WPROWADZENIE

poniedziałek, 19 lutego 2018

Szlakiem templariuszy: przez Tomar na "Kraniec Świata" cz. IV


Po czterech dniach wędrówki, od kiedy opuściłem Santiago, po raz kolejny stanąłem na Krańcu Świata, na Przylądku Finisterre najdalej na zachód wysuniętym przylądku Europy. Przede mną rozpościerało się Morze Ciemności – el Mar Oscuro - jak w czasach przedkolumbijskich nazywano Atlantyk. W dole fale z hukiem rozbijały się o skały i słychać było tylko szum morza i krzyk rozwrzeszczanych mew...


Dość tych sentymentów – pomyślałem i wróciłem do miasteczka. Zameldowałem się w schronisku, wykąpałem, zrobiłem zakupy. Potem ugotowałem i zjadłem obiad. Po obiedzie, syty i zadowolony, wybrałem się na spacer. Wpierw wstąpiłem do baru naprzeciwko schroniska, po drugiej stronie ulicy. Nazywał się O Canario i był często odwiedzany przez pielgrzymów. Podszedłem do bufetu i zamówiłem „cafe americano”. Kiedy barman zajęty był przygotowaniem kawy, ktoś delikatnie dotknął mego ramienia i usłyszałem znajomy, miły głos: Vladi? Odwróciłem się. Za mną stała...
-Liede! - zawołałem i mocno dziewczę przytuliłem.
Liede była Holenderką i pochodziła z okolic Amsterdamu. Miała najwyżej dwadzieścia lat. Miała też ładną, dziecinną jeszcze buzię, długie, złociste włosy i uroczy uśmiech. Poza tym była szczera i ciekawa świata. Poznaliśmy się kilka dni wcześniej, na Placa Obradoiro, w Santiago.
-Od kiedy tu jesteś? - zapytała Liede
-Dzisiaj przyszedłem – odpowiedziałem. - Napijesz się czegoś?
-Owszem, kawy – odparła Liede.
-Jeszcze jedną kawę – zwróciłem się do kelnera.
Kiedy kelner zrealizował zamówienie usiedliśmy przy stoliku. Piliśmy kawę i rozmawiali o tym co wydarzyło się od czasu naszego spotkania w Santiago. W międzyczasie, nad miastem przeszła ulewa i bar zapełnił się pielgrzymami. Kiedy się przejaśniło opuściliśmy z Liede lokal i wybraliśmy się na spacer wąskimi, krętymi i lśniącymi od deszczu uliczkami Finisterre. Doszliśmy aż do latarni morskiej. Tam usiedliśmy na skale, na skraju klifu i oczekiwali na zachód słońca... 
 

Było jeszcze ciemno, kiedy się przebudziłem, za oknem panowała noc a w sypialni słychać było tylko oddechy śpiących pielgrzymów. Unikając hałasu wstałem, ubrałem się, na korytarzu spakowałem plecak i opuściłem schronisko. W barze, O Canario, po przeciwnej stronie ulicy wypiłem kawę i zjadłem dwie magdalenki. Potem trochę spacerowałem po nabrzeżu portowym. O dziesiątej wypiłem jeszcze jedną kawę i wyruszyłem do Muxii. Miałem przed sobą trzydzieści kilometrów drogi wzdłuż wybrzeża. Paradoksem było to, że przy całym moim kilkunastoletnim doświadczeniu na szlaku, przemierzania różnymi (nierzadko alternatywnymi) wariantami, Drogi do Santiago, tym odcinkiem miałem iść po raz pierwszy.
Owszem, niejednokrotnie wychodząc z Finisterre szedłem wzdłuż wybrzeża, ale kierowałem się na południe, tułając od portu, do portu, w poszukiwaniu łajby na której mógłbym wypłynąć na morze. Tym razem miałem iść na północ.
Jak już wspomniałem, droga wiodła wzdłuż brzegu oceanu, który czasem prześwitywał spomiędzy drzew. Widać było wtedy piaszczystą plażę i spienione fale.
Po południu dotarłem do Lires, wioski położonej mniej więcej w połowie drogi, pomiędzy Finisterre a Muxią. Znajdował się tam jedyny na tym odcinku bar. Był to lokal obszerny, schludny, nastawiony na pielgrzymów i turystów. Bar zajmował parter, na piętrze mieściły się pokoje do wynajęcia. Wypiłem tam tylko kawę i poszedłem dalej.
Do Muxi przybyłem tuż przed zmierzchem. Zameldowałem się w schronisku, wybrałem sobie łóżko i wziąłem prysznic. Potem zrobiłem zakupy i przyrządziłem kolację. Byłem tego dnia wyjątkowo zmęczony i po kolacji położyłem się do łóżka. Zasnąłem od razu.
Przyznam, że Muxia nie wywarła na mnie specjalnego wrażenia. Urbanistyka nieszczególna, port jakich wiele na wybrzeżu Galicji, jedynie Santuario Virxen da Barca, jest tam godne uwagi. Ta - samotnie stojąca na kamiennym brzegu, zwanym Costa do Morte (Wybrzeżem Śmierci) z powodu wielu okrętów zatopionych, na tamtejszych wodach – chrześcijańska świątynia, powstała w miejscu pradawnej świątyni celtyckiej. Dopiero w XII wieku postawiono tam pierwszą chrześcijańską eremitę. Obecny kościół został wybudowany w wieku XVII. Sanktuarium wielokrotnie nawiedzały niszczycielskie żywioły, zalewały fale oceanu, a w Boże Narodzenie 2013 roku w wyniku pożaru powstałego od uderzenia pioruna spłonął dach świątyni.
Nawiedzone miejsce – pomyślałem spoglądając na wzburzony ocean. Potem przeniosłem wzrok na kościół, obszedłem świątynię dookoła, zrobiłem kilka zdjęć i wróciłem do baru, gdzie zostawiłem plecak. W barze wypiłem kawę a kiedy nadjechał autobus, wsiadłem i pojechałem do Santiago. Nie zabawiłem tam jednak długo i nazajutrz ruszyłem w drogę, kierując się na wschód.



