Kiedy w maju 2002 roku wyruszałem na legendarną drogę pielgrzymkową do grobu Świętego Jakuba, znajdującego się w hiszpańskim mieście Santiago de Compostela, nie przypuszczałem że to początek fascynującej, trwającej kilkanaście lat przygody...
wtorek, 16 października 2018
poniedziałek, 19 lutego 2018
Szlakiem templariuszy: przez Tomar na "Kraniec Świata" cz. IV
Po
czterech dniach wędrówki, od kiedy opuściłem Santiago, po raz
kolejny stanąłem na Krańcu Świata, na Przylądku Finisterre – najdalej
na zachód wysuniętym przylądku Europy. Przede mną rozpościerało
się Morze Ciemności – el Mar Oscuro - jak w czasach
przedkolumbijskich nazywano Atlantyk. W dole fale z hukiem rozbijały
się o skały i słychać było tylko szum morza i krzyk
rozwrzeszczanych mew...
Dość
tych sentymentów – pomyślałem i wróciłem do miasteczka.
Zameldowałem się w schronisku, wykąpałem, zrobiłem zakupy.
Potem ugotowałem i zjadłem obiad. Po obiedzie, syty i zadowolony,
wybrałem się na spacer. Wpierw wstąpiłem do baru naprzeciwko
schroniska, po drugiej stronie ulicy. Nazywał się O Canario i był
często odwiedzany przez pielgrzymów. Podszedłem do bufetu i
zamówiłem „cafe americano”. Kiedy barman zajęty był
przygotowaniem kawy, ktoś delikatnie dotknął mego ramienia i
usłyszałem znajomy, miły głos: Vladi? Odwróciłem się. Za mną
stała...
-Liede!
- zawołałem i mocno dziewczę przytuliłem.
Liede
była Holenderką i pochodziła z okolic Amsterdamu. Miała najwyżej
dwadzieścia lat. Miała też ładną, dziecinną jeszcze buzię,
długie, złociste włosy i uroczy uśmiech. Poza tym była szczera i
ciekawa świata. Poznaliśmy się kilka dni wcześniej, na Placa
Obradoiro, w Santiago.
-Od
kiedy tu jesteś? - zapytała Liede
-Dzisiaj
przyszedłem – odpowiedziałem. - Napijesz się czegoś?
-Owszem,
kawy – odparła Liede.
-Jeszcze jedną kawę – zwróciłem się do kelnera.
Kiedy
kelner zrealizował zamówienie usiedliśmy przy stoliku.
Piliśmy kawę i rozmawiali o tym co wydarzyło się od czasu naszego
spotkania w Santiago. W międzyczasie, nad miastem przeszła ulewa i
bar zapełnił się pielgrzymami. Kiedy się przejaśniło
opuściliśmy z Liede lokal i wybraliśmy się na spacer wąskimi,
krętymi i lśniącymi od deszczu uliczkami Finisterre. Doszliśmy aż
do latarni morskiej. Tam usiedliśmy na skale, na skraju klifu i
oczekiwali na zachód słońca...
Było
jeszcze ciemno, kiedy się przebudziłem, za oknem panowała noc a w
sypialni słychać było tylko oddechy śpiących pielgrzymów.
Unikając hałasu wstałem, ubrałem się, na korytarzu spakowałem
plecak i opuściłem schronisko. W barze, O Canario, po przeciwnej
stronie ulicy wypiłem kawę i zjadłem dwie magdalenki. Potem trochę
spacerowałem po nabrzeżu portowym. O dziesiątej wypiłem jeszcze
jedną kawę i wyruszyłem do Muxii. Miałem przed sobą trzydzieści
kilometrów drogi wzdłuż wybrzeża. Paradoksem było to, że przy
całym moim kilkunastoletnim doświadczeniu na szlaku,
przemierzania różnymi (nierzadko alternatywnymi) wariantami, Drogi
do Santiago, tym odcinkiem miałem iść po raz pierwszy.
Owszem,
niejednokrotnie wychodząc z Finisterre szedłem wzdłuż
wybrzeża, ale kierowałem się na południe, tułając od portu,
do portu, w poszukiwaniu łajby na której mógłbym wypłynąć na
morze. Tym razem miałem iść na północ.
Jak
już wspomniałem, droga wiodła wzdłuż brzegu oceanu, który
czasem prześwitywał spomiędzy drzew. Widać było wtedy
piaszczystą plażę i spienione fale.
Po
południu dotarłem do Lires, wioski położonej mniej więcej w
połowie drogi, pomiędzy Finisterre a Muxią. Znajdował się tam
jedyny na tym odcinku bar. Był to lokal obszerny, schludny,
nastawiony na pielgrzymów i turystów. Bar zajmował parter, na
piętrze mieściły się pokoje do wynajęcia. Wypiłem tam tylko
kawę i poszedłem dalej.
Do
Muxi przybyłem tuż przed zmierzchem. Zameldowałem się w
schronisku, wybrałem sobie łóżko i wziąłem prysznic. Potem
zrobiłem zakupy i przyrządziłem kolację. Byłem tego dnia
wyjątkowo zmęczony i po kolacji położyłem się do łóżka.
Zasnąłem od razu.
Przyznam,
że Muxia nie wywarła na mnie specjalnego wrażenia. Urbanistyka
nieszczególna, port jakich wiele na wybrzeżu Galicji, jedynie
Santuario Virxen da Barca, jest tam godne uwagi. Ta - samotnie
stojąca na kamiennym brzegu, zwanym Costa do Morte (Wybrzeżem
Śmierci) z powodu wielu okrętów zatopionych, na tamtejszych
wodach – chrześcijańska świątynia, powstała w miejscu
pradawnej świątyni celtyckiej. Dopiero w XII wieku postawiono tam
pierwszą chrześcijańską eremitę. Obecny kościół został
wybudowany w wieku XVII. Sanktuarium wielokrotnie nawiedzały
niszczycielskie żywioły, zalewały fale oceanu, a w Boże
Narodzenie 2013 roku w wyniku pożaru powstałego od uderzenia
pioruna spłonął dach świątyni.
Nawiedzone
miejsce – pomyślałem spoglądając na wzburzony ocean. Potem
przeniosłem wzrok na kościół, obszedłem świątynię dookoła,
zrobiłem kilka zdjęć i wróciłem do baru, gdzie zostawiłem
plecak. W barze wypiłem kawę a kiedy nadjechał autobus, wsiadłem
i pojechałem do Santiago. Nie zabawiłem tam jednak długo i
nazajutrz ruszyłem w drogę, kierując się na wschód.
