WPROWADZENIE

czwartek, 4 stycznia 2018

Szlakiem Templariuszy - przez Tomar na "Kraniec Świata" cz.I




Było już po drugiej w nocy, kiedy ze stacji benzynowej w Zgorzelcu zabrał mnie kierowca beżowej furgonetki. Jechał do Rastatt, to pod granicą francuską. Wyruszałem właśnie na kolejną wyprawę szlakiem templariuszy i moim celem było położone w Portugalii, Tomar – ostatni bastion zakonu templariuszy. Szczerze mówiąc niewiele pamiętam z tamtej drogi. Wyjechałem z domu popołudniu. Do Zgorzelca przyjechałem o dwudziestej drugiej pociągiem z Wrocławia. W barze na stacji benzynowej wypiłem kawę. Potem plątałem się przez cztery godziny po parkingu, puki nie znalazłem kierowcy tej furgonetki. Byłem porządnie zmęczony. Gdy tylko minęliśmy granicę, zasnąłem.
Kiedy się obudziłem był już dzień i kierowca zjeżdżał na stację benzynową przy autostradzie. Była to ostatnia stacja benzynowa przed zjazdem do Rastatt i miałem tam wysiąść. Kierowca zatrzymał się przy dystrybutorach, podał mi plecak i zajął się tankowaniem a ja ruszyłem na poszukiwanie kolejnej okazji. Miałem tamtego dnia farta. Zaraz po wejściu na parking zauważyłem TIR-a na polskich numerach. Kierowca właśnie kończył śniadanie i szykował się do drogi. Był to Ukrainiec pracujący w Polskiej firmie przewozowej. Jechał do Hiszpanii, do Barcelony.
-Zabierzesz mnie? - zapytałem.
-A dokąd chcesz jechać? - odpowiedział pytaniem na pytanie, Ukrainiec.
-Do Portugalii, a Hiszpania jest mi po drodze.
-Ja dzisiaj dojadę tylko do granicy, do Jonquera, jeżeli dojadę. Jak Ci pasuje, to wsiadaj.
-No pewnie, że pasuje – odpowiedziałem i władowałem się z plecakiem do kabiny. Zapięliśmy pasy, kierowca uruchomił silnik, ruszyliśmy.
Droga przez Francję była nudna i dłużyła się, jak dzień bez chleba. Jechaliśmy prawym pasem w niekończącym się sznurze, poruszających się z tą samą prędkością, ciężarówek. Środkowym i lewym pasem śmigały rozpędzone samochody osobowe. Po czterech godzinach monotonnej jazdy kierowca musiał zrobić czterdziestopięciominutową pauzę. Zjechał na leśny parking i zaparkował przy krawężniku za inną ciężarówką na polskich numerach. Przekąsiliśmy co nieco, wypiliśmy po kawie, wypalili po papierosie i ruszyli w drogę. Do Jonquera przybyliśmy około północy.
Następnego dnia była sobota i większość kierowców spędzało weekend na parkingu. Mieli ruszyć dopiero w poniedziałek. W końcu, koło południa pewien Białorusin, Andriej, pracujący w hiszpańskiej firmie zgodził się mnie zabrać.
-Dobrze, zabiorę Cię. Ale ruszam dopiero o dziesiątej wieczór. Teraz kładę się spać, mam długą pauzę. Bądź tu przed dziesiątą – powiedział Białorusin i zaszył się w kabinie.
Dobre i to – pomyślałem i wybrałem się na obchód parkingów (w Jonquera są trzy wielkie parkingi) z nadzieją, że jednak coś się wydarzy i wyjadę wcześniej. Nic się nie wydarzyło. Tyle tylko, że popołudniu spotkałem polskich kierowców, którzy - gdy dowiedzieli się że jestem pielgrzymem - ugościli mnie, nakarmili i obficie napoili. Resztę popołudnia spędziłem w barze przy piwie...
Przed dziesiątą poszedłem na parking, gdzie parkował Białorusin. Nie spał już i w kabinie paliło się światło. Kiedy zastukałem w drzwi uchylił zasłonę i ręką dał znak, żebym wsiadał. Pięć minut później ruszyliśmy.
Z Andriejem dojechałem do Alicante. Niestety, była już niedziela i ciężarówki, za wyjątkiem chłodni, ruszały dopiero o dwudziestej drugiej a była trzecia nad ranem. Nie chciało mi się tyle czekać. Postanowiłem skorzystać z komunikacji publicznej. W całodobowym barze na stacji benzynowej wypiłem kawę. Potem wziąłem plecak, zszedłem z autostrady i lokalną szosą ruszyłem w kierunku miasta. Było jeszcze ciemno, ale nad Alicante jarzyła się widoczna z daleka łuna. Odnalazłem dworzec autobusowy, sprawdziłem połączenie i wieczorem byłem już w Badajoz. Granicę portugalską przekroczyłem na piechotę.
Pierwszym moim celem w Portugalii, była Atalaia, nadmorski kurort, położony pięćdziesiąt kilometrów na północ od Lizbony. Mieszkał tam mój kuzyn Robert z rodziną, z którym miałem się spotkać, nie widzieliśmy się ładnych parę lat. Potem z Atalaia miałem wyruszyć do Tomar.
Rano dosyć długo czekałem na stacji benzynowej nieopodal miasteczka Elvas i powoli popadałem w apatie i zwątpienie. Dla podniesienia animuszu i zabicia czasu piłem wino w barze. Sporo tego wina wypiłem. Dopiero, jakoś koło południa, zabrał mnie pewien portugalski żołnierz. Jechał do Vendas Novas, wracał do koszar. Pogoda tego dnia była wspaniała, niebo błękitne, ruch na drodze nie wielki i jechało się dobrze. Minęliśmy Estremoz i Arraiolos. Za Montemor zadzwoniłem do Roberta i zapytałem czy po mnie przyjedzie. Zgodził się. Umówiliśmy się na dworcu kolejowym w Vendas Novas.
Po przybyciu na miejsce zatrzymaliśmy się z żołnierzem przy koszarach.
-Dziękuję, żeś mnie podwiózł – podziękowałem.
-Nie ma za co. Dzisiaj Ty potrzebowałeś mojej pomocy a jutro ja mogę potrzebować Twojej – odparł żołnierz.
-Mimo wszystko, dziękuję.
-W porządku. Powodzenia.
-Powodzenia.
Dworzec znajdował się na drugim końcu ulicy. Było po czwartej, kiedy tam przybyłem. Usiadłem na ławce, w cieniu budynku dworca i czekałem na Roberta. Przyjechał przed szóstą. Zmienił się przez te kilka lat, kiedyśmy się ostatni raz widzieli. Włosy mu posiwiały, na twarzy pojawiło się kilka zmarszczek, ale z oczu wciąż biła młodzieńcza radość.
Jak już wspomniałem, Robert mieszka w Atalaia, nadmorskim kurorcie, gdzie razem z żoną prowadzą pensjonat. Wynajmują pokoje polskim turystom. Czasem też zatrzymują się tam pielgrzymi zmierzający do Santiago.
Spędziłem u nich kilka dni. Spacerowałem po plaży, piłem piwo i nie przejmowałem się niczym. Dobrze było nie przejmować się niczym i rozkoszować beztroską... Ale każda beztroska kiedyś się kończy i pewnego dnia czując, że Camino mnie wzywa, spakowałem plecak, pożegnałem rodzinę i ruszyłem w drogę, do Tomar.



