WPROWADZENIE

czwartek, 1 lutego 2018

Szlakiem Templariuszy: przez Tomar na "Kraniec Świata" czIII

  -W Leca do Balio, jest klasztor templariuszy – powiedział hospitalero, kiedy wyjaśniłem powód mojej pielgrzymki. Byłem w schronisku dla pielgrzymów w Porto, gdzie spędziłem noc i właśnie szykowałem się do wyjścia.
-Leca do Balio, gdzie to jest? - zapytałem zakładając plecak.
-Jakieś siedem kilometrów od Porto. Tylko musisz iść szlakiem principal, wzdłuż szosy. Potem odbijesz w prawo, przejdziesz ze trzy kilometry i będziesz na miejscu. Klasztor widać z daleka. Łatwo trafić - tłumaczył hospitalero.
-Camino Principal, powiadasz...
Nie pasowało mi to. Planowałem iść szlakiem alternatywnym, wzdłuż brzegu oceanu, aż do miasteczka Caminha. Tam wