WPROWADZENIE

wtorek, 13 września 2016

Nietypowa opowieść, z bardzo przymróżonym okiem...

Pielgrzymi z Polski, nocujący w albergue "San Roce" w Molinaseca,  dziwili się, kiedy mój towarzysz i przyjaciel, Matias Elizaldo, z którym pracowałem,  wołał na mnie: Baca!
- Czy Ty, jesteś z Zakopanego? - pytali mnie pielgrzymi z Polski.
- Z Zakopanego, to ja nie jestem - odpowiadałem wtedy - ale mam paskudny zwyczaj opowiadania dowcipów o góralach.
Bo mam taki zwyczaj. Przy czym robię to z całą sympatią, jaką darzę mieszkańców Podhala. A tych  dowcipów znam mnóstwo i opowiadam przy każdej nadarzającej się okazji, w różnych okolicznościach i miejscach na Camino de Santiago. Największą - wręcz światową sławę, zyskał "Baca, który kota prał". A było to tak:

"Pewnego dnia, grupa turystów  wybrała się na wycieczkę w góry. Nad brzegiem potoku ujrzeli bacę, jak  pochylony nad wodą kota prał - a prał go dość energicznie, jak pierze się... brudne gacie. 
- Baco, kota się nie pierze! - pouczają bacę turyści.
- Pierze się, pierze - odparł baca nie przerywając roboty.
- Mówimy Ci baco, że kota się nie pierze - powtarzają turyści.
- Pierze się, pierze - upierał się baca.
- Rób jak chcesz, baco. Twój kot - rzucili na odchodne  turyści i poszli w góry. Po kilku godzinach wracają i widzą, że kot leży martwy nad brzegiem potoku a baca  oparty plecami o pień drzewa siedzi i pali fajkę. 
- Mówiliśmy Ci baco, że kota się nie pierze! - wołają triumfalnie  turyści. 
- Pierze się, pierze - mruknął baca pykając z fajki. - Tylko się nie wykręca..."


ULTREIA!

