Było już po drugiej w nocy, kiedy ze stacji benzynowej w Zgorzelcu zabrał mnie kierowca beżowej furgonetki. Jechał do Rastatt, to pod granicą francuską. Wyruszałem właśnie na kolejną wyprawę szlakiem templariuszy i moim celem było położone w Portugalii, Tomar – ostatni bastion zakonu templariuszy. Szczerze mówiąc niewiele pamiętam z tamtej drogi. Wyjechałem z domu popołudniu. Do Zgorzelca przyjechałem o dwudziestej drugiej pociągiem z Wrocławia. W barze na stacji benzynowej wypiłem kawę. Potem plątałem się przez cztery godziny po parkingu, puki nie znalazłem kierowcy tej furgonetki. Byłem porządnie zmęczony. Gdy tylko minęliśmy granicę, zasnąłem.
Kiedy
się obudziłem był już dzień i kierowca zjeżdżał na stację
benzynową przy autostradzie. Była to ostatnia stacja benzynowa
przed zjazdem do Rastatt i miałem tam wysiąść. Kierowca zatrzymał
się przy dystrybutorach, podał mi plecak i zajął się tankowaniem
a ja ruszyłem na poszukiwanie kolejnej okazji. Miałem tamtego dnia
farta. Zaraz po wejściu na parking zauważyłem TIR-a na polskich
numerach. Kierowca właśnie kończył śniadanie i szykował się do
drogi. Był to Ukrainiec pracujący w Polskiej firmie przewozowej.
Jechał do Hiszpanii, do Barcelony.
-Zabierzesz
mnie? - zapytałem.
-A
dokąd chcesz jechać? - odpowiedział pytaniem na pytanie,
Ukrainiec.
-Do
Portugalii, a Hiszpania jest mi po drodze.
-Ja
dzisiaj dojadę tylko do granicy, do Jonquera, jeżeli dojadę. Jak
Ci pasuje, to wsiadaj.
-No
pewnie, że pasuje – odpowiedziałem i władowałem się z
plecakiem do kabiny. Zapięliśmy pasy, kierowca uruchomił silnik,
ruszyliśmy.
Droga
przez Francję była nudna i dłużyła się, jak dzień bez chleba.
Jechaliśmy prawym pasem w niekończącym się sznurze,
poruszających się z tą samą prędkością, ciężarówek.
Środkowym i lewym pasem śmigały rozpędzone samochody osobowe. Po
czterech godzinach monotonnej jazdy kierowca musiał zrobić
czterdziestopięciominutową pauzę. Zjechał na leśny parking i
zaparkował przy krawężniku za inną ciężarówką na polskich
numerach. Przekąsiliśmy co nieco, wypiliśmy po kawie, wypalili po
papierosie i ruszyli w drogę. Do Jonquera przybyliśmy około
północy.
Następnego
dnia była sobota i większość kierowców spędzało weekend na
parkingu. Mieli ruszyć dopiero w poniedziałek. W końcu, koło
południa pewien Białorusin, Andriej, pracujący w hiszpańskiej
firmie zgodził się mnie zabrać.
-Dobrze,
zabiorę Cię. Ale ruszam dopiero o dziesiątej wieczór. Teraz kładę
się spać, mam długą pauzę. Bądź tu przed dziesiątą –
powiedział Białorusin i zaszył się w kabinie.
Dobre
i to – pomyślałem i wybrałem się na obchód parkingów (w
Jonquera są trzy wielkie parkingi) z nadzieją, że jednak coś się
wydarzy i wyjadę wcześniej. Nic się nie wydarzyło. Tyle tylko,
że popołudniu spotkałem polskich kierowców, którzy - gdy
dowiedzieli się że jestem pielgrzymem - ugościli mnie, nakarmili
i obficie napoili. Resztę popołudnia spędziłem w barze przy
piwie...
Przed
dziesiątą poszedłem na parking, gdzie parkował Białorusin. Nie
spał już i w kabinie paliło się światło. Kiedy zastukałem w
drzwi uchylił zasłonę i ręką dał znak, żebym wsiadał. Pięć
minut później ruszyliśmy.
Z
Andriejem dojechałem do Alicante. Niestety, była już niedziela i
ciężarówki, za wyjątkiem chłodni, ruszały dopiero o dwudziestej
drugiej a była trzecia nad ranem. Nie chciało mi się tyle czekać.
Postanowiłem skorzystać z komunikacji publicznej. W całodobowym
barze na stacji benzynowej wypiłem kawę. Potem wziąłem plecak,
zszedłem z autostrady i lokalną szosą ruszyłem w kierunku miasta.