Po
kilku dniach wędrówki zawitałem do schroniska „Ave Fenix” w
Villafranca del Bierzo, należącego do mojego przyjaciela Jesusa
Jato. Jesus, jak zawsze powitał mnie serdecznie - nakarmił, napoił,
po czym zapytał:
-Zatrzymałbyś
się u mnie na kilka dni? Mam dużo pielgrzymów i tylko jednego
hospitalero.
Rozejrzałem
się po podwórzu, gdzie staliśmy i rzeczywiście, jak na tę porę
roku (był początek listopada) pielgrzymów było dosyć sporo. Tym
niemniej propozycja nie była mi na rękę, chciałem jak
najszybciej wrócić do domu. Z drugiej zaś strony, Jesus był
moim przyjacielem, nie jeden raz podał mi dłoń, kiedy byłem w
potrzebie i nie mogłem go zawieść.
-Zgoda
– odpowiedziałem.
I
tak oto, po kilku latach wróciłem do starej profesji - znowu byłem
hospitalero.
Praca
w schronisku „Ave Fenix”, to codzienne, rutynowe obowiązki:
poranne porządki, przyjmowanie pielgrzymów, przygotowanie kolacji a
na koniec zmywanie naczyń oraz sprzątanie kuchni i jadalni. Rutynę
urozmaica rotacja pielgrzymów. Każdego bowiem dnia, w schronisku
pojawiają się nowi pątnicy a wraz z nimi ich historie, marzenia i
intencje, których cząstkę pozostawiają w refugio...
Drugi
hospitalero miał na imię Paco. Pochodził z Walencji, gdzie – jak
twierdził – był szefem kuchni, w jakiejś podrzędnej
restauracji. Lokal niestety, padł ofiarą wszechobecnego kryzysu i
zbankrutował, a on wylądował na ulicy. Aby nie poddać się
rozpaczy, pewnego dnia spakował plecak i wyruszył na Camino de
Santiago. W albergue „Ave Fenix” miał zatrzymać się tylko
na jedną noc, jednakże urzeczony magią tego miejsca pozostał na
dłużej. W schronisku, oprócz standardowych obowiązków
hospitalero, pełnił funkcję kucharza. Czasem zdobywał się na
ekstrawagancję i przygotowywał wykwintne dania na kolację dla
pielgrzymów. Natomiast w niedzielę jedliśmy na obiad oryginalną
paelle Valenciana na baraninie i króliku, którą Paco przyrządzał
na wolnym ogniu, na podwórzu schroniska.
Dni
upływały nam na spokojnym rutynowym wypełnianiu obowiązków.
Tyle że coraz mniej pątników zatrzymywało się w schronisku
na noc, a co za tym idzie, mieliśmy mniej pracy.
Pewnego
wieczoru, Jesus oznajmił, że odprawi queimade - tajemniczy obrzęd
oczyszczenia ciała i ducha. Wniósł do jadalni nieduży,
miedziany, okopcony kociołek, postawił go na przygotowanym
wcześniej stole, do kociołka wlał „magiczny napój” (orujo,
czyli bimber pędzony z galicyjskiego wina) i kiedy ową „magiczną
miksturę” podpalił z kociołka buchnął błękitno różowy
płomień. Wtedy zanurzył w miksturze chochlę, zamieszał, po
czym uniósł wysoko i powoli przechylając opróżniał. Z chochli
popłynął strumień płonącego płynu a Jato w tym czasie
wypowiadał zaklęcia:
-Za
pielgrzymów, którzy od wieków przemierzają magiczną Camino de
Santiago!
Na
co uczestniczący w ceremonii pątnicy unieśli ramiona wzmacniając
zaklęcie przeciągłym:
-Uuuu...!
-Za
pielgrzymów cierpiących z powodu tendenitis, ampollas i wszelkich
innych dolegliwości ich nękających! - zaklinał Jato unosząc
chochlę.
-Uuuu...!
- zawtórowali pątnicy.
-Za
pielgrzymów, którzy na Camino de Santiago...
Jato
mógł tak w nieskończoność wymyślać zaklęcia a wymyślał je
na poczekaniu.
Po
ceremonii, zakończonej rytualnym wypiciem „zaklętej mikstury”
Jato przelał pozostałe w kociołku orujo do słoika i zaniósł do
kuchni.
Obrządek
queimady pochodzi z zamierzchłych czasów, kiedy to zaszyci w
leśnych ostępach celtyccy druidzi, podczas pełni księżyca
sporządzali zaprawiony ziołami, magiczny wywar. W średniowieczu
rytuał przejęły żyjące w Galicji czarownice a wywar wzbogaciły
specyfikami takimi jak pępowina narodzonego o północy dziecka,
głowa czarnego kota, ogon jaszczurki czy skrzydło nietoperza.
Dzisiaj queimada to już tylko tradycja i zaprawia się ją, co
najwyżej kawą. Natomiast w Galicji – krainie queimady -
odbywają się doroczne festiwale obrządku, gdzie odziani w
rytualne szaty mistrzowie ceremonii mieszają „magiczną miksturę”
wypowiadając ściśle określoną, tradycyjną formułę zaklęcia.
Końcem
listopada oznajmiłem Jesusowi, że do świąt pozostało kilka
tygodni, a ja mam do domu cztery tysiące kilometrów i niestety,
muszę go opuścić. O ile Jato przyjął moją decyzję ze spokojem,
to niedoświadczony Paco zaczął narzekać, że zostanie sam i jak
przyjdzie więcej pielgrzymów, to znowu będzie miał urwanie
głowy. Pierwszy raz pracował jako hospitalero i nie wiedział,
że za jakiś tydzień, jeżeli w schronisku zatrzyma się na noc
chociaż jeden pielgrzym, to i tak będzie dobrze.
Następnego
dnia Jesus odwiózł mnie do Ponferrady na parking, gdzie
zatrzymywały się ciężarówki. Niestety, tego dnia nie miałem
szczęścia i po kilku godzinach bezowocnego polowania na okazję,
wziąłem plecak i poszedłem do schroniska dla pielgrzymów. Po
przybyciu wybrałem sobie łóżko, wykąpałem się i przebrałem.
Na kolację zjadłem kawał (było tego ponad kilogram) tłustej,
wieprzowej pieczeni, którą wcześniej kupiłem w supermercado i
upiekłem w kuchni. Po kolacji wyszedłem jeszcze na podwórko na
papierosa, porozmawiałem chwilę z pielgrzymami, po czym wróciłem
do pokoju i położyłem się do łóżka.