czwartek, 1 września 2016

Z zapisków: Spotkanie po latach



 ...Pewnego popołudnia siedzieliśmy z Matiasem, przed schroniskiem. Mati pełnił dyżur na recepcji, ja czytałem książkę. Była to powieść Stephena Kinga "Mizery".     Pochłonięty lekturą nie zauważyłem dwójki pielgrzymów, którzy podeszli do siedzącego za biurkiem, Matiasa  (w końcu, to nie ja miałem dyżur) i pytali o wolne łóżka w shronisku. 
 - De donde vieneis?- zapytał ich Mati na wstępie. - Skąd przybywacie?
- Z Polski - odpowiedział jeden z pielgrzymów. - Jesteśmy z Polski.
- El tambien es Polaco - powiedział Mati wskazując na mnie. - On także jest Polakiem.
W tym momencie usłyszałem ponad sobą znajomy głos:
- Ale my się przecież znamy...
Uniosłem głowę... i zaniemówiłem! Nade mną stał mój przyjaciel z dzieciństwa, Grzegorz S.
- Grzesiek! - krzyknąłem, błyskawicznie zerwałem się z krzesła i padliśmy sobie w ramiona.
- Wszystkiego  mogłem się tutaj spodziewać, ale na pewno nie Ciebie - zawołał Grzesiek.
- Ja również, Stary, ja również - odparłem, po czym zwróciłem się do zdziwionego Matiasa:
- Zajmę się nimi. My się znamy.
- Wy się znacie? - zapytał towarzysz Grześka.
- Od dziecka - odpowiedział Grzesiek. - Poznajcie się.
- Witek - przedstawił się jego kompan i podał mi dłoń.
- Włodek - powiedziałem ściskając jego prawicę. 
Kiedy zakończyliśmy to spektakularne powitanie wyjaśniłem im jak funkcjonuje schronisko, gdzie znajdują się ubikacje i natryski a gdzie  sypialnie. Oczywiście opłaty od nich nie pobrałem.
- Teraz rozgośćcie się. Wieczorem pójdziemy na kolację, ja stawiam. - poinformowałem na koniec i wróciłem do swoich zajęć.
Z Grzegorzem znaliśmy się od   dziecka. Dorastaliśmy na tej samej ulicy i chodziliśmy do tej samej klasy. W podstawówce, wraz z dwoma innymi urwisami, byliśmy utrapieniem nauczycieli i postrachem okolicznych sadów. W poszukiwaniu przygód penetrowaliśmy pobliski, zaniedbany i opuszczony,  żydowski cmantarz   oraz podziemia, położonego nad brzegiem rzeki Soły, starego, piastowskiego zamku. Poza tym łączyły nas wspólne zainteresowania - obaj uprawialiśmy wschodnie sztuki walki. Kilka lat później, kiedy wyjechał na studia prawnicze i zamieszkał w Katowicach nasze drogi rozeszły się. Widywaliśmy się sporadycznie i przypadkowo. Ostatnią wiadomość jaką o nim miałem było to, że się ożenił i pracuje w sądzie w jednym ze śląskich miast. 
Aż do tego dnia...
Na kolację poszliśmy do znajdującej nad rzeką, nieopodal mostu, restauracji "Palacio". Na początek wzięliśmy butelkę wina. Menu odłożyliśmy na później, do czasu kiedy rozwiążą się nam języki i wzrośnie apetyt. 
- Od kiedy tu jesteś? - zapytał Grzesiek.
- Gdzie... w Molinaseca, czy na camino? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
- W Molinaseca i na camino - sprostował pytanie, Grzegorz.
- Na Camino... dziewiąty rok, w Molinaseca trzeci miesiąc - wyjaśniłem. 
Kelner przyniósł butelkę wina odkorkował i rozlał do wielkich bombiastych kielichów.
- Dziewięć lat?! Niesamowite! W takim razie musimy to uczcić - zaproponował Witek.
- Wznieśmy zatem toast! - dorzucił Grzesiek.
- Wznieśmy... - zgodziłem się. Wstaliśmy i z rozmachem stuknęli wielkimi kielichami, aż wino chlusnęło na stół.
- Za nasze spotkanie...
- I za Camino...
- I Twoje dziewięć lat na nim...
Zasiedliśmy ponownie do stołu i zamówiliśmy kolację. Na pierwsze zjedliśmy moje priorytetowe danie: zupę rybną, którą i im poleciłem.
- Wyśmienita! - zachwycał się Grzesiek.
- Przy tym lekkostrawna i pikantna - dodał Witek.
Na drugie, filety wołowe z frytkami i zieloną sałatą a na deser lody waniliowe w bitej śmietanie i polewie czekoladowej.
- Palce lizać - zachwycał się Grzesiek. - Ale opowiadaj o swoich pielgrzymkach... i w ogóle, jak sobie tutaj radzisz?
- Dobrze. Wpierw jednak napijmy się - zaproponowałem i rozlałem resztkę wina do kielichów.
- Zmówmy następne - zaproponował Witek.
- Witek, też pielgrzymował do Santiago  - zauważył Grzesiek.
- To prawda? - zapytałem spoglądając na Witka.
- Tak, przeważnie Drogą Północną. Na Camino Frances byłem tylko raz. Wyruszyłem z Roncesvalles i doszedłem do Burgos. Tutaj jestem po raz pierwszy - wyjaśnił Witek.
- Musisz nam opowiedzieć o drodze, która jeszcze przed nami, o schroniskach i miastach jakie napotkamy... i w ogóle, jak tutaj, to znaczy na Camino, trafiłeś... jak sobie dajesz radę - zaproponował Grzesiek.
- A wino? - zapytał Witek.
- Wino niech kelner donosi! - zawołał Grzesiek.
- Niech donosi...
Do schroniska wróciliśmy po północy, niezbyt pewnym krokiem. Pomogłem moim kompanom wspiąć się po schodach na piętro, ale drogę do łóżek musieli już sami odnaleźć. Rano obudziłem się dosyć późno, z okropnym bólem głowy i potwornym pragnieniem. Piwa w lodówce nie znalazłem, poza tym Matias udzielił mi dyspensy  tylko na jeden wieczór. No cóż, napiłem się tylko wody z kranu i poszedłem pożegnać Grześka i Witka. Niestety, w schronisku ich nie zastałem. Było już po dziewiątej i wszyscy pielgrzymi wyruszyli w drogę. Nie pożegnałem przyjaciół. Nie zrobiliśmy sobie nawet pamiątkowej fotki. Szkoda...


ULTREIA!