WPROWADZENIE

poniedziałek, 9 września 2019

Śladami Templariuszy: w drodze do Tomar





   Była druga nad ranem, kiedy ze stacji benzynowej w Zgorzelcu zabrał mnie kierowca beżowej furgonetki. Jechał do Niemiec, do Rastatt. Moim celem było położone w Portugalii, Tomar - ostatni bastion zakonu Templariuszy.

   Tamtego dnia miałem już za sobą sporo kilometrów. Wyjechałem z Oświęcimia o piętnastej, po dwudziestej drugiej przyjechałem do Zgorzelca pociągiem z Wrocławia. W barze na stacji benzynowej zjadłem żurek z jajkiem, parówki z musztardą i wypiłem kawę. Potem plątałem się parę godzin po parkingu, póki nie spotkałem kierowcy tej furgonetki. Byłem zmęczony. Gdy minęliśmy Niemiecką granicę zasnąłem.

Obudziłem się, kiedy zjeżdżaliśmy z autostrady na stację benzynową. Była to ostatnia stacja benzynowa przed Rastatt i miałem tam wysiąść. Kierowca podjechał pod dystrybutor, powiedział do widzenia i zajął się tankowaniem.

   -Do widzenia! - odpowiedziałem. Założyłem plecak i poszedłem na parking. Stały tam ciężarówki z Francji, Niemiec i Austrii, które minąłem obojętnie. Dopiero, gdzieś w połowie parkingu zauważyłem czerwone Volvo na polskich tablicach rejestracyjnych. Kierowca właśnie skończył śniadanie i szykował się do drogi. Był to Ukrainiec pracujący w Polskiej firmie transportowej. Jechał do Barcelony.

   -Zabierzesz mnie? - zapytałem.

   -A dokąd chcesz jechać? - odpowiedział pytaniem na pytanie, Ukrainiec.

   -Do Portugalii.

   -Ja dzisiaj dojadę tylko, do Jonquera... Jeżeli dojadę. Jak Ci pasuje, to wsiadaj.

  -Pewnie, że pasuje – odpowiedziałem i władowałem się z plecakiem do kabiny. Zapięliśmy pasy. Kierowca uruchomił silnik. Ruszyliśmy.

   Jechaliśmy prawym pasem autostrady w niekończącym się sznurze, poruszających się z tą samą prędkością ciężarówek. Środkowym i lewym pasem pędziły samochody osobowe. Po czterech godzinach monotonnej jazdy kierowca zjechał na leśny parking na obowiązkową czterdziestopięciominutową pauzę. Korzystając z przerwy w podróży zjedliśmy kanapki z szynką, wypiliśmy kawę i zapalili. Kiedy czas pauzy dobiegł końca kontynuowaliśmy jazdę. Do Jonquera przyjechaliśmy przed północą.

Następnego dnia była sobota i większość kierowców spędzało weekend na parkingu. Mieli wyruszyć dopiero w poniedziałek.

   Nie zamierzałem kisnąć dwa dni na francusko-hiszpańskiej granicy. Od wczesnego rana biegałem po parkingu z nadzieją, że jednak coś się wydarzy i wyjadę wcześniej. W końcu, koło południa pewien Białorusin o imieniu Andriej, pracujący w hiszpańskiej firmie transportowej zgodził się mnie zabrać.

   -Dobrze, zabiorę Cię. Ale ruszam dopiero o dwudziestej drugiej. Teraz mam długą pauzę i kładę się spać. Bądź tu przed dziesiątą – powiedział Białorusin.

   -Dzięki. Będę na pewno – odrzekłem.

   Po południu padał deszcz. Kierowcy pochowali się w kabinach, bądź obsiedli stoliki pobliskich barów. Omijając szerokim łukiem kałuże na placu plątałem się pośród zaparkowanych samochodów. Czasem z nudów zagadnąłem siedzącego w kabinie kierowcę, chwilę porozmawiałem, po czym szedłem dalej. Transport miałem zapewniony, więc nie obawiałem się, że przyjdzie mi kolejną noc koczować na parkingu.

   Wieczorem spotkałem dwóch polskich tirowców, Mirka i Bogdana. Weekend mieli spędzić na granicy i właśnie pichcili sobie kolację. Na otwartym boku naczepy (z plandeki zrobili zadaszenie przyczepiając jej drugi koniec do stojącej obok ciężarówki) leżał chleb, kiełbasa, plastry bekonu, cebula, czosnek, oraz bombiasta butla bimbru, słój kiszonych ogórków i coca-cola. Poniżej, przy kole samochodu stały puszki z piwem. Nieco dalej na kuchence gazowej gotował się żur.

   Byli to szczerzy i życzliwi chłopcy. Gdy dowiedzieli się, że jestem pielgrzymem ucieszyli się i nie chcieli mnie wypuścić.