Zarówno miasto jak i twierdza Tomar zostały założone w 1162 roku przez Gualdima Paisa, rycerza z zakonu templariuszy, z nadania w 1159 roku przez króla, Alfonsa I Zdobywcy, za zasługi zakonu podczas rekonkwisty na Półwyspie Iberyjskim. Twierdza przez wiele lat była główną siedzibą templariuszy w Portugalii. Ich zadaniem była ochrona pielgrzymów zmierzających do Santiago de Compostela oraz wypędzenie Maurów z Hiszpanii i Portugalii. Kiedy pamiętnej nocy, w piątek 13 października 1307 roku, na skutek spisku króla Francji, Filipa IV Pięknego i papieża Klemensa V doszło do masowych aresztowań templariuszy we Francji oskarżając ich o herezje, świętokradztwo, czary, rozpustę i spiskowanie z Saracenami i po długotrwałym procesie trwającym do czerwca 1314 roku sobór w Vienne zadecydował o kasacie zakonu i konfiskacie dóbr a Wielkiego Mistrza, Jakuba de Molay i 54 dostojników zakonnych spalono na stosie, templariusze portugalscy będący pod protektoratem królów Portugalii, którym składali przysięgę na wierność, zachowali swoje majątki a w 1119 roku, za poparciem króla Portugalii, Dionizego I, człowieka oświeconego i nie dającego wiary zabobonom, otrzymali pozwolenie na utworzenie nowego zakonu – Zakonu Rycerzy Chrystusa.



