WPROWADZENIE

środa, 12 października 2016

Kolejny spokojny dzień...

Wieczorny spacer lśniącymi od deszczu uliczkami Composteli. Skuleni pod parasolami przechodnie, z nostalgią   na twarzach, mijają mnie w milczeniu.  Na Plaza Inmaculada, nieopodal katedry, zmęczony pielgrzym wraz z osiołkiem powraca z Finisterre. W arkadowym przejściu na Obradoiro, uliczny grajek wygrywa na gitarze, sentymentalne "Alleluja" Leonarda Cohena. Kolejny, spokojny dzień w Santiago dobiega końca.


ULTREIA!

niedziela, 9 października 2016

Wzięliśmy Santiago w kleszcze

Siedziałem nad lampką koniaku, na tarasie całodobowej knajpy portowej i obserwowałem powracające z nocnego połowu, kutry.  Noc była wyjątkowo ciepła, jak na początek grudnia. Ciemnoskóra kelnerka, okryta   cienkim, wełnianym sweterkiem  zbierała    puste butelki z sąsiedniego stolika. Z dali dochodził, basowy głos syreny okrętowej, wypływającego z portu kontenerowca. Kiedy umilkła syrena, zagrała melodyjka w moim telefonie. Dzwonił  mój brat, Janusz.
- Cześć! Gdzie jesteś? - zapytał bez zbędnych wstępów.
- W Vigo, na tarasie knajpy portowej i właśnie spożywam koniak - odparłem. - Co się stało?
- Nic takiego. Chciałem tylko zapytać, gdzie spędzisz święta, w kraju czy w Hiszpanii?
- Jeszcze nie wiem...
- Bo widzisz,  od dwudziestego grudnia, aż do  Sylwestra będę miał wolne...
- No i...
- No i korzystając z wolnego wybrałbym się na Camino. Zimą   mnie tam jeszcze nie było. Tylko nie wiem na który szlak. Myślę o Prymitivo, ewentualnie o Portugalskim. Moglibyśmy się spotkać i  razem wyruszyć do Santiago - zaproponował.
Pomysł, choć szalony, wydał mi się godny świąt Bożego Narodzenia.
- Jak dotąd, jeszcze nie myślałem o świętach - odparłem  i napiłem się koniaku. - Zaskoczyłeś mnie, Bracie.
- No to czas najwyższy, żebyś o nich pomyślał!
- W porządku, już pomyślałem. Kiedy będziesz w Hiszpanii?
Ustaliliśmy,  że   wyruszymy   z  przeciwnych kierunków i  różnymi drogami dojdziemy do Santiago, gdzie spotkamy się dwudziestego szóstego grudnia i zjemy świąteczny obiad, w   najstarszym hotelu świata, "Hostal Dos Reis Catolicos".   Ja miałem wyjść z Porto i zaatakować Santiago od południa. Natomiast Janusz, kilka dni później wyruszyć z  Lugo, przejść Camino Primitivo i wejść do Santiago od północy.  





Niespełna tydzień po tej rozmowie byłem już w Porto. Przyjechałem tam porannym autobusem z Vigo. Pogoda tego dnia była podła. Niebo zakrywały gęste chmury i padał deszcz. W  kawiarni nieopodal Camara Municipal wypiłem kawę i korzystając z chwilowego przejaśnienia, ruszyłem w drogę. Pierwsze kilometry nudziły mnie. Szlak wiódł   wąskimi,   lokalnymi szosami, bądź polnymi, błotnistymi drogami, przez małe, nieatrakcyjne i prawie niezamieszkałe, zimą wioski. Sytuacja zmieniła się kilka dni później w Ponte do Lima, historycznym miasteczku, z  urokliwą starówką i średniowiecznym mostem nad rzeką Limą. Odtąd szedłem leśnym, bądź skalistym, tunelem pośród wznoszących się stopniowo, gór. Kilka kilometrów za Ponte do Lima w małej wiosce Ponte Arco wstąpiłem do baru. Wypiłem tam gorącą kawę z mlekiem na rozgrzewkę  i lampkę orujo dla dodania sobie animuszu. Chwilę porozmawiałem z barmanką - starszą, mocno już posuniętą w latach, kobietą, dopiłem orujo, zapłaciłem, wziąłem plecak i wyszedłem. Za wioską czekało mnie  długie -  na początku łagodne, z czasem męczące, na koniec prawie nie do pokonania - podejście na szczyt Góry Czarownicy.  