   -Santiago de Compostela! - zawołał Mirek, kiedy wyjaśniłem dokąd zmierzam. - Wiem o czym mówisz. Moja firma organizuje pielgrzymki do miejsc świętych, między innymi do Santiago de Compostela. Pielgrzymki autokarowe, oczywiście.

   Bogdan w tym czasie odkorkował butlę bimbru i napełnił kieliszek.

   -Pij pielgrzymie, niech ci droga umyka spod stóp! - powiedział Bogdan i wręczył mi kielich.

   -Dziękuję! - odpowiedziałem, wypiłem jednym haustem i postawiłem szkło na naczepie obok butli z bimbrem.

   -Pali, jak kopyto Szatna! - zauważyłem. Wyjąłem ze słoja kiszonego ogórka i przegryzłem.

   -Będziesz coś jadł, pielgrzymie? - zapytał Mirek.

   -Nie chcę się narzucać, ale chętnie coś przekąszę – odpowiedziałem.

   -Żur jest gotowy! – zawołał pochylony nad kuchenką Bogdan. Wyłączył gaz, zdjął garnek z kuchenki i postawił na naczepie, po czym wziął chochlę i rozlał żur do przygotowanych wcześniej blaszanych misek. Zajęliśmy się posiłkiem. Żur był wyśmienity, kwaśny i pikantny i pachniał wędzonką, a ja od dwóch dni nie jadłem nic ciepłego. Po kolacji pozmywaliśmy naczynia, wypili kilka kieliszków bimbru, wypalili kilka papierosów, po czym pożegnałem sympatycznych kierowców. Po rozstaniu z tirowcami wpadłem jeszcze do baru i wypiłem kilka piw. Potem poszedłem na parking, gdzie parkował Białorusin. Nie spał już i w kabinie paliło się światło. Kiedy zastukałem w drzwi uchylił zasłonę i ręką dał znak, żebym wsiadał. Pięć minut później ruszyliśmy.

   Z Andriejem dojechałem do Alicante. Niestety, była niedziela i ciężarówki ruszały dopiero o dwudziestej drugiej a była piąta nad ranem. Nie chciało mi się tyle czekać. W całodobowym barze na stacji benzynowej skorzystałem z toalety, wypiłem kawę i zjadłem kilka ciastek. Potem wziąłem plecak, zszedłem z autostrady i lokalną szosą ruszyłem w kierunku miasta. Było jeszcze ciemno, ale nad Alicante jarzyła się widoczna z daleka łuna. Dochodziła ósma, kiedy dotarłem do centrum. Odszukałem dworzec autobusowy, sprawdziłem połączenie i wieczorem byłem już w Badajoz. Granicę portugalską przekroczyłem na piechotę. Noc spędziłem na stacji benzynowej nieopodal przygranicznego miasteczka Elvas, skąd rano zabrał mnie wracający do koszar portugalski żołnierz. Jechał do Lizbony. Dzień był pogodny, ruch na szosie niewielki i przed południem byliśmy już na dworcu kolejowym w Lizbonie, gdzie pożegnałem się z życzliwym wojakiem. Z dworca poszedłem do katedry, pobrałem i podbiłem credencial del peregrino, potem w przytulnej kafejce na Starym Mieście wypiłem kawę i śmiało ruszyłem w drogę. Moim celem, jak już wspomniałem, było Tomar - ostatni bastion Rycerzy Świątyni. Wpierw jednak zamierzałem odwiedzić rodzinę. 


   Atalaia, to niewielka, rybacka wioska siedemdziesiąt kilometrów na północ od Lizbony. Położona jest na garbie łagodnie opadającym w stronę oceanu i zakończonym niewielkim klifem. Mieszka tam mój kuzyn Robert z żoną Kasią i najmłodszym synem Karolem. Ich starsze pociechy, Antoni i Ada, rozjechały się po świecie, aby kontynuować naukę na wyższych uczelniach. Robert z Kasią prowadzą w Atalaia niewielki pensjonat. Wynajmują pokoje turystom, łaknącym ciszy i spokoju tej nadatlantyckiej osady. Czasem też zatrzymują się u nich pielgrzymi zmierzający do Santiago de Compostela.

   Był wczesny wieczór, kiedy zapukałem do drzwi jednego z domków szeregowych usytuowanych w wąskiej i krótkiej, ślepej uliczce. Po chwili usłyszałem czyjeś kroki, zazgrzytał klucz w zamku i w uchylonych drzwiach ukazał się Robert.

   -Witaj Bracie! - zawołał uradowany moim widokiem. - Od wczoraj na ciebie czekamy!

   -Witaj Stary! - odpowiedziałem i padliśmy sobie w ramiona. Z niedźwiedziego uścisku wyrwał nas ciepły głos Kasi:

   -Cześć Templariuszu! - powitała mnie Kasia.