Rano,
po opuszczeniu schroniska wypiłem kawę w barze przy Plaza Temple.
Potem złożyłem tradycyjną wizytę na zamku templariuszy.
Piszę - tradycyjną, bo wizyta na zamku w Ponferradzie, stała
się obowiązkowym rytuałem jaki sobie narzuciłem. Podobnie jak
wizyta w kawiarni, „Cafe de Irunia” na Placa Castilla w
Pamplonie, gdzie zwykł przesiadywać Ernest Hemingway, podczas
pobytu w tym mieście. Właśnie w tej knajpie pisał swoją bestselerową powieść „Słońce też wschodzi”, w
której opisuje słynną fiestę Sanfermin i goniące po ulicach
byki...
Wróćmy
jednak do Ponferrady.
Była
akurat środa, dzień kiedy wstęp do twierdzy jest bezpłatny co
pozwoliło mi zaoszczędzić sześć euro na bilecie. Była to
symboliczna i zarazem ostatnia podczas tej peregrynacji wizyta w
miejscu związanym z Rycerzami Świątyni. Wiedziałem, że nic
nowego na zamku, który przecież dobrze znałem, nie odkryję. Tym
niemniej z pewną dozą emocji przekroczyłem zwieńczoną czterema
cylindrycznymi wieżami bramę fortecy, wspiąłem się na
blankowane mury, zrobiłem kilka fotek, zajrzałem do kilku znanych
mi nisz i zakamarków i opuściłem twierdzę. Nie wróciłem jednak
na parking, gdzie poprzedniego dnia polowałem na okazję.
Poszedłem na dworzec autobusowy, kupiłem bilet do Irunu i o
północy byłem na granicy Hiszpańsko-Francuskiej zdecydowany na
szybki powrót do domu.
ULTREIA!
czwartek, 1 lutego 2018
Szlakiem Templariuszy: przez Tomar na "Kraniec Świata" czIII
-W
Leca do Balio, jest klasztor templariuszy – powiedział
hospitalero, kiedy wyjaśniłem powód mojej pielgrzymki. Byłem w
schronisku dla pielgrzymów w Porto, gdzie spędziłem noc i właśnie
szykowałem się do wyjścia.
-Leca
do Balio, gdzie to jest? - zapytałem zakładając plecak.
-Jakieś
siedem kilometrów od Porto. Tylko musisz iść szlakiem principal,
wzdłuż szosy. Potem odbijesz w prawo, przejdziesz ze trzy
kilometry i będziesz na miejscu. Klasztor widać z daleka. Łatwo
trafić - tłumaczył hospitalero.
-Camino
Principal, powiadasz...
Nie
pasowało mi to. Planowałem iść szlakiem alternatywnym, wzdłuż
brzegu oceanu, aż do miasteczka Caminha. Tam wsiąść na prom i
popłynąć do la Guarda. Nigdy tamtym szlakiem nie szedłem. No
trudno – pomyślałem – nie dla pięknych widoków tu jestem a
ocean nie jest mi dziwny. Zdecydowany oddać hołd Rycerzom Świątyni
podziękowałem za informację i opuściłem schronisko zamykając za
sobą drzwi.
Porto
to piękne i historyczne miasto, od wieków związane z morzem.
Zwłaszcza kościoły, przyciągają tu uwagę. Ich ściany, bogato
zdobione błękitnymi płytkami azulejos, przedstawiają sceny
biblijne bądź żywoty świętych. Kiedy tak szedłem zachwycając
się kunsztownym ornamentem świątyń, na które padały pierwsze
promienie wschodzącego słońca zdałem sobie sprawę, że chociaż
jestem tutaj po raz enty, to nie znam tego miasta. Przeważnie
przyjeżdżałem rano i od razu kierowałem się na szlak, albo, jak
tym razem, wieczorem i po nocy spędzonej w schronisku wyruszałem w
drogę. Następnym razem wezmę ze sobą przewodnika, który dobrze
zna to miasto – obiecałem sobie i z tą obietnicą ruszyłem na
podbój kolejnej twierdzy templariuszy.
Kiedy dwie godziny później przybyłem na miejsce, okazało się że klasztor pochodzi z X wieku i został wzniesiony, prawdopodobnie, na miejscu dawnej, rzymskiej świątyni poświęconej Jowiszowi. W XI wieku został przebudowany a w wieku XII przekazany Zakonowi Rycerzy Szpitala Jerozolimskiego Świętego Jana Chrzciciela, nazywanych Szpitalnikami bądź Joannitami a od XVI wieku Kawalerami Maltańskimi. W prymitywnym wówczas klasztorze mieściła się pierwsza Kapituła Zakonu na prowincję portugalską. W posiadaniu szpitalników, klasztor przechodził kolejne reformy, które nadały mu charakter militarny. Wzniesiono, między innymi, solidną, zwieńczoną blankami wieżę oraz wzmocniono mury. Do Zakonu Biednych Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, klasztor w Leca do Balio, nigdy nie należał. Tym niemniej nie żałowałem tej wizyty. Warto było tu przyjść i poznać miejsce związane z innym Zakonem Rycerskim. Poza tym, po kasacie Templariuszy, to właśnie Szpitalnicy przejęli większość ich majątków a wielu Rycerzy Świątyni zostało wcielonych do Zakonu Joannitów.
Kiedy dwie godziny później przybyłem na miejsce, okazało się że klasztor pochodzi z X wieku i został wzniesiony, prawdopodobnie, na miejscu dawnej, rzymskiej świątyni poświęconej Jowiszowi. W XI wieku został przebudowany a w wieku XII przekazany Zakonowi Rycerzy Szpitala Jerozolimskiego Świętego Jana Chrzciciela, nazywanych Szpitalnikami bądź Joannitami a od XVI wieku Kawalerami Maltańskimi. W prymitywnym wówczas klasztorze mieściła się pierwsza Kapituła Zakonu na prowincję portugalską. W posiadaniu szpitalników, klasztor przechodził kolejne reformy, które nadały mu charakter militarny. Wzniesiono, między innymi, solidną, zwieńczoną blankami wieżę oraz wzmocniono mury. Do Zakonu Biednych Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, klasztor w Leca do Balio, nigdy nie należał. Tym niemniej nie żałowałem tej wizyty. Warto było tu przyjść i poznać miejsce związane z innym Zakonem Rycerskim. Poza tym, po kasacie Templariuszy, to właśnie Szpitalnicy przejęli większość ich majątków a wielu Rycerzy Świątyni zostało wcielonych do Zakonu Joannitów.