Wspinałem się po stromych, naturalnych schodach, których nieregularne stopnie  tworzyły  kanciaste,   śliskie i niestabilne głazy i kamienie. Wspinaczka wymagała wytężonego wysiłku i wzmożonej uwagi. W skupieniu wybierałem odpowiedni kamień, na którym mogłem postawić nogę. Poruszałem się wolno, czasem na czworakach, czepiając    skał i  wystających korzeni. Mniej więcej po godzinie   mozolnej  wędrówki dotarłem  na szczyt.  Na szczycie nie zabawiłem długo. Zapaliłem papierosa, nasyciłem oczy pięknym widokiem  i ruszyłem w dół, oznaczonym żółtymi strzałkami szlakiem. Godzinę później siedziałem już  przy kawie w barze w niewielkim pueblo, Rubiaes. Latem, gdy szlak przemierza wielu peregrinos, w Rubiaes zatrzymuje się większość pielgrzymów, którzy rankiem wyruszają z Ponte do Lima, ale to była zima i miasteczko wyglądało na opuszczone. Postanowiłem kontynuować marsz, "Hasta que el cuerpo agunte"  (Dopóki ciało wytrzyma) jak mówią słowa piosenki hiszpańskiej grupy rockowej, Mago de Oz.
Kiedy zapadł zmierzch zszedłem ze szlaku i odtąd trzymałem się szosy wiodącej do Valeca. Ruch na drodze był spory. Na moje szczęście pobocze było dosyć szerokie i mogłem, swobodnie i w miarę bezpiecznie, posuwać się naprzód. Do Valenca przybyłem późną nocą. Schroniska dla pielgrzymów nawet nie szukałem a hotel nie wchodził w grę. Spałem w parku na ławce. Rano wałęsałem się trochę po krętych uliczkach   Starówki i mrocznych korytarzach miejskiej  fortyfikacji. Potem zszedłem na drogę wiodącą do granicy. Przekroczyłem most na rzece, Mińo i byłem  w Hiszpanii.



Rankiem dwudziestego szóstego grudnia stanąłem na Placa Obradoiro,  w Santiago. Na środku placu, na wprost katedry, postawiono Szopkę Betlejemską.  Figury w szopce były naturalnej wielkości. Nie licząc kilku pielgrzymów przy stajence, plac był prawie pusty. Wolnym krokiem podszedłem do gmachu Parlamentu Galicji. Oparłem się o jeden z filarów i zapaliłem papierosa. Potem zadzwoniłem do Brata:
- Cześć Brachol! Gdzie jesteś? - zapytałem.
- Właśnie zdobywam Monte do Gozo - odpowiedział. - Za godzinę powinienem być na Obradoiro.
- W porządku. Tylko się sprężaj, jeśli mamy zdążyć na obiad dla pielgrzymow. Będę na Obradoiro, pod filarami. 
W oczekiwaniu na brata wstąpiłem do  baru "Agramola" przy placu Cervantesa, gdzie umilałem sobie czas wyśmienitym, galicyjskim winem. Potem wróciłem pod filary na Obradoiro. Janusz pojawił się na placu przed dwunastą. Wyłonił się z pod arkadowego przejścia, gdzie  codziennie można posłuchać ulicznych dudziarzy. Wtedy panowała tam jednak cisza. Tamtego świątecznego przedpołudnia cisza panowała w wielu, zwykle ruchliwych miejscach w Santiago. 
- Witaj Bracie! - zawołałem.