   -Witaj Kasiu! - odpowiedziałem, po czym serdecznie ją uściskałem i ucałowałem.

  Po tym spektakularnym powitaniu przeszliśmy do znajdującego się na parterze pokoju gościnnego. Był to obszerny i jasny salon z kominkiem w południowej ścianie. Na wprost kominka stał mały, kwadratowy stolik, z dostawioną otomaną i dwoma fotelami. W głębi pokoju znajdował się drugi, większy stół, a na nim dwa laptopy. Telewizora nie mieli. Mieli natomiast mnóstwo książek, pod którymi uginały się przylegające do ścian regały. Z salonu wychodziło się na taras, skąd roztaczał się widok na ocean.

   -Może coś zjesz, Włodku? - zapytała Kasia.

   -Później. Teraz chętnie napiłbym się kawy – odparłem.

   -Zaraz ci zaparzę – zaofiarowała się Kasia, po czym zwróciła się do męża. - A ty Robert, napijesz się kawy?

   -Owszem, taką małą – odparł Robert.

   -No to idę robić tę kawę – powiedziała Kasia i wyszła.

   -Jak czytelnicy przyjęli twoją książkę? - zapytałem, kiedy zostaliśmy sami.

   -Raczej ciepło – odparł Robert.

   -Bo to i ciepła książka.

  Robert zanim wyjechał do Portugalii był dziennikarzem i właścicielem niewielkiego wydawnictwa o profilu przemysłowym, a ostatnio wydał książkę „M jak Mikrogramy”. Zawarte w niej opowiadania opisują krótkie, jak mgnienie oka, trudne do uchwycenia momenty, mające jednak znaczący wpływ na nasze życie.

   Kiedy wróciła żona Roberta niosąc na tacy trzy filiżanki kawy zasiedliśmy do tego małego stolika na wprost kominka.

   -Jak zeszła ci podróż? - spytała Kasia.

  -Jak zawsze ciekawie – odparłem i opowiedziałem im co się wydarzyło od momentu, kiedy ze stacji benzynowej w Zgorzelcu zabrał mnie kierowca beżowej furgonetki.

-...Po wyjściu z Lizbony doszedłem do jakiejś małej wioski. Spałem pod kościołem, ale nie za bardzo się wyspałem. Nim nastał świt byłem już w drodze, a resztę znacie - zakończyłem opowieść.

   -Musisz być zmęczony templariuszu - zauważyła Kasia.

   -Trochę – przyznałem.

   -Jak wypijemy kawę Robert zaprowadzi Cię do pokoju – zarządziła Kasia.

   Pokój znajdował się na piętrze. Były tam dwa łóżka, szafa wmontowana w ścianę, biurko i dwa krzesła. Nad biurkiem wisiało lustro. Okno pokoju wychodziło na ulicę.

   -To twoja klasztorna cela templariuszu – zaśmiał się Robert i nim zamknął za sobą drzwi dodał - Za jakąś godzinę będzie kolacja.

   Po jego wyjściu położyłem plecak na łóżku i rozpakowałem się. Czyste ciuchy włożyłem do szafy, a brudne do reklamówki. Nazajutrz zamierzałem je wyprać. Potem wziąłem ręcznik, kosmetyczkę i poszedłem do łazienki. Zdjąłem bieliznę, wszedłem do wanny i puściłem wodę w natrysku, po czym namydliłem się i opłukałem. Po kąpieli czysty i odświeżony zszedłem na dół. Robert i Kasia przygotowywali w kuchni kolację, a Karol nakrywał do stołu w salonie.

   -Cześć wujek! - zawołał na mój widok Karol i podszedł, aby się przywitać.

   -Witaj młody człowieku! - powitałem ciotecznego bratanka.

  Karol był inteligentnym i śmiałym, ale taktownym, piętnastolatkiem. Miał bystre, wesołe oczy, śniadą cerę i czarną czuprynę odziedziczoną po ojcu. Dowcip również odziedziczył po ojcu.

  -Może Ci pomóc? - spytałem, ruchem głowy wskazując stół.

  -Nie wujek, wszystko jest gotowe. Jeszcze tylko szklanki poustawiam. Ale dziękuję – odparł Karol.

  Na kolację jedliśmy pulpety warzywne, ziemniaki i sałatkę z drobnoposiekanej kiszonej kapusty, marchwi, selera i czosnku. Do picia mieliśmy sok pomarańczowy. Niewiele mówiliśmy podczas posiłku – ja byłem zmęczony, a oni doskonałe to rozumieli i nie narzucali się z rozmową.