Po
południu rozpadało się na dobre. Byłem akurat w szczerym polu i
nie miałem gdzie się schronić. No więc szedłem przez ten deszcz,
plastykowego ponczo nie miałem (Szczerze mówiąc, nie lubię
chodzić w plastyku. Jest niewygodny i krępuje ruchy.) i kiedy
doszedłem do Vilar de Pinheiro ubranie miałem przemoczone.
Tradycyjnie wstąpiłem do baru aby się ogrzać i schronić przed
deszczem. Bar nazywał się „Cafe Beiracampo” i był obszerny i
schludny. Za barem stała młoda kobieta o latynoskiej urodzie i
szmatką przecierała ladę. Na mój widok przerwała pracę i
zapytała czego sobie życzę.
-Lampkę
wina – odpowiedziałem.
Barmanka
postawiła na szynkwasie bombiasty kielich, sięgnęła po butelkę i
napełniła szkło.
-Ile
płacę? - zapytałem.
-Pięćdziesiąt
centów – odpowiedziała barmanka.
Położyłem
na ladzie pieniądze, wziąłem wino i już miałem odejść, ale
tchnięty przeczuciem zapytałem:
-Jest
w Vilar do Pinheiro, schronisko dla pielgrzymów?
-Nie
ma. Najbliższe jest dziesięć kilometrów stąd, w San Pedro de
Rates – wyjaśniła barmanka.
-Dziesięć
kilometrów! To ponad dwie godziny marszu! Chyba tutaj, w barze,
będę musiał przeczekać ten deszcz.
-No
raczej... - odparła kobieta spoglądając na mnie rozbawionymi
oczyma.
-Eeeech...
Życie pielgrzyma – westchnąłem i usiadłem przy stoliku.
Oprócz
mnie w barze przebywał jeszcze jeden pielgrzym. Siedział przy
sąsiednim stoliku, nad lampką wina i bawił się smartfonem. Jego
plecak stał oparty o ścianę.
Zadowolony,
że spotkałem bratnią duszę uniosłem kielich i zawołałem w jego
stronę:
-Salud,
Amigo Peregrino!
-Salud!
- odpowiedział pielgrzym i sięgnął po stojące przed nim wino.
Wypiliśmy. On zamówił następne wino a ja przysiadłem się do
jego stolika i nawiązaliśmy rozmowę. Dowiedziałem się, że jest
Włochem, pochodzi z Turynu i ma na imię Giuseppe a do Santiago
idzie po raz czwarty. W ramach rewanżu postawiłem następną
kolejkę. Potem Giuseppe, nie chcąc być dłużnikiem zamówił
jeszcze po kieliszku i rozmowa coraz lepiej się kleiła. W
międzyczasie w barze zjawił się właściciel lokalu w
towarzystwie dwóch mężczyzn. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy
pielgrzymami postawił wszystkim szampana. W trakcie „degustacji”
trunku, Giuseppe opowiadał o swoich motocyklach (miał ich podobno
kilka) i zamiłowaniu do motocyklizmu. Zaimponowało to
właścicielowi, do tego stopnia, że postanowił otworzyć
następnego szampana, a otwierał w sposób nietypowy... maczetą
odcinał drut zabezpieczający i szampan sam się otwierał. Potem
każdy chciał próbować tej metody i zrobiło się małe
zamieszanie zakończone rozbiciem, korkiem od szampana, szyby, w
kredensie z talerzami. Odtąd już tylko właściciel się tym
zajmował.
Nie
pamiętam, kiedy zjawił się Turek, ale wraz z jego przybyciem na
stole pojawiła się butelka orujo. Fiesta rozkręcała się na
dobre, wybuchały szampany, wino się lało, orujo rozgrzewało,
a na dworze wciąż padał deszcz.
Zapadł
zmierzch a myśmy dalej balowali. W końcu mówię do Włocha, że
robi się późno a mamy jeszcze dziesięć kilometrów do przejścia
i powinniśmy iść, bo nam schronisko zamkną. Na co on
odpowiedział, że wypijemy jeszcze po kielichu i zbieramy się.
Wtedy wtrącił się właściciel i powiedział, że nigdzie nie
pójdziemy bo deszcz pada a do San Pedro zawiezie nas Vitor (tak miał
na imię Turek) bo jedzie w tamtym kierunku, co Vitor z ochotą
potwierdził. No i balowaliśmy dalej. Dopiero po dziewiątej
opuściliśmy imprezę, ale Włocha prawie na siłę musiałem
wyciągać z baru i władować do samochodu Turka.
-Niezła
fiesta – stwierdził Vitor, kiedy ruszyliśmy.
-Tak,
niezła – odparłem. - A ja w tym barze chciałem tylko schronić
się przed deszczem.
Następnego
dnia niebo nadal było zachmurzone, ale deszcz nie padał. Za to
bolała mnie stopa w lewej nodze. Po przejściu kilku kilometrów
ból stał się na tyle dokuczliwy, że postanowiłem tę stopę
obejrzeć. Zatrzymałem się na centralnym placu jakiejś wioski,
której nazwa umknęła mi z pamięci, usiadłem na ławce, zdjąłem
obuwie i obejrzałem piętę. Była sinoczerwona, jakby wdało się
zakażenie. Chyba powinienem pójść do lekarza – pomyślałem.
Po
drugiej stronie placu był sklep spożywczy. Tam się udałem, aby
zapytać, gdzie znajdę lekarza. Właścicielka była miłą i
życzliwą kobietą i gdy usłyszała co mnie spotkało i obejrzała
nogę, która teraz była jeszcze bardziej sinoczerwona, natychmiast
powierzyła sklep córce, wyprowadziła samochód z garażu i
zawiozła mnie do oddalonej o pięć kilometrów przychodni.
W
przychodni – jako że byłem pielgrzymem - przyjęli mnie ze
specjalną troską i od razu zaprowadzili do gabinetu zabiegowego.
Wpierw nogę obejrzał lekarz, potem zajęły się mną
pielęgniarki. Okazało się, że mam w pięcie kawałek szkła,
(Prawdopodobnie wbił się podczas wczorajszej imprezy w barze,
kiedy to ktoś, korkiem od szampana, rozbił szybę w kredensie.) ale
zakażenie się nie wdało. Po obmyciu rany, wyjęciu szkła i
założeniu opatrunku podziękowałem pielęgniarkom, założyłem
plecak i ruszyłem w drogę, do Barcelos.
Kilka
dni później, już na ziemi hiszpańskiej, przeżyłem kolejną
przygodę, która zakończyła się wizytą w szpitalu. Tym razem,
pogryzł mnie pies, wilczur.