Było jeszcze ciemno, ale nad Alicante jarzyła się widoczna z
daleka łuna. Odnalazłem dworzec autobusowy, sprawdziłem
połączenie i wieczorem byłem już w Badajoz. Granicę portugalską
przekroczyłem na piechotę.
Pierwszym
moim celem w Portugalii, była Atalaia, nadmorski kurort, położony
pięćdziesiąt kilometrów na północ od Lizbony. Mieszkał tam mój
kuzyn Robert z rodziną, z którym miałem się spotkać, nie
widzieliśmy się ładnych parę lat. Potem z Atalaia miałem
wyruszyć do Tomar.
Rano
dosyć długo czekałem na stacji benzynowej nieopodal miasteczka
Elvas i powoli popadałem w apatie i zwątpienie. Dla podniesienia
animuszu i zabicia czasu piłem wino w barze. Sporo tego wina
wypiłem. Dopiero, jakoś koło południa, zabrał mnie pewien
portugalski żołnierz. Jechał do Vendas Novas, wracał do koszar.
Pogoda tego dnia była wspaniała, niebo błękitne, ruch na drodze
nie wielki i jechało się dobrze. Minęliśmy Estremoz i Arraiolos.
Za Montemor zadzwoniłem do Roberta i zapytałem czy po mnie
przyjedzie. Zgodził się. Umówiliśmy się na dworcu kolejowym w
Vendas Novas.
Po
przybyciu na miejsce zatrzymaliśmy się z żołnierzem przy
koszarach.
-Dziękuję,
żeś mnie podwiózł – podziękowałem.
-Nie
ma za co. Dzisiaj Ty potrzebowałeś mojej pomocy a jutro ja mogę
potrzebować Twojej – odparł żołnierz.
-Mimo
wszystko, dziękuję.
-W
porządku. Powodzenia.
-Powodzenia.
Dworzec
znajdował się na drugim końcu ulicy. Było po czwartej, kiedy
tam przybyłem. Usiadłem na ławce, w cieniu budynku dworca i
czekałem na Roberta. Przyjechał przed szóstą. Zmienił się
przez te kilka lat, kiedyśmy się ostatni raz widzieli. Włosy mu
posiwiały, na twarzy pojawiło się kilka zmarszczek, ale z oczu
wciąż biła młodzieńcza radość.
Jak
już wspomniałem, Robert mieszka w Atalaia, nadmorskim kurorcie,
gdzie razem z żoną prowadzą pensjonat. Wynajmują pokoje polskim
turystom. Czasem też zatrzymują się tam pielgrzymi zmierzający do
Santiago.
Spędziłem
u nich kilka dni. Spacerowałem po plaży, piłem piwo i nie
przejmowałem się niczym. Dobrze było nie przejmować się niczym i
rozkoszować beztroską... Ale każda beztroska kiedyś się kończy
i pewnego dnia czując, że Camino mnie wzywa, spakowałem plecak,
pożegnałem rodzinę i ruszyłem w drogę, do Tomar.
Zarówno
miasto jak i twierdza Tomar zostały założone w 1162 roku przez
Gualdima Paisa, rycerza z zakonu templariuszy, z nadania w 1159 roku
przez króla, Alfonsa I Zdobywcy, za zasługi zakonu podczas
rekonkwisty na Półwyspie Iberyjskim. Twierdza przez wiele lat była
główną siedzibą templariuszy w Portugalii. Ich zadaniem była
ochrona pielgrzymów zmierzających do Santiago de Compostela oraz
wypędzenie Maurów z Hiszpanii i Portugalii. Kiedy pamiętnej nocy,
w piątek 13 października 1307 roku, na skutek spisku króla
Francji, Filipa IV Pięknego i papieża Klemensa V doszło do
masowych aresztowań templariuszy we Francji oskarżając ich o
herezje, świętokradztwo, czary, rozpustę i spiskowanie z
Saracenami i po długotrwałym procesie trwającym do czerwca 1314
roku sobór w Vienne zadecydował o kasacie zakonu i konfiskacie dóbr
a Wielkiego Mistrza, Jakuba de Molay i 54 dostojników zakonnych
spalono na stosie, templariusze portugalscy będący pod
protektoratem królów Portugalii, którym składali przysięgę na
wierność, zachowali swoje majątki a w 1119 roku, za poparciem
króla Portugalii, Dionizego I, człowieka oświeconego i nie
dającego wiary zabobonom, otrzymali pozwolenie na utworzenie nowego
zakonu – Zakonu Rycerzy Chrystusa.