  Po kolacji wyszedłem na taras i zapaliłem papierosa. Wokół było cicho i spokojnie. Wiała lekka bryza, ale ocean był gładki i lśnił w księżycowej poświacie. Ulegając nastrojowi chwili czułem jak zalewa mnie fala nostalgii i odpływam, na pewną wyspę u wybrzeży Europy, dokładnie na jej południowo-zachodni kraniec, gdzie mieszkała moja... No cóż, nie wszystkie marzenia się spełniają - pomyślałem. Dogasiłem papierosa, wspiąłem się do pokoju na piętrze i położyłem do łóżka. Zasnąłem od razu.

   Rano obudziłem się rześki i wypoczęty. Wstałem, umyłem się i ubrałem, po czym zszedłem do kuchni i zaparzyłem sobie kawy. Potem zrobiłem pranie. Kiedy już ciuchy suszyły się, rozwieszone na sznurkach, usiadłem na tarasie i zająłem się lekturą. Była to „Wyspa dnia poprzedniego” Umberto Eco. Czytałem do obiadu. Po obiedzie poszliśmy z Kasią na plażę. Robert w tym czasie pojechał do pobliskiego miasteczka Lourinha odebrać Karola z treningu koszykówki. Później mięli do nas dołączyć.

  Szliśmy piaszczystą plażą wzdłuż brzegu oceanu. Kasia mówiła o urokach życia w małym, nadmorskim kurorcie, a ja robiłem fotki.
  -Wiesz, że co szósta fala jest wysoka? - zapytała Kasia, kiedy na chwilę przystanęliśmy wpatrując się w rozkołysany ocean.
  -Fascynują mnie morskie fale i lubię się im przyglądać, bo każda jest inna. Ale nigdy ich nie liczyłem – odparłem.
   Zaczynał się przypływ. Ocean zalewał połowę plaży i czasem musieliśmy się wspinać po skałach klifu, aby nie zmoknąć.
  -Co cię skłoniło, żeby nawiedzać zamki templariuszy? - zapytała niespodziewanie Katarzyna. - Chyba nie szukasz ich legendarnego skarbu, ani tym bardziej kamienia filozoficznego. Bo i takie teorie słyszałam – że byli w posiadaniu Kamienia Filozoficznego i stąd wzięło się ich bogactwo.
   -Nie wierzę w ich legendarny skarb, ani tym bardziej, że byli w posiadaniu Kamienia Filozoficznego – odparłem.
  -Zostawmy Kamień Filozoficzny. Kroniki jednak podają, że w noc poprzedzającą ich aresztowanie ze Świątyni w Paryżu wyjechały dwa wozy z sianem. Rzekomo, w tym sianie miał być ukryty ich skarbiec, co wskazuje, że wiedzieli o mających nastąpić aresztowaniach. 
  -Gdyby ich skarbiec mieściłby się na dwóch wozach z sianem nie wart byłby intrygi, jaką uknuł król Francji, Filip IV. Uważam, że ich majątek stanowiły głównie nieruchomości jakie otrzymywali z nadań wdzięcznych pielgrzymów i gospodarne nimi zarządzanie. Poza tym pamiętaj, że to byli rycerze, zaprawieni w boju wojownicy. Gdyby wiedzieli o mających nastąpić aresztowaniach przysposobiliby się do obrony i do walki, a nie dali wziąć z zaskoczenia.
  -Sensowne jest, to co mówisz. Nie odpowiedziałeś jednak na moje pytanie: dlaczego nawiedzasz zamki templariuszy?

   -Jak wiesz, od wielu lat moje życie związane jest z Camino de Santiago. Pielgrzymowałem bądź opiekowałem się pątnikami, a ochrona pątników była pierwotną ideą Rycerzy Świątyni, stąd narodził się mój sentyment do zakonu. Pewnego dnia w komandorii templariuszy Non Nobis Domine, znajdującej się w małej, górskiej osadzie Manjarin zostałem poddany pewnej ceremonii, co wzmocniło moją więź ze Świątynią. Dzisiaj nie bywam tak często na Camino de Santiago, jak dawniej. Tym niemniej czuję moralny obowiązek, aby nawiedzić zamki, kościoły i komandorie należące niegdyś do Rycerzy Świątyni.

   -Rozumiem.

   Od strony parkingu nadchodzili Robert z Karolem. Szli dosyć szybko i po chwili do nas dołączyli.

   -No powiedz Vladi, czyż tu nie jest pięknie! - zachwycał się Robert.

   -Bardzo pięknie! - potwierdziłem i ogarnąłem spojrzeniem skalisty klif, piaszczystą plażę i błękitny bezmiar oceanu...

   W Atalaia spędziłem kilka dni. Spacerowałem po plaży, robiłem zdjęcia, piłem wino i nie przejmowałem się niczym. Dobrze było nie przejmować się niczym i rozkoszować beztroską... Ale każda beztroska ma swój kres i pewnego dnia czując, że Camino mnie wzywa, spakowałem plecak, pożegnałem się z rodziną i ruszyłem w drogę, do Tomar. 