Zbliżałem
się akurat do Caldas de Reis, niewielkiego galicyjskiego miasteczka,
położonego czterdzieści kilometrów od Composteli. Byłem już na
przedmieściu i rozglądałem się za barem, restauracją lub
sklepem. Na podwórzu jednego z domostw zobaczyłem kobietę,
która rozwieszała pranie. Podwórze od drogi odgradzał kamienny
mur i widziałem tylko tę kobietę. Postanowiłem zapytać czy
jest w pobliżu jakiś lokal. Przystanąłem, podparłem się o
mur i nim otworzyłem usta w prawej dłoni miałem już kły
wilczura. Bydle zacisnęło pysk i nie chciało puścić.
-Puto
perro! - zakląłem i na siłę wyrwałem kończynę. Była
poszarpana i zakrwawiona.
Wystraszona
kobieta odciągnęła psa, który rzucał się, warczał i szczekał
i zamknęła go w szopie. Chwilę później, na podwórzu zjawił się
mąż kobiety ściągnięty zamieszaniem i pytał co się stało. Nie
chciałem robić afery z całego zajścia (No bo cóż, pies zachował
się jak pies, kiedy ktoś obcy wtargnie na jego teren.) i skończyło
się na tym, że właściciel odwiózł mnie na pogotowie. Na
pogotowiu, w gabinecie zabiegowym ranną dłoń mi oczyścili,
zdezynfekowali, zeszyli i założyli opatrunek. Potem lekarz zapytał
czy byłem szczepiony przeciw tężcowi, kiedy potwierdziłem
przepisał antybiotyk i tabletki przeciwbólowe. Na koniec pouczył,
żebym codziennie, gdziekolwiek będę, przychodził na zmianę
opatrunku a za dziesięć dni zgłosił się do lekarza na zdjęcie
szwów. Jeszcze tego samego dnia ręka spuchła i zaczęła się
jadzić. Pomimo, że codziennie przemywałem i zmieniałem opatrunki,
rana goiła się bardzo długo.
Wieczorem,
następnego dnia, pomimo odniesionych obrażeń - pozszywany, obolały
i zmęczony, dotarłem, do mojej ukochanej katedry w Santiago de
Compostela. Pierwsze kroki po przybyciu, tradycyjnie skierowałem do
krypty, aby pokłonić się apostołowi Jakubowi. Muszę tu
wspomnieć, że katedra w Santiago, a zwłaszcza krypta z doczesnymi
szczątkami Świętego Jakuba, jest w naszej rodzinie otaczana
szczególną czcią. Mój młodszy brat, Janusz, również
wielokrotnie pielgrzymował do Santiago a w 2008 roku, w krypcie,
przy trumnie Apostoła ksiądz, Don Alejandro Barrel, odprawił mszę
w intencji naszego zmarłego ojca – mszę o którą nie prosiłem,
została mi ona podarowana.
W
Santiago spędziłem kilka dni na spacerach, modlitwie i kuracji. W
końcu uznałem, że czuje się na tyle dobrze, aby ruszyć w drogę.
Spakowałem plecak, pożegnałem przyjaciół, wstąpiłem jeszcze do
katedry, aby pokłonić się Apostołowi, w barze wypiłem kawę i
opuściłem Santiago kierując się na przylądek Finisterre.
ULTREIA!
-
cdn -
czwartek, 18 stycznia 2018
Szlakiem Templariuszy: Przez Tomar na Kraniec Świata cz. II
Zapadł
już zmierzch, kiedy mijałem ostatnie budynki strefy przemysłowej
w Tomar. Byłem zdecydowany na całonocny, forsowny marsz i szedłem
drogą krajową N110, w kierunku Coimbry. Z doświadczenia
wiedziałem, że nocą na szlaku łatwo się zgubić - natomiast na
szosie, może chwilami bywa niebezpiecznie, zwłaszcza przy dużym
natężeniu ruchu, ale przynajmniej wiem dokąd idę. Noc była dość
ciepła, jak na tę porę roku, ruch na drodze niewielki i szło się
dobrze. Tylko czasem, poza terenem zabudowanym, oślepiały mnie
jadące na długich światłach samochody. Miałem jednak założoną
kamizelkę odblaskową i byłem widoczny z daleka. Z marszu minąłem
kilka małych wiosek, których nazw nie starałem się nawet
zapamiętać, dopiero za Pereiro wstąpiłem do przydrożnego baru.
Wewnątrz było tylko kilku miejscowych chłopów, stali przy
zaplamionym szynkwasie i pili wino. Zdjąłem plecak i położyłem
pod ścianą. Potem podszedłem do bufetu zamówić kawę.
-Jesteś
pielgrzymem? - zapytał stojący obok mężczyzna z kilkudniowym
zarostem na twarzy.
-Tak
– potwierdziłem.
-Zatem,dokąd
idziesz pielgrzymie, jest już noc?
-Do
puki ciało wytrzyma – odparłem z uśmiechem.
Zaskoczony
tak zdecydowaną postawą, mężczyzna, przyjacielsko poklepał mnie
po plecach, potem zapłacił za moją kawę i uparł się, że
postawi mi wino. Nie chciałem sobie robić wrogów i nie odmówiłem,
bo gotowy był się obrazić. Barman sięgnął po stojącą na półce
butelkę i napełnił kieliszek, który wcześniej postawił na
bufecie.
-Salud!
- wzniosłem toast.
-Salud!
- odpowiedział mężczyzna. Stuknęliśmy się kieliszkami i
wypiliśmy. W ramach rewanżu postawiłem następną kolejkę. Potem
on jeszcze jedną... i jeszcze jedną... W końcu stwierdziłem, że
zrobiło się późno, pożegnałem sympatycznego Portugalczyka,
założyłem plecak i mówiąc wszystkim: adios, opuściłem bar.
Nad
ranem poczułem swąd spalenizny a kiedy zaczęło dnieć ujrzałem
po obu stronach drogi nadpalone drzewa, sterczące ze spopielonej
ziemi, niczym martwe kikuty kościotrupów. Ognia nie widziałem, ale
wokół snuły się tumany gęstego dymu. Wchodziłem w strefę
pożarów, szalejących w całym dystrykcie Coimbra. Jak się
później dowiedziałem, w pożarach tych zginęło ponad
pięćdziesiąt osób a wielu utraciło dobytek całego życia...