Po kilku dniach wędrówki zawitałem do schroniska „Ave Fenix” w Villafranca del Bierzo, należącego do mojego przyjaciela Jesusa Jato. Jesus, jak zawsze powitał mnie serdecznie - nakarmił, napoił, po czym zapytał:
-Zatrzymałbyś się u mnie na kilka dni? Mam dużo pielgrzymów i tylko jednego hospitalero.
Rozejrzałem się po podwórzu, gdzie staliśmy i rzeczywiście, jak na tę porę roku (był początek listopada) pielgrzymów było dosyć sporo. Tym niemniej propozycja nie była mi na rękę, chciałem jak najszybciej wrócić do domu. Z drugiej zaś strony, Jesus był moim przyjacielem, nie jeden raz podał mi dłoń, kiedy byłem w potrzebie i nie mogłem go zawieść.
-Zgoda – odpowiedziałem.
I tak oto, po kilku latach wróciłem do starej profesji - znowu byłem hospitalero.


Praca w schronisku „Ave Fenix”, to codzienne, rutynowe obowiązki: poranne porządki, przyjmowanie pielgrzymów, przygotowanie kolacji a na koniec zmywanie naczyń oraz sprzątanie kuchni i jadalni. Rutynę urozmaica rotacja pielgrzymów. Każdego bowiem dnia, w schronisku pojawiają się nowi pątnicy a wraz z nimi ich historie, marzenia i intencje, których cząstkę pozostawiają w refugio...
Drugi hospitalero miał na imię Paco. Pochodził z Walencji, gdzie – jak twierdził – był szefem kuchni, w jakiejś podrzędnej restauracji. Lokal niestety, padł ofiarą wszechobecnego kryzysu i zbankrutował, a on wylądował na ulicy. Aby nie poddać się rozpaczy, pewnego dnia spakował plecak i wyruszył na Camino de Santiago. W albergue „Ave Fenix” miał zatrzymać się tylko na jedną noc, jednakże urzeczony magią tego miejsca pozostał na dłużej. W schronisku, oprócz standardowych obowiązków hospitalero, pełnił funkcję kucharza. Czasem zdobywał się na ekstrawagancję i przygotowywał wykwintne dania na kolację dla pielgrzymów. Natomiast w niedzielę jedliśmy na obiad oryginalną paelle Valenciana na baraninie i króliku, którą Paco przyrządzał na wolnym ogniu, na podwórzu schroniska.