   Zarówno miasto jak i twierdza Tomar zostały założone w 1162 roku przez Gualdima Paisa, rycerza z zakonu templariuszy, z nadania w 1159 roku przez króla Alfonsa I zwanego Zdobywcą, za zasługi zakonu podczas rekonkwisty na Półwyspie Iberyjskim. Twierdza przez wiele lat była główną siedzibą templariuszy w Portugalii. Ich zadaniem była ochrona pielgrzymów zmierzających do Santiago de Compostela oraz wypędzenie Maurów z Hiszpanii i Portugalii. Kiedy pamiętnej nocy, w piątek 13 października 1307 roku, na skutek spisku króla Francji, Filipa IV i papieża Klemensa V doszło do masowych aresztowań templariuszy we Francji i w rezultacie do kasaty zakonu i konfiskaty jego dóbr, templariusze portugalscy będący pod protektoratem królów Portugalii, zachowali swoje majątki i przywileje. W 1319 roku, za poparciem króla Portugalii, Dionizego I, który był człowiekiem oświeconym i nie dawał wiary zabobonom, otrzymali pozwolenie na utworzenie nowego zakonu – Zakonu Rycerzy Chrystusa, z siedzibą główną w Tomar.

   Zamek znajdował się na dominującym ponad miastem wzgórzu. Wiodła tam wąska i kręta, brukowana uliczka, po prawej stronie ograniczona pnącym się w górę, kamiennym zboczem, z którego wyrastały mury obronne. Uliczką dochodziło się do strzelistej, gotyckiej bramy. Za bramą był ogród, a w głębi, po prawej stronie, niczym kamienna bryła zwieńczona blankami, wznosiła się szesnastokątna, romańska wieża wtopiona w zabudowania klasztorne pochodzące z późniejszych epok. Wieża nazywana była Charola i kojarzyła mi się z powieścią „Imię Róży” autorstwa Umberto Eco – równie tajemnicza i ponura, jak gmach opisanej w książce biblioteki.

Długie godziny przemierzałem mroczne korytarze, arkadowe krużganki i dziedzińce twierdzy. Zaglądałem do rozległych sal, wspinałem się po kamiennych, krętych schodach na baszty i blanki. Na koniec modliłem w klasztornej kaplicy... Oddając hołd Rycerzom Świątyni zanurzyłem się w mistyczny, tajemniczy świat, jakże odległy i jakże bliski memu sercu. Sięgnąłem wspomnieniami do dnia mojej inicjacji...

  Wstałem dosyć wcześnie. Ubrałem się, spakowałem i zszedłem do jadalni. Był tam tylko Thomas, zwany Ostatnim Templariuszem i właśnie piliśmy kawę, gdy zjawił się drugi z tamtejszych braci, Paco. Miał ze sobą nieduży plecak i drewniany, bogato zdobiony kostur z małym, srebrnym dzwoneczkiem.

  -Zbieraj się Vladi. Masz dzisiaj dojść do Astorgi – powiedział rozkazującym tonem, po czym zwrócił się do Thomasa. - Odprowadzę go pod krzyż.

   Opuściliśmy komandorię i poszliśmy w kierunku Astorgi. Krzyż stał na końcu osady.

   -Idź przede mną i spluń trzy razy! - nakazał Paco. Był wyjątkowo szorstki i oschły w obejściu. - I wyjmij te cholerne ręce z kieszeni!

   Zrobiłem jak kazał: wyjąłem ręce z kieszeni i splunąłem trzy razy. Kiedy doszliśmy do krzyża stojącego na końcu osady, Paco wyjął z plecaka słoik do połowy wypełniony święconą wodą i postawił u stóp krzyża.

   -Teraz wrzuć do słoika wszystkie pieniądze jakie masz – powiedział. - I nie zbliżaj się do mnie!

   Wyjąłem pieniądze z kieszeni i wrzuciłem do słoika. Było tego może ze trzy euro.

   -Powiedziałem wszystkie! - zawołał Paco. Zachowywał się dziwnie. Jego mocne i przenikliwe spojrzenie stało się mocniejsze i bardziej przenikliwe a każde słowo wypowiadał stanowczym, chłodnym tonem. Zaczynałem się go obawiać. Ponownie przeszukałem kieszenie i znalazłem jeszcze dwadzieścia centów.

   -To chyba wszystko – powiedziałem.

   -Poszukaj dobrze – nalegał Paco.

   Przeszukałem jeszcze raz, ale już nic nie znalazłem.

   -Naprawdę nic już nie mam – tłumaczyłem się.