Znajdujący się na Placa Obradoiro, Parador Nacional "Hostal Dos Reis Catolicos" został wzniesiony w roku 1499 przez królów Hiszpanii, Izabelę i Ferdynanda Katolickich w okresie największego rozkwitu Camino de Santiago, jako szpital dla    pielgrzymów. Przez trzy dni od przybycia do Composteli, peregrinos  mieli tam zapewnioną opiekę medyczną i socjalną. Kiedy szlak stracił na popularności i znacznie spadała liczba pątników przybywających do Santiago, tak wielki   szpital (cztery patia wewnętrzne) nie był   potrzebny i budynek stopniowo popadał w ruinę. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, rząd hiszpański, aby uniknąć dewastacji przejął wiele   opuszczonych klasztorów, zamków i dworów zmieniając w ekskluzywne i drogie hotele nazywane "Paradores Nacionales".  
Podobny los spotkał   Hostal Dos Reis Catolicos. Aby jednak,  zachować tradycję wspomnianych już trzech dni, pierwszych  dziesięciu pielgrzymów, którzy z compostelanami zjawią się  w hostalu na śniadaniu, obiedzie czy kolacji, przez trzy dni od daty przybycia do Santiago, może korzystać z darmowych posiłków w hotelu. Posiłki te wydawane są w jadalni dla pielgrzymów, mieszczącej się na zapleczu kuchni hotelowej. Przyznam, że latem, kiedy mnóstwo pątników przybywa do Santiago,  załapać się do tej dziesiątki jest bardzo trudno. Posiłki te stały się już tradycją Camino de Santiago.
Do takiego właśnie hotelu udaliśmy się z Januszem na świąteczny obiad.  
Oprócz nas był tam jeszcze Hiszpan, Anglik i chyba   Włoch... a może to był  Francuz...   nie ważne, w każdym razie gościu  niewiele z nami rozmawiał. Zaserwowali nam  paelle na pierwsze i filet wołowy z frytkami i sałatką warzywną na drugie danie a na deser owoce. Do picia mieliśmy oczywiście wino. Jedliśmy powoli,   każdy kęs suto popijając winem. Rozmawialiśmy głównie o Camino: kto, kiedy i skąd wyruszył i jakim szlakiem doszedł do Santiago. Mniej więcej po godzinie biesiady a dokładnie kiedy skończyło się  wino pożegnaliśmy z Januszem współbiesiadników i opuściliśmy hotel. Przecięliśmy plac Obradoiro i  od strony, Praza das Prateiras weszliśmy do katedry. Wpierw zeszliśmy do krypty aby złożyć pokłon apostołowi, potem oglądaliśmy wystawioną w katedrze, szopkę betlejemską. Nie przebywaliśmy tam długo i po obejrzeniu stajenki opuściliśmy katedrę.
- Co robimy? - zapytał Janusz po wyjściu.
- Nie wiem jak Ty, ale ja bym się jeszcze wina napił - odparłem zgodnie z prawdą. 
- Mamy przecież iść na Monte do Gozo. Do schroniska.
- Wyluzuj Bracie! Święta są!
W końcu, jednogłośnie, ustaliliśmy, że idziemy na Monte do Gozo. Po drodze jednak wstąpimy do jakiejś knajpy na wino. Na początek wybraliśmy "Agramolę", przy placu Cervantesa...




   Zapadła już noc a do schroniska wciąż było daleko... i barów po drodze było dużo.
- Nie dam rady... - westchnąłem. Zrzuciłem plecak i z rezygnacją usiadłem na schodach. Nogi miałem jak z waty a w głowie kołomyję. Do tego droga rozciągała się, jakby z gumy była.
- Nie dam rady - powtórzyłem.
- Było tyle pić? - wypominał mi Janusz.
- Nalewali, to i piłem - tłumaczyłem się. - A Ty się czepiasz.
- Jakbyś nie zamawiał, to by nie nalewali!  Teraz wstawaj, bierz plecak i chodź - ponaglał mnie.
Wstałem. Podniosłem plecak, ale kroku zrobić już nie mogłem.
- Nnie dam rady, zabij mnie ale nie dam rady. 
- Ty pijaku! - wrzasnął Janusz. Wziął ode mnie plecak i nie oglądając się, obciążony podwójnym bagażem, ruszył pod górę. Zostałem sam. Jakoś półgodziny później dotoczyłem się do... baru na szczycie Monte do Gozo. Zamówiłem orujo...