Dni upływały nam na spokojnym rutynowym wypełnianiu obowiązków. Tyle że coraz mniej pątników zatrzymywało się w schronisku na noc, a co za tym idzie, mieliśmy mniej pracy.
Pewnego wieczoru, Jesus oznajmił, że odprawi queimade - tajemniczy obrzęd oczyszczenia ciała i ducha. Wniósł do jadalni nieduży, miedziany, okopcony kociołek, postawił go na przygotowanym wcześniej stole, do kociołka wlał „magiczny napój” (orujo, czyli bimber pędzony z galicyjskiego wina) i kiedy ową „magiczną miksturę” podpalił z kociołka buchnął błękitno różowy płomień. Wtedy zanurzył w miksturze chochlę, zamieszał, po czym uniósł wysoko i powoli przechylając opróżniał. Z chochli popłynął strumień płonącego płynu a Jato w tym czasie wypowiadał zaklęcia:
-Za pielgrzymów, którzy od wieków przemierzają magiczną Camino de Santiago!
Na co uczestniczący w ceremonii pątnicy unieśli ramiona wzmacniając zaklęcie przeciągłym:
-Uuuu...!
-Za pielgrzymów cierpiących z powodu tendenitis, ampollas i wszelkich innych dolegliwości ich nękających! - zaklinał Jato unosząc chochlę.
-Uuuu...! - zawtórowali pątnicy.
-Za pielgrzymów, którzy na Camino de Santiago...
Jato mógł tak w nieskończoność wymyślać zaklęcia a wymyślał je na poczekaniu.
Po ceremonii, zakończonej rytualnym wypiciem „zaklętej mikstury” Jato przelał pozostałe w kociołku orujo do słoika i zaniósł do kuchni.
Obrządek queimady pochodzi z zamierzchłych czasów, kiedy to zaszyci w leśnych ostępach celtyccy druidzi, podczas pełni księżyca sporządzali zaprawiony ziołami, magiczny wywar. W średniowieczu rytuał przejęły żyjące w Galicji czarownice a wywar wzbogaciły specyfikami takimi jak pępowina narodzonego o północy dziecka, głowa czarnego kota, ogon jaszczurki czy skrzydło nietoperza.
Dzisiaj queimada to już tylko tradycja i zaprawia się ją, co najwyżej kawą. Natomiast w Galicji – krainie queimady - odbywają się doroczne festiwale obrządku, gdzie odziani w rytualne szaty mistrzowie ceremonii mieszają „magiczną miksturę” wypowiadając ściśle określoną, tradycyjną formułę zaklęcia.


Końcem listopada oznajmiłem Jesusowi, że do świąt pozostało kilka tygodni, a ja mam do domu cztery tysiące kilometrów i niestety, muszę go opuścić. O ile Jato przyjął moją decyzję ze spokojem, to niedoświadczony Paco zaczął narzekać, że zostanie sam i jak przyjdzie więcej pielgrzymów, to znowu będzie miał urwanie głowy. Pierwszy raz pracował jako hospitalero i nie wiedział, że za jakiś tydzień, jeżeli w schronisku zatrzyma się na noc chociaż jeden pielgrzym, to i tak będzie dobrze.
Następnego dnia Jesus odwiózł mnie do Ponferrady na parking, gdzie zatrzymywały się ciężarówki. Niestety, tego dnia nie miałem szczęścia i po kilku godzinach bezowocnego polowania na okazję, wziąłem plecak i poszedłem do schroniska dla pielgrzymów. Po przybyciu wybrałem sobie łóżko, wykąpałem się i przebrałem. Na kolację zjadłem kawał (było tego ponad kilogram) tłustej, wieprzowej pieczeni, którą wcześniej kupiłem w supermercado i upiekłem w kuchni. Po kolacji wyszedłem jeszcze na podwórko na papierosa, porozmawiałem chwilę z pielgrzymami, po czym wróciłem do pokoju i położyłem się do łóżka.


 Rano, po opuszczeniu schroniska wypiłem kawę w barze przy Plaza Temple. Potem złożyłem tradycyjną wizytę na zamku templariuszy. Piszę - tradycyjną, bo wizyta na zamku w Ponferradzie, stała się obowiązkowym rytuałem jaki sobie narzuciłem. Podobnie jak wizyta w kawiarni, „Cafe de Irunia” na Placa Castilla w Pamplonie, gdzie zwykł przesiadywać Ernest Hemingway, podczas pobytu w tym mieście. Właśnie w tej knajpie pisał swoją  bestselerową powieść „Słońce też wschodzi”, w której opisuje słynną fiestę Sanfermin i goniące po ulicach byki...
Wróćmy jednak do Ponferrady.
Była akurat środa, dzień kiedy wstęp do twierdzy jest bezpłatny co pozwoliło mi zaoszczędzić sześć euro na bilecie. Była to symboliczna i zarazem ostatnia podczas tej peregrynacji wizyta w miejscu związanym z Rycerzami Świątyni. Wiedziałem, że nic nowego na zamku, który przecież dobrze znałem, nie odkryję. Tym niemniej z pewną dozą emocji przekroczyłem zwieńczoną czterema cylindrycznymi wieżami bramę fortecy, wspiąłem się na blankowane mury, zrobiłem kilka fotek, zajrzałem do kilku znanych mi nisz i zakamarków i opuściłem twierdzę. Nie wróciłem jednak na parking, gdzie poprzedniego dnia polowałem na okazję. Poszedłem na dworzec autobusowy, kupiłem bilet do Irunu i o północy byłem na granicy Hiszpańsko-Francuskiej zdecydowany na szybki powrót do domu. 


 ULTREIA!