Zamek znajdował się na dominującym ponad miastem wzgórzu. Prowadziła tam wąska i kręta, brukowana uliczka, po prawej stronie ograniczona pnącą się w górę, kamienną skarpą, z której wyrastały mury obronne. Uliczką dochodziło się do strzelistej, gotyckiej bramy, za bramą był ogród a w głębi, po prawej stronie, niczym kamienna bryła zwieńczona blankami, wznosiła się szesnastokątna, romańska wieża wtopiona w zabudowania klasztorne pochodzące z późniejszych epok. Wieża nazywana była Charola i nieodparcie i natrętnie kojarzyła mi się z powieścią „Imię Róży” autorstwa Umberto Eco – równie tajemnicza i ponura, jak gmach  biblioteki tam opisany. Innym ciekawym elementem kompleksu klasztornego, który zwrócił moją uwagę było okno w zachodniej fasadzie kościoła. Wykonane zostało w 1513 roku przez architekta, Diogo de Arruda i przypomina drzewo, na którym opiera się krzyż zakonu i herb Portugalii.
Długie godziny przemierzałem mroczne korytarze, arkadowe krużganki i dziedzińce twierdzy. Zaglądałem do rozległych sal, wspinałem się po kamiennych, krętych schodach na baszty i blanki, modliłem w klasztornej kaplicy... Oddając hołd Rycerzom Świątyni zanurzyłem się w mistyczny, tajemniczy świat, jakże odległy i jakże bliski memu sercu.



Pamiętam jak pewnego poranka opuszczałem komandorie templariuszy w Manjarin. Odprowadzał mnie jeden z tamtejszych braci, Paco miał na imię. Szliśmy w kierunku Astorgi.
-Idź przede mną i spluń trzy razy! - nakazał Paco. Był wyjątkowo szorstki i oschły w obejściu. - I wyjmij te cholerne ręce z kieszeni!
Zrobiłem jak kazał: wyjąłem ręce z kieszeni i splunąłem trzy razy. Kiedy doszliśmy do krzyża stojącego na końcu osady, Paco wyjął z plecaka słoik do połowy wypełniony święconą wodą i postawił u stóp krzyża.
-Teraz wrzuć do słoika wszystkie pieniądze jakie masz – powiedział. - I nie zbliżaj się do mnie!
Wyjąłem pieniądze z kieszeni i wrzuciłem do słoika. Było tego może ze trzy euro.
-Powiedziałem wszystkie! - zawołał Paco. Zachowywał się dziwnie. Jego mocne i przenikliwe spojrzenie stało się mocniejsze i bardziej przenikliwe a każde słowo wypowiadał stanowczym, chłodnym tonem. Zaczynałem się go obawiać. Ponownie przeszukałem kieszenie i znalazłem jeszcze dwadzieścia centów.
-To chyba wszystko – powiedziałem.
-Poszukaj dobrze – nalegał Paco.
Przeszukałem jeszcze raz, ale już nic nie znalazłem.
-Naprawdę nic już nie mam – tłumaczyłem się.
-W porządku – powiedział Paco. Uklęknął pod krzyżem i kazał mi zrobić to samo po drugiej stronie krzyża.
-Teraz pomódlmy się: Ojcze Nasz, Który jesteś w niebie...
Po modlitwie Paco wręczył mi dwadzieścia euro.
-To na schronisko i na drogę – powiedział – i masz dzisiaj dojść do Astorgi, Vladi.
Potem uścisnął mnie na pożegnanie, był znowu moim bratem i przyjacielem.
-A teraz odejdź i nie odwracaj się.
Założyłem plecak i poszedłem szosą w kierunku Astorgi. Nie odwracałem się, wiedziałem że Paco nadal tam jest i obserwuje mnie. Po przejściu około dwustu metrów usłyszałem wołanie: Vladi! Wtedy się odwróciłem. Paco stał pod krzyżem i machał do mnie uniesionym kosturem.
-Ultreia y Suseia! - wołał Paco. - Naprzód i w górę!
Dwie godziny później zbliżałem się do Rabanal. Widziałem już wieżę kościoła i pojedyncze zabudowania, gdy usłyszałem brzęk spadających monet. Z nogawki spodni wypadło mi kilka euro. Przeszukując kieszenie pod krzyżem w Manjarin miałem je przy sobie, dlatego Paco nalegał abym dobrze szukał. Wiedział o pieniądzach, o których ja nie wiedziałem...



Zrobiło się późno i zwiedzający powoli opuszczali zamek. Na mnie też był już czas. Zakończyłem modlitwę maksymą templariuszy: Non Nobis Domine, Non Nobis, Sed Nomini Tuo Da Gloriam (Nie Dla Nas Panie, Nie Dla Nas, Ale Wszystko Dla Twojej Chwały), po czym wstałem, założyłem plecak i opuściłem klasztorną kaplicę i twierdzę. cdn.



ULTREIA!