Zamek
znajdował się na dominującym ponad miastem wzgórzu. Prowadziła
tam wąska i kręta, brukowana uliczka, po prawej stronie
ograniczona pnącą się w górę, kamienną skarpą, z której
wyrastały mury obronne. Uliczką dochodziło się do strzelistej,
gotyckiej bramy, za bramą był ogród a w głębi, po prawej
stronie, niczym kamienna bryła zwieńczona blankami, wznosiła się
szesnastokątna, romańska wieża wtopiona w zabudowania klasztorne
pochodzące z późniejszych epok. Wieża nazywana była Charola i
nieodparcie i natrętnie kojarzyła mi się z powieścią „Imię
Róży” autorstwa Umberto Eco – równie tajemnicza i ponura,
jak gmach biblioteki tam opisany. Innym ciekawym elementem kompleksu
klasztornego, który zwrócił moją uwagę było okno w zachodniej
fasadzie kościoła. Wykonane zostało w 1513 roku przez architekta,
Diogo de Arruda i przypomina drzewo, na którym opiera się krzyż
zakonu i herb Portugalii.
Długie
godziny przemierzałem mroczne korytarze, arkadowe krużganki i
dziedzińce twierdzy. Zaglądałem do rozległych sal, wspinałem
się po kamiennych, krętych schodach na baszty i blanki, modliłem
w klasztornej kaplicy... Oddając hołd Rycerzom Świątyni
zanurzyłem się w mistyczny, tajemniczy świat, jakże odległy i
jakże bliski memu sercu.
Pamiętam
jak pewnego poranka opuszczałem komandorie templariuszy w Manjarin.
Odprowadzał mnie jeden z tamtejszych braci, Paco miał na imię.
Szliśmy w kierunku Astorgi.
-Idź
przede mną i spluń trzy razy! - nakazał Paco. Był wyjątkowo
szorstki i oschły w obejściu. - I wyjmij te cholerne ręce z
kieszeni!
Zrobiłem
jak kazał: wyjąłem ręce z kieszeni i splunąłem trzy razy. Kiedy
doszliśmy do krzyża stojącego na końcu osady, Paco wyjął z
plecaka słoik do połowy wypełniony święconą wodą i postawił u
stóp krzyża.
-Teraz
wrzuć do słoika wszystkie pieniądze jakie masz – powiedział. -
I nie zbliżaj się do mnie!
Wyjąłem
pieniądze z kieszeni i wrzuciłem do słoika. Było tego może ze
trzy euro.
-Powiedziałem
wszystkie! - zawołał Paco. Zachowywał się dziwnie. Jego mocne i
przenikliwe spojrzenie stało się mocniejsze i bardziej przenikliwe
a każde słowo wypowiadał stanowczym, chłodnym tonem. Zaczynałem
się go obawiać. Ponownie przeszukałem kieszenie i znalazłem
jeszcze dwadzieścia centów.
-To
chyba wszystko – powiedziałem.
-Poszukaj
dobrze – nalegał Paco.
Przeszukałem
jeszcze raz, ale już nic nie znalazłem.
-Naprawdę
nic już nie mam – tłumaczyłem się.
-W
porządku – powiedział Paco. Uklęknął pod krzyżem i kazał mi
zrobić to samo po drugiej stronie krzyża.
-Teraz
pomódlmy się: Ojcze Nasz, Który jesteś w niebie...
Po
modlitwie Paco wręczył mi dwadzieścia euro.
-To
na schronisko i na drogę – powiedział – i masz dzisiaj dojść
do Astorgi, Vladi.
Potem
uścisnął mnie na pożegnanie, był znowu moim bratem i
przyjacielem.
-A
teraz odejdź i nie odwracaj się.
Założyłem
plecak i poszedłem szosą w kierunku Astorgi. Nie odwracałem się,
wiedziałem że Paco nadal tam jest i obserwuje mnie. Po przejściu
około dwustu metrów usłyszałem wołanie: Vladi! Wtedy się
odwróciłem. Paco stał pod krzyżem i machał do mnie uniesionym
kosturem.
-Ultreia
y Suseia! - wołał Paco. - Naprzód i w górę!
Dwie
godziny później zbliżałem się do Rabanal. Widziałem już wieżę
kościoła i pojedyncze zabudowania, gdy usłyszałem brzęk
spadających monet. Z nogawki spodni wypadło mi kilka euro.
Przeszukując kieszenie pod krzyżem w Manjarin miałem je przy
sobie, dlatego Paco nalegał abym dobrze szukał. Wiedział o
pieniądzach, o których ja nie wiedziałem...
Zrobiło
się późno i zwiedzający powoli opuszczali zamek. Na mnie też
był już czas. Zakończyłem modlitwę maksymą templariuszy: Non
Nobis Domine, Non Nobis, Sed Nomini Tuo Da Gloriam (Nie Dla Nas
Panie, Nie Dla Nas, Ale Wszystko Dla Twojej Chwały), po czym
wstałem, założyłem plecak i opuściłem klasztorną kaplicę i
twierdzę. cdn.
ULTREIA!