  -W porządku – powiedział Paco. Uklęknął pod krzyżem i kazał mi zrobić to samo po drugiej stronie krzyża.

   -Teraz pomódlmy się: Ojcze Nasz, Który jesteś w niebie...

   Po modlitwie Paco wręczył mi dwadzieścia euro.

   -To na schronisko i na drogę – powiedział – i masz dzisiaj dojść do Astorgi, Vladi.

   Potem uścisnął mnie na pożegnanie, był znowu moim bratem i przyjacielem.

   -A teraz odejdź i nie odwracaj się.

   Założyłem plecak i poszedłem szosą w kierunku Astorgi. Nie odwracałem się, wiedziałem że Paco nadal tam jest i obserwuje mnie. Po przejściu około dwustu metrów usłyszałem wołanie: Vladi! Wtedy się odwróciłem. Paco stał pod krzyżem i machał do mnie uniesionym kosturem.

   -Ultreia y Suseia! - wołał Paco. - Naprzód i w górę!

   Dwie godziny później zbliżałem się do Rabanal. Widziałem już wieżę kościoła i pojedyncze zabudowania, gdy usłyszałem brzęk spadających monet. Z nogawki spodni wypadło mi kilka euro. Przeszukując kieszenie pod krzyżem w Manjarin miałem je przy sobie, dlatego Paco nalegał abym dobrze szukał. Wiedział o pieniądzach, o których ja nie wiedziałem...

   Zrobiło się późno i zwiedzający powoli opuszczali zamek. Na mnie też był już czas. Zakończyłem modlitwę maksymą templariuszy: Non nobis Domine, non nobis, sed nomini Tuo a gloriam – Nie dla nas Panie, nie dla nas, ale wszystko dla Twojej chwały,, po czym wstałem, założyłem plecak i opuściłem klasztorną kaplicę i twierdzę.










Ultreia!












środa, 4 września 2019

Śladami Templariuszy: Zamek w Soure




    Minęliśmy ostatnie zabudowania Almagreira i weszliśmy na rozległą, zalaną słońcem, równinę. Po obu stronach drogi, aż po horyzont ciągnęły się łąki i pola uprawne, po których wolno, niemal w żółwim tempie, poruszały się traktory. W powietrzu unosił się zapach świeżo skoszonej trawy.

   -Daleko jeszcze do Soure? - zapytała Veronika.

   -Dziesięć, może jedenaście kilometrów – odparłem.

   -To ponad dwie godziny marszu.

   -Albo i więcej...

   Szliśmy skrajem lokalnej szosy. Na szczęście ruch był niewielki i tylko od czasu do czasu przejeżdżał pojedynczy samochód lub ciągnik rolniczy. Dzień był wyjątkowo gorący, jak na początek kwietnia, a w pobliżu drogi ani krzty cienia. W tym upale przeszliśmy już ponad dwadzieścia kilometrów i byliśmy zmęczeni. Godzinę później zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek.

   Zeszliśmy z szosy na pobliską łąkę, zdjęli plecaki i rozłożyli się w bujnej, soczystej trawie.

   -Uff... Co za ulga – westchnęła Veronika. - Gdyby jeszcze słońce tak nie prażyło, pić mi się chce.

   Podałem jej butelkę wody, którą miałem w plecaku. Veronika odkręciła zakrętkę i zrobiła kilka drobnych łyczków.

   -Co za ulga! - powtórzyła, po czym ułożyła się na trawie i spoglądała w czyste, błękitne niebo.

   Położyłem się obok. Miło było leżeć w pachnącej świeżością trawie, kiedy powiewał łagodny wicherek, a wokół rozbrzmiewał świergot ptaków. Upajaliśmy się tą bajeczną chwilą bezczynności, gdy nagle wszystko ucichło...

   -Orzeł szybuje po niebie – powiedziała Veronika.

   -Gdzie?

   -O tam, wysoko, ponad nami.

   Spojrzałem we wskazanym kierunku.

   -Skąd wiesz, że to orzeł? - zapytałem.

   -Jakiś czas temu fotografowałam ptaki i niektóre potrafię rozpoznać w locie – wyjaśniła.

  Orzeł zataczał coraz większe kręgi, ponad łąką na której leżeliśmy. W końcu zatoczył ostatni, największy krąg i odleciał w stronę oceanu. Uniosłem się na łokciach i rozejrzałem. Traktory wciąż pracowały w polu. Potem spojrzałem na leżącą obok dziewczynę. Wyglądała skromnie, ze swoją, jeszcze dziecięco naiwną, czerwoną od słońca twarzą. Na końcu nosa zaczynała się jej łuszczyć skóra od opalenizny, co potęgowało wrażenie dziecięcego uroku.

   -Co mi się tak przyglądasz? - spytała zawstydzona.

   -Skóra ci się łuszczy na nosku – odparłem i sięgnąłem po butelkę. Odkręciłem zakrętkę i napiłem się. Woda była ciepła. W tym słońcu, to wszystko się rozgrzewa – pomyślałem, zerkając na Veronikę. Wypiłem jeszcze trochę i odłożyłem butelkę. Spojrzałem na zegarek, dochodziła pierwsza...

   -Chyba musimy się zbierać - oznajmiłem.

Veronika przeciągnęła się, prężąc grzbiet i płaski brzuch pod żółtą koszulką. Po czym podniosła się i założyła plecak.

   -Chodźmy! - powiedziała.

   Soure, to niewielkie, kilkutysięczne miasteczko z uroczą starówką i zamkiem Templariuszy, który był celem naszej wizyty. Przybyliśmy tam wczesnym popołudniem. Na placu Miguel Bombardo wstąpiliśmy do całkiem przyzwoitego snack baru o swojsko brzmiącej nazwie: Refugio. Zdjęliśmy plecaki i zajęli stolik przy oknie. Kiedy zjawił się kelner zamówiliśmy hamburgery i piwo.

   -Co robimy? - zapytała Veronika.

   -Myślę, że wpierw poszukamy hotelu. Potem zajmiemy się zamkiem – odparłem.

   -Chciałabym się wykąpać i przebrać, no i trochę odpocząć.

   -Ja również...

   -No to zjedzmy te hamburgery i chodźmy do hotelu.

   Hotel, w którym się zatrzymaliśmy znajdował się poza miasteczkiem i nazywał Quintinha do Outeirinho. Po załatwieniu formalności meldunkowych wzięliśmy klucze i udaliśmy się do swoich pokoi. Mięliśmy się spotkać za dwie godziny.

  Wpierw rozpakowałem plecak; ciuchy starannie ułożyłem w szafie, a plecak i karimatę rzuciłem w kąt. Potem poszedłem do łazienki wziąć kąpiel. Po kąpieli położyłem się. Miałem jeszcze sporo czasu do umówionego spotkania.

   Próbowałem myśleć o zamku, który tego popołudnia mieliśmy odwiedzić, ale przed oczami wciąż stawał mi obraz Veroniki. Była świetnym kompanem wędrówki – inteligentna, śmiała i szczera, nie skarżyła się na nic. Veronika! Leżąca w bujnej, soczystej trawie, pociągająca i zmysłowa, z płaskim brzuchem i wydatnymi piersiami pod żółtą koszulką. Veronika... Daj spokój, przecież, to jeszcze dziecko, mogłaby być twoją córką, tłumaczyłem sobie. Nie pomagało, wizja wciąż powracała, ponętna, gorąca, kusząca... Dopiero pukanie do drzwi wyrwało mnie z erotycznej fantazji.

   Zerwałem się z łóżka i otworzyłem. W progu stała Veronika ze swoim profesjonalnym aparatem fotograficznym marki nikon. Ubrana była w błękitną, przejrzystą bluzkę i czarną, aksamitną minispódniczkę.

   -Jesteś gotów? - zapytała.

   -Tak, oczywiście – odpowiedziałem, nieco zmieszany.

   -No to, chodźmy.

   -Tak, chodźmy.

   Zeszliśmy na recepcję, zostawili klucze i mówiąc portierowi: do widzenia, opuściliśmy hotel.

O zamku w Soure wiedziałem tylko, że został wzniesiony około roku 1050, przez gubernatora Coimbry, Mosaraba Sesnado Davida jako element linii obronnej rzeki Mondego, stanowiącej naturalną granicę pomiędzy chrześcijańskim i muzułmańskim światem. Kilkadziesiąt lat później, w 1128 roku, królowa Portugalii, Teresa, przekazała warownię Templariuszom. Było to pierwsze nadanie, jakie otrzymali Rycerze Świątyni. Po odbiciu Lizbony z rąk muzułmanów przez króla Alfonsa I zwanego Zdobywcą w roku 1147, a co za tym idzie, przesunięciu granicy na południe, do rzeki Tag, twierdza nadal stanowiła część zespołu fortyfikacji broniących dostępu do Coimbry.

   Pomimo, tak istotnego znaczenia strategicznego, zamek nie prezentował się imponująco. Prostokątne, kamienne mury, o długości trzydziestu i szerokości dziesięciu metrów, były w znacznym stopniu zrujnowane. W południowo-zachodnim narożniku twierdzy wznosiła się blankowana wieża, natomiast do bocznych ścian dobudowano w dwudziestym wieku parterowe domki. Były one pomalowane na biało i miały spadziste dachy. W jednym z domków urządzono muzeum miejskie.

   -Niewiele tego – zauważyła Veronika.

   -Ano niewiele – zgodziłem się. - Zajrzyjmy do środka.