Rano opuściliśmy schronisko na Monte do Gozo i zeszliśmy do Santiago. Po drodze wstąpiliśmy do baru, przy Rua da Ponte  San Lazaro.  Zamówiliśmy dwie kawy z mlekiem.
-   Co robimy? - zapytał    Janusz.  
- Na razie idziemy do katedry. Potem zjemy jakiś obiad, a potem... potem się rozjedziemy - odpowiedziałem, nie wnikając w szczegóły. Bolała mnie głowa, poza tym nie podobała mi się perspektywa rychłego rozstania z bratem.
- Zdecydowałeś w końcu, dokąd pojedziesz? - zapytałem po chwili. Janusz miał jeszcze trzy dni  wolnego i mały dylemat: pojechać do Porto czy do Muxi na Costa do Morte.
- Chyba do Muxii. Przenocuję tam w jakimś hostalu a jutro   pójdę do Finisterre. Potem wrócę do Santiago. Samolot mam dopiero trzydziestego grudnia, z Madrytu. Musimy jeszcze podejść na dworzec autobusowy i sprawdzić godziny odjazdu - dodał. - Wracasz do Vigo?
- Tak, ale do Vigo mam co godzinę autobus - odparłem kwaśno. Nie miałem głowy ani ochoty do rozstrzygania najbliższej przyszłości. Najchętniej napiłbym się piwa. Zapłaciliśmy za kawę i opuściliśmy bar.
  Na dworcu kupiliśmy bilety i sprawdzili godziny odjazdu. Autobus do Muxii odchodził o 16.15. Potem wstąpiliśmy do katedry, aby po raz ostani pokłonić się Świętemu Jakubowi. O dwunastej poszliśmy   na obiad do Paradoru. Byliśmy tam jedynymi pielgrzymami. Tego dnia jedzenie, nie było zbyt wykwintne. Na pierwsze danie podali jakąś nieokreśloną zupę a na drugie rybę z frytkami i sałatką z pomidorów. Do picia mieliśmy oczywiście wino. 
- No  to, wzięliśmy, Bracie, Santiago w kleszcze! - powiedziałem, unosząc szklankę z winem. 
- Ano wzięliśmy - zgodził się Janusz. - Za Camino! 
- Za Nasze Camino! - poprawiłem.
Jedliśmy w milczeniu, od czasu, do czasu, wypowiadając nic nie znaczące zdania. Obaj byliśmy w kiepskim nastroju. Po obiedzie opuściliśmy hotel i wolnym krokiem ruszyliśmy w kierunku dworca. Na Placu Cervantesa wskazałem na bar "Agramola".
- Spożytkujmy ten bar - zaproponowałem.
W "Agramoli" wypiliśmy po lampce orujo i butelce piwa. Potem poszliśmy na dworzec. Autobus do Muxi był już podstawiony. Janusz włożył plecak do bagażnika,   stanął na stopniach autobusu i zwrócił i się do mnie:
- No to Brachol, trzymaj się... i uważaj na siebie! - powiedział ściskając mi dłoń
- Ty również Stary, Ty również... Pozdrów rodzinę w kraju  - odpowiedziałem i głos uwiązł mi w gardle. 
Gdy Janusz zajął miejsce, kierowca zamknął drzwi i autobus ruszył. Przez chwilę stałem i patrzyłem jak włącza się do ruchu. Autobus do Vigo odchodził za piętnaście minut. 



ULTREIA!