim przyjacielem i Bratem z Camino de Santiago. Mimo to nie zamierzałem mu się   zwierzać. Odwróciłem głowę i dłuższą chwilę milczałem. Paco nalegał:
- Mów, co się stało?
No i w końcu powiedziałem prawdę:
- Nie mam pieniędzy na schronisko  a nie chcę nocować u Alfredo - wyjaśniłem. Alfredo był Portugalczykiem i kierownikiem albergue municipal w Astordze. Miał paskudny charakter, był skłócony ze wszystkimi hospitaleros w prowincji Leon. Thomas i Paco także nie należeli do jego przyjaciół. Ja miałem z nim konflikt, jeszcze będąc pielgrzymem. Potem gdy pracowałem w schronisku San Xavier w Astordze, konflikt między nami nasilił się.
- Dobra, pomyślimy jutro. W końcu jesteś jednym z nas - powiedział Paco i wrócił do schroniska.
Rano jadłem z Thomasem śniadanie, gdy zjawił się Paco. Miał ze sobą plecak i drewniany, bogato zdobiony kostur z małym, srebrnym dzwoneczkiem. 
-  Zbieraj się Vladi. Masz dzisiaj dojść do Astorgi - powiedział rozkazującym tonem, po czym zwrócił się do Thomasa. - Odprowadzę go pod krzyż.
Po wyjściu ze schroniska poszliśmy szosą w kierunku Astorgi. Krzyż stał na końcu osady.
- Idź przede mną i spluń trzy razy - nakazał Paco. Był szorstki i oschły. Nie przypominał, Paco, jakiego znałem, mojego przyjaciela.
- Wyjmij te cholerne ręce z kieszeni! - zawołał rozkazującym tonem.
Zrobiłem jak kazał.
Gdy doszliśmy na miejsce, Paco wyjął z plecaka słoik do połowy wypełniony   wodą święconą i postawił go pod krzyżem.
- Teraz wrzuć do słoika wszystkie pieniądze jakie masz - powiedział. 
- I nie zbliżaj się do mnie - dodał.
Wyjąłem pieniądze z kieszeni i wrzuciłem do słoika. Było tego może ze cztery euro.
- Powiedziałem, wszystkie! - zawołał Paco. Zachowywał się dziwnie. Jego mocne i przenikliwe spojrzenie stało się  mocniejsze i bardziej przenikliwe.
Przeszukałem kieszenie i znalazłem jeszcze dwadzieścia centów.
- To chyba wszystko - powiedziałem i wrzuciłem pieniądze do słoika.
- Poszukaj dobrze - nalegał Paco.
- Nie zbliżaj się do  mnie! - wrzasnął, kiedy próbowałem do niego podejść. - I nie dotykaj mnie!
Ponownie przeszukałem kieszenie, ale nie mogłem znaleźć czegoś, czego - jak sądziłem - tam nie było.
- Naprawdę już nic nie mam - tłumaczyłem się i zrobiłem z kieszeni "słonia".
- W porządku - powiedział. Klęknął pod krzyżem i kazał mi zrobić to samo. Odmówiliśmy "Ojcze Nasz" i " Zdrowaś Mario". Potem wstaliśmy i Paco wyjął z kieszeni dwudziestoeurowy banknot i powiedział:
- Masz tu dwadzieścia euro: na schronisko i  na drogę i masz dzisiaj dojść do Astorgi. Pamiętaj Vladi! - powiedział i uścisnął mnie na pożegnanie. Był znowu moim Bratem i przyjacielem. - A teraz odejdź i nie odwracaj się.
Założyłem plecak i ruszyłem w kierunku Astorgi, zostawiając Paco pod krzyżem. Szosa pięła się pod górę. Nie odwracałem się, wiedziałem, że Paco nadal tam stoi i obserwuje mnie. Po przejściu około dwustu metrów usłyszałem wołanie:
- Vladi! - wtedy się odwróciłem. Paco machał do mnie wysoko uniesionym kosturem. - Pamiętaj! Ultreia y Suseia! Naprzód i w Górę!
- Ultreia! - zawołałem uderzając w niebo zaciśniętą pięścią, po czym odwróciłem się i śmiało ruszyłem w drogę. Pół godziny później dotarłem na Żelazny Krzyż. Jest to najwyższy punkt na Francuskiej Drodze do Santiago. Miejsce to od wieków uchodzi za magiczne. Już Celtowie a po nich Rzymianie składali tam ofiary swoim bogom. Za czasów chrześcijańskich postawiono  w tym miejscu prosty żelazny krzyż podniesiony na kilkumetrowym, drewnianym palu. U stóp krzyża, pielgrzymi usypali stertę kamieni. Jak podaje tradycja, rzucony na pryzmę kamień ma uwolnić od ciężaru popełnionych w przeszłości grzechów.
Pod krzyżem odmówiłem krótką, dziękczynną  modlitwę i ruszyłem dalej. Spieszyło mi się, bo musiałem tego dnia dojść do Astorgi.  W Foncebadon w schronisku, kupiłem wino domowej roboty, które hospitalero nalał mi do półtoralitrowej, plastykowej butelki i trochę jedzenia na drogę. Schowałem to wszystko do plecaka i poszedłem dalej.
Godzinę później zbliżałem się do Rabanal del Camino. Widziałem już wieżę kościoła i pojedyncze zabudowania. Nagle usłyszałem brzęk spadających pieniędzy. Z nogawki spodni wypadło mi kilka monet i nie była to reszta z wina. Przeszukując kieszenie pod krzyżem miałem je przy sobie, dlatego Paco nalegał, abym dobrze szukał. Skąd wiedział o tych pieniądzach, skoro ja o nich nie wiedziałem? Pytanie to nurtowało mnie przez dalszą drogę do Astorgi i przez wiele następnych dni. Nie znalazłem  jednak odpowiedzi. A mojego przyjaciela Paco nie miałem odwagi zapytać.
  



ULTREIA!