   Przeciskając się przez wyrwę w murze weszliśmy do wnętrza twierdzy. Nie było tam nic, prócz podwórza zarosłego trawą. Nawet wejście na basztę było zabite deskami. Veronika zrobiła kilka fotek, po czym tą samą drogą, przez wyrwę w murze, wydostaliśmy się na ulicę.

   Czułem się nieco zawiedziony wizytą w zamku. Spodziewałem się czegoś więcej, czegoś zbliżonego do Tomar lub co najmniej, do Almourol – zastałem tylko niewielką, przygraniczną stanicę.

   Veronika wyczuła mój nastrój. Chwyciła mnie za ręce, spojrzała w oczy i uśmiechnęła się.

   -Nie przejmuj się. Nie wszystkie zamki muszą być, jak ten w Pombal – pocieszała mnie.

   -Chyba masz rację – odparłem bez przekonania. Objąłem ją ramieniem i poszliśmy na spacer w kierunku Starego Miasta.

   Nim doszliśmy do placu Miguel Bombardo zapadł zmierzch i zapalono uliczne latarnie. Wieczór był ciepły i na placu było sporo ludzi. Jedni spacerowali, inni obsiedli stoliki pobliskich barów. Usiedliśmy na ławce na wprost fontanny. Wyciągnąłem z kieszeni papierosy i zapaliłem.

   -Piękny wieczór – powiedziałem obserwując bawiące się przy fontannie dzieci.

   -Widzę, że humor ci się poprawił – zauważyła z uśmiechem Veronika i wesołe ogniki błysnęły w jej oczach.

   -Przemyślałem to sobie.

   -Co sobie przemyślałeś?

   -Templariusze zostali konstytuowani jako zakon na synodzie w Troyes w roku 1128. Ich fortuna dopiero się rodziła. Dlatego, jako pierwsze nadanie, otrzymali od królowej tylko tę nędzną, przygraniczną stanicę.

   -Ciekawe wnioski wyciągasz.

   -Tak, i możemy się cieszyć, że nie trafiliśmy tutaj na jakąś kupę gruzu, dumnie nazywaną przez mieszkańców Soure „Zamkiem Templariuszy”.

   -O tak, możemy się cieszyć – westchnęła smutno Veronika. Ogniki w jej oczach zbladły i zgasły. Nie o Templariuszach chciała tej nocy słuchać.

Na kolację poszliśmy do przytulnej, stylowej restauracyjki poleconej nam przez portiera z hotelu. Nazywała się Larina. Stoliki w sali jadalnej, wykładanej boazerią w kolorze mahoniu, zajmowało kilka par oraz czteroosobowe towarzystwo. Wybraliśmy stolik na wprost bufetu. Chwilę później zjawił się kelner, zapalił świecę na ozdobnym świeczniku i zapytał:

   -Co państwo sobie życzą?

   Zamówiliśmy zupę rybną na pierwsze danie, natomiast na drugie wziąłem filet z piersi kurczaka, a Veronika sałatkę warzywną z tuńczykiem. Na deser wybraliśmy lody śmietankowe z bakaliami.

   -A do picia?

   -Białe wino...

  Po odejściu kelnera rozejrzałem się po sali. Jedna z par właśnie szykowała się do wyjścia, a czteroosobowe towarzystwo zamawiało kolejne drinki.

   -Fajnie tu mają – stwierdziła Veronika.

  -Fajnie – zgodziłem się i śmiałym spojrzeniem objąłem jej roześmiane oczy, karminowe usta i młode, jędrne piersi rysujące się wyraźnie pod przejrzystą, błękitną bluzką...

   -Ślicznie wyglądasz – powiedziałem.

   -Dziękuję, że w końcu zauważyłeś – odparła i uśmiechnęła się.

   Ująłem jej drobną, dziewczęcą dłoń.

   -Może tego nie okazuję, ale jesteś dla mnie kimś wyjątkowym – wyznałem – i ostatnio dużo o tobie myślałem.

   -Naprawdę?! - ucieszyła się. - Ja również o tobie myślałam. A dzisiaj, wprost nie mogłam doczekać się spotkania, a przecież byłeś tak blisko, w sąsiednim pokoju.

   -To dlatego zjawiłaś się półgodziny wcześniej.

   Veronika uśmiechnęła się niewinnie.

   -Przepraszam, jeżeli w czymś przeszkodziłam.

   -Nie, nie przeszkodziłaś. Wręcz przeciwnie.

   Sięgnąłem po wino, które wcześniej kelner rozlał do podłużnych, kryształowych lampek.

   -A teraz napijmy się za ten cudowny wieczór - zaproponowałem.

   -I nadchodzącą cudowną noc - dodała Veronika.

   -O tak, za czekającą nas, cudowną noc... 



ULTREIA!