Około
południa, zmagając się z duszącym i gryzącym gardło i oczy
wszechobecnym dymem, dotarłam do Penela. Było to dosyć spore
miasteczko. Kupiłem tam w supermercado „Dia” trochę jedzenia,
które spożyłem na ławce w pobliskim parku. Potem siedząc na
tarasie baru, nieopodal Camarra Municipal, piłem kawę i
przyglądałem się przechodzącym ludziom. Dało się wyczuć pewną
nerwowość wśród mieszkańców, ale jakichkolwiek objawów paniki
nie zauważyłem. Tyle, że straż pożarna co chwilę przejeżdżała
na sygnale, ale oni byli w ciągłej gotowości bojowej.
Po
wypiciu kawy, wstąpiłem ponownie do supermercado i kupiłem chleb,
dwie puszki sardynek i litrową butelkę piwa na drogę. Upchnąłem
to wszystko w plecaku, plecak założyłem na plecy, poprawiłem
troki na barkach i wyszedłem ze sklepu. Kiedy znalazłem się na
ulicy zacząłem się zastanawiać, w którą stronę mam iść. W
końcu zapytałem przechodzącego staruszka, jak dojść do Camino de
Santiago. Ten pomyślał, porozglądał się i rzekł:
-Tą
ulicą dojdziesz do caretera principal. Tam odnajdziesz żółte
strzałki, które poprowadzą cię dalej – wyjaśnił staruszek.
-Obrigado
– podziękowałem i ruszyłem we wskazanym kierunku. Od Coimbry
dzieliło mnie jeszcze jakieś dwadzieścia kilometrów.
Coimbra,
to miasto o bogatej historii. Została założona przez Rzymian,
była pierwszą stolicą Portugalii oraz miejscem narodzin sześciu
portugalskich królów. Jednak największą dumą i wizytówką
miasta jest najstarszy w kraju uniwersytet. Został założony w
1290 roku przez króla Dionizego I zwanego Rolnikiem, tego samego,
który udzielił azylu templariuszom a w 1319 roku przyczynił się
do utworzenia Zakonu Rycerzy Chrystusa, będącego kontynuacją
Zakonu Rycerzy Świątyni. Przydomek „Rolnik” zyskał on za
szczególną troskę, jaką otaczał najniższe klasy społeczne. Był
to władca praktyczny i gospodarny. Jego zasługą było między
innymi sadzenie lasów na wybrzeżu Atlantyku, aby wstrzymać
wdzieranie się wydm na tereny uprawne, jak również podpisanie w
1308 roku pierwszego w świecie, międzynarodowego układu handlowego
z Anglią.
Powróćmy
jednak na uniwersytet.
Kiedy
przybyłem do Coimbry od razu rzucił mi się w oczy ogromny gmach
Universidade de Coimbra. Położony na szczycie sporego wzgórza,
bardziej przypomina średniowieczną twierdzę, niż uczelnię i nie
ma się czemu dziwić skoro centralna budowla kompleksu
uniwersyteckiego została wzniesiona w X wieku, jako Mauretańska
forteca.
Coimbra
podzielona jest na Miasto Górne i Miasto Dolne. Miasto Górne
obejmuje wzgórze, na którym usytuowany jest uniwersytet, natomiast
Miastem Dolnym nazywa się wszystko co znajduje się poniżej. Aby
się dostać na tę słynną uczelnię musiałem wspinać się
labiryntem krętych i wąskich, stromych uliczek. Czasem błądziłem,
wchodząc w ślepe i podejrzane zaułki, gdzie nocą lepiej się
nie zapuszczać. Ostatecznie na miejsce zaprowadziła mnie młoda i
sympatyczna studentka o ładnej buzi, śniadej cerze i długimi,
rozpuszczonymi, czarnymi jak smoła włosami. Po drodze zatrzymaliśmy
się na tarasie widokowym, skąd widać było całą Coimbrę.
Zrobiłem tam nawet kilka zdjęć, ale z powodu gęstego dymu
unoszącego się ponad miastem, nie wyszły dobrze.
Po
przybyciu na uniwersytet dziewczyna udała się na zajęcia, na które
i tak była już spóźniona, a ja skierowałem się do perełki
tutejszej uczelni – biblioteki. Została ona ufundowana na
początku XVIII wieku przez króla Joao V i mieści się w trzech
barokowych a co za tym idzie, bogato zdobionych, obszernych
komnatach. W jej zbiorach znajduje się kilkaset tysięcy woluminów:
książek i manuskryptów. Po wizycie w bibliotece zajrzałem
jeszcze do uniwersyteckiej kaplicy Sao Miguel a potem zwiedziłem
krużganki. Na koniec wstąpiłem do uniwersyteckiego baru. Kupiłem
butelkę piwa i usiadłem przy stoliku. Pełno tam było młodziutkich
studentek, na które miło było popatrzeć, dlatego nie spieszyłem
się z piciem piwa. Dopiero, jakoś, po piętnastej opuściłem bar i
uczelnię.
W całym dystrykcie szaleją pożary – pomyślałem, kiedy
znalazłem się w Dolnym Mieście – jeśli pójdę szlakiem mogę
nieopacznie wejść w strefę ognia, a wtedy i „Święty Boże nie
pomoże”. Natomiast na szosie ognia z pewnością nie będzie, ale
nie uniknę wszechobecnego, duszącego dymu. Nie podobało mi się
to, chciałem jak najszybciej wydostać się ze strefy pożarów.
Byłem akurat nad rzeką, nie daleko od dworca kolejowego i
widziałem stojące na peronie składy. Nie zastanawiając się
wiele wsiadłem do pociągu i pojechałem do Porto.
cdn.
ULTREIA!
czwartek, 4 stycznia 2018
Szlakiem Templariuszy - przez Tomar na "Kraniec Świata" cz.I
Było już po drugiej w nocy, kiedy ze stacji benzynowej w Zgorzelcu zabrał mnie kierowca beżowej furgonetki. Jechał do Rastatt, to pod granicą francuską. Wyruszałem właśnie na kolejną wyprawę szlakiem templariuszy i moim celem było położone w Portugalii, Tomar – ostatni bastion zakonu templariuszy. Szczerze mówiąc niewiele pamiętam z tamtej drogi. Wyjechałem z domu popołudniu. Do Zgorzelca przyjechałem o dwudziestej drugiej pociągiem z Wrocławia. W barze na stacji benzynowej wypiłem kawę. Potem plątałem się przez cztery godziny po parkingu, puki nie znalazłem kierowcy tej furgonetki. Byłem porządnie zmęczony. Gdy tylko minęliśmy granicę, zasnąłem.
Kiedy
się obudziłem był już dzień i kierowca zjeżdżał na stację
benzynową przy autostradzie. Była to ostatnia stacja benzynowa
przed zjazdem do Rastatt i miałem tam wysiąść. Kierowca zatrzymał
się przy dystrybutorach, podał mi plecak i zajął się tankowaniem
a ja ruszyłem na poszukiwanie kolejnej okazji. Miałem tamtego dnia
farta. Zaraz po wejściu na parking zauważyłem TIR-a na polskich
numerach. Kierowca właśnie kończył śniadanie i szykował się do
drogi. Był to Ukrainiec pracujący w Polskiej firmie przewozowej.
Jechał do Hiszpanii, do Barcelony.
-Zabierzesz
mnie? - zapytałem.
-A
dokąd chcesz jechać? - odpowiedział pytaniem na pytanie,
Ukrainiec.
-Do
Portugalii, a Hiszpania jest mi po drodze.
-Ja
dzisiaj dojadę tylko do granicy, do Jonquera, jeżeli dojadę. Jak
Ci pasuje, to wsiadaj.
-No
pewnie, że pasuje – odpowiedziałem i władowałem się z
plecakiem do kabiny. Zapięliśmy pasy, kierowca uruchomił silnik,
ruszyliśmy.
Droga
przez Francję była nudna i dłużyła się, jak dzień bez chleba.
Jechaliśmy prawym pasem w niekończącym się sznurze,
poruszających się z tą samą prędkością, ciężarówek.
Środkowym i lewym pasem śmigały rozpędzone samochody osobowe. Po
czterech godzinach monotonnej jazdy kierowca musiał zrobić
czterdziestopięciominutową pauzę. Zjechał na leśny parking i
zaparkował przy krawężniku za inną ciężarówką na polskich
numerach. Przekąsiliśmy co nieco, wypiliśmy po kawie, wypalili po
papierosie i ruszyli w drogę. Do Jonquera przybyliśmy około
północy.
Następnego
dnia była sobota i większość kierowców spędzało weekend na
parkingu. Mieli ruszyć dopiero w poniedziałek. W końcu, koło
południa pewien Białorusin, Andriej, pracujący w hiszpańskiej
firmie zgodził się mnie zabrać.
-Dobrze,
zabiorę Cię. Ale ruszam dopiero o dziesiątej wieczór. Teraz kładę
się spać, mam długą pauzę. Bądź tu przed dziesiątą –
powiedział Białorusin i zaszył się w kabinie.
Dobre
i to – pomyślałem i wybrałem się na obchód parkingów (w
Jonquera są trzy wielkie parkingi) z nadzieją, że jednak coś się
wydarzy i wyjadę wcześniej. Nic się nie wydarzyło. Tyle tylko,
że popołudniu spotkałem polskich kierowców, którzy - gdy
dowiedzieli się że jestem pielgrzymem - ugościli mnie, nakarmili
i obficie napoili. Resztę popołudnia spędziłem w barze przy
piwie...
Przed
dziesiątą poszedłem na parking, gdzie parkował Białorusin. Nie
spał już i w kabinie paliło się światło. Kiedy zastukałem w
drzwi uchylił zasłonę i ręką dał znak, żebym wsiadał. Pięć
minut później ruszyliśmy.
Z
Andriejem dojechałem do Alicante. Niestety, była już niedziela i
ciężarówki, za wyjątkiem chłodni, ruszały dopiero o dwudziestej
drugiej a była trzecia nad ranem. Nie chciało mi się tyle czekać.
Postanowiłem skorzystać z komunikacji publicznej. W całodobowym
barze na stacji benzynowej wypiłem kawę. Potem wziąłem plecak,
zszedłem z autostrady i lokalną szosą ruszyłem w kierunku miasta.
Było jeszcze ciemno, ale nad Alicante jarzyła się widoczna z
daleka łuna. Odnalazłem dworzec autobusowy, sprawdziłem
połączenie i wieczorem byłem już w Badajoz. Granicę portugalską
przekroczyłem na piechotę.
Pierwszym
moim celem w Portugalii, była Atalaia, nadmorski kurort, położony
pięćdziesiąt kilometrów na północ od Lizbony. Mieszkał tam mój
kuzyn Robert z rodziną, z którym miałem się spotkać, nie
widzieliśmy się ładnych parę lat. Potem z Atalaia miałem
wyruszyć do Tomar.
Rano
dosyć długo czekałem na stacji benzynowej nieopodal miasteczka
Elvas i powoli popadałem w apatie i zwątpienie. Dla podniesienia
animuszu i zabicia czasu piłem wino w barze. Sporo tego wina
wypiłem. Dopiero, jakoś koło południa, zabrał mnie pewien
portugalski żołnierz. Jechał do Vendas Novas, wracał do koszar.
Pogoda tego dnia była wspaniała, niebo błękitne, ruch na drodze
nie wielki i jechało się dobrze. Minęliśmy Estremoz i Arraiolos.
Za Montemor zadzwoniłem do Roberta i zapytałem czy po mnie
przyjedzie. Zgodził się. Umówiliśmy się na dworcu kolejowym w
Vendas Novas.
Po
przybyciu na miejsce zatrzymaliśmy się z żołnierzem przy
koszarach.
-Dziękuję,
żeś mnie podwiózł – podziękowałem.
-Nie
ma za co. Dzisiaj Ty potrzebowałeś mojej pomocy a jutro ja mogę
potrzebować Twojej – odparł żołnierz.
-Mimo
wszystko, dziękuję.
-W
porządku. Powodzenia.
-Powodzenia.
Dworzec
znajdował się na drugim końcu ulicy. Było po czwartej, kiedy
tam przybyłem. Usiadłem na ławce, w cieniu budynku dworca i
czekałem na Roberta. Przyjechał przed szóstą. Zmienił się
przez te kilka lat, kiedyśmy się ostatni raz widzieli. Włosy mu
posiwiały, na twarzy pojawiło się kilka zmarszczek, ale z oczu
wciąż biła młodzieńcza radość.
Jak
już wspomniałem, Robert mieszka w Atalaia, nadmorskim kurorcie,
gdzie razem z żoną prowadzą pensjonat. Wynajmują pokoje polskim
turystom. Czasem też zatrzymują się tam pielgrzymi zmierzający do
Santiago.
Spędziłem
u nich kilka dni. Spacerowałem po plaży, piłem piwo i nie
przejmowałem się niczym. Dobrze było nie przejmować się niczym i
rozkoszować beztroską... Ale każda beztroska kiedyś się kończy
i pewnego dnia czując, że Camino mnie wzywa, spakowałem plecak,
pożegnałem rodzinę i ruszyłem w drogę, do Tomar.
Zarówno
miasto jak i twierdza Tomar zostały założone w 1162 roku przez
Gualdima Paisa, rycerza z zakonu templariuszy, z nadania w 1159 roku
przez króla, Alfonsa I Zdobywcy, za zasługi zakonu podczas
rekonkwisty na Półwyspie Iberyjskim. Twierdza przez wiele lat była
główną siedzibą templariuszy w Portugalii. Ich zadaniem była
ochrona pielgrzymów zmierzających do Santiago de Compostela oraz
wypędzenie Maurów z Hiszpanii i Portugalii. Kiedy pamiętnej nocy,
w piątek 13 października 1307 roku, na skutek spisku króla
Francji, Filipa IV Pięknego i papieża Klemensa V doszło do
masowych aresztowań templariuszy we Francji oskarżając ich o
herezje, świętokradztwo, czary, rozpustę i spiskowanie z
Saracenami i po długotrwałym procesie trwającym do czerwca 1314
roku sobór w Vienne zadecydował o kasacie zakonu i konfiskacie dóbr
a Wielkiego Mistrza, Jakuba de Molay i 54 dostojników zakonnych
spalono na stosie, templariusze portugalscy będący pod
protektoratem królów Portugalii, którym składali przysięgę na
wierność, zachowali swoje majątki a w 1119 roku, za poparciem
króla Portugalii, Dionizego I, człowieka oświeconego i nie
dającego wiary zabobonom, otrzymali pozwolenie na utworzenie nowego
zakonu – Zakonu Rycerzy Chrystusa.
Zamek
znajdował się na dominującym ponad miastem wzgórzu. Prowadziła
tam wąska i kręta, brukowana uliczka, po prawej stronie
ograniczona pnącą się w górę, kamienną skarpą, z której
wyrastały mury obronne. Uliczką dochodziło się do strzelistej,
gotyckiej bramy, za bramą był ogród a w głębi, po prawej
stronie, niczym kamienna bryła zwieńczona blankami, wznosiła się
szesnastokątna, romańska wieża wtopiona w zabudowania klasztorne
pochodzące z późniejszych epok. Wieża nazywana była Charola i
nieodparcie i natrętnie kojarzyła mi się z powieścią „Imię
Róży” autorstwa Umberto Eco – równie tajemnicza i ponura,
jak gmach biblioteki tam opisany. Innym ciekawym elementem kompleksu
klasztornego, który zwrócił moją uwagę było okno w zachodniej
fasadzie kościoła. Wykonane zostało w 1513 roku przez architekta,
Diogo de Arruda i przypomina drzewo, na którym opiera się krzyż
zakonu i herb Portugalii.
Długie
godziny przemierzałem mroczne korytarze, arkadowe krużganki i
dziedzińce twierdzy. Zaglądałem do rozległych sal, wspinałem
się po kamiennych, krętych schodach na baszty i blanki, modliłem
w klasztornej kaplicy... Oddając hołd Rycerzom Świątyni
zanurzyłem się w mistyczny, tajemniczy świat, jakże odległy i
jakże bliski memu sercu.
Pamiętam
jak pewnego poranka opuszczałem komandorie templariuszy w Manjarin.
Odprowadzał mnie jeden z tamtejszych braci, Paco miał na imię.
Szliśmy w kierunku Astorgi.
-Idź
przede mną i spluń trzy razy! - nakazał Paco. Był wyjątkowo
szorstki i oschły w obejściu. - I wyjmij te cholerne ręce z
kieszeni!
Zrobiłem
jak kazał: wyjąłem ręce z kieszeni i splunąłem trzy razy. Kiedy
doszliśmy do krzyża stojącego na końcu osady, Paco wyjął z
plecaka słoik do połowy wypełniony święconą wodą i postawił u
stóp krzyża.
-Teraz
wrzuć do słoika wszystkie pieniądze jakie masz – powiedział. -
I nie zbliżaj się do mnie!
Wyjąłem
pieniądze z kieszeni i wrzuciłem do słoika. Było tego może ze
trzy euro.
-Powiedziałem
wszystkie! - zawołał Paco. Zachowywał się dziwnie. Jego mocne i
przenikliwe spojrzenie stało się mocniejsze i bardziej przenikliwe
a każde słowo wypowiadał stanowczym, chłodnym tonem. Zaczynałem
się go obawiać. Ponownie przeszukałem kieszenie i znalazłem
jeszcze dwadzieścia centów.
-To
chyba wszystko – powiedziałem.
-Poszukaj
dobrze – nalegał Paco.
Przeszukałem
jeszcze raz, ale już nic nie znalazłem.
-Naprawdę
nic już nie mam – tłumaczyłem się.
-W
porządku – powiedział Paco. Uklęknął pod krzyżem i kazał mi
zrobić to samo po drugiej stronie krzyża.
-Teraz
pomódlmy się: Ojcze Nasz, Który jesteś w niebie...
Po
modlitwie Paco wręczył mi dwadzieścia euro.
-To
na schronisko i na drogę – powiedział – i masz dzisiaj dojść
do Astorgi, Vladi.
Potem
uścisnął mnie na pożegnanie, był znowu moim bratem i
przyjacielem.
-A
teraz odejdź i nie odwracaj się.
Założyłem
plecak i poszedłem szosą w kierunku Astorgi. Nie odwracałem się,
wiedziałem że Paco nadal tam jest i obserwuje mnie. Po przejściu
około dwustu metrów usłyszałem wołanie: Vladi! Wtedy się
odwróciłem. Paco stał pod krzyżem i machał do mnie uniesionym
kosturem.
-Ultreia
y Suseia! - wołał Paco. - Naprzód i w górę!
Dwie
godziny później zbliżałem się do Rabanal. Widziałem już wieżę
kościoła i pojedyncze zabudowania, gdy usłyszałem brzęk
spadających monet. Z nogawki spodni wypadło mi kilka euro.
Przeszukując kieszenie pod krzyżem w Manjarin miałem je przy
sobie, dlatego Paco nalegał abym dobrze szukał. Wiedział o
pieniądzach, o których ja nie wiedziałem...
Zrobiło
się późno i zwiedzający powoli opuszczali zamek. Na mnie też
był już czas. Zakończyłem modlitwę maksymą templariuszy: Non
Nobis Domine, Non Nobis, Sed Nomini Tuo Da Gloriam (Nie Dla Nas
Panie, Nie Dla Nas, Ale Wszystko Dla Twojej Chwały), po czym
wstałem, założyłem plecak i opuściłem klasztorną kaplicę i
twierdzę. cdn.
ULTREIA!
Subskrybuj:
Posty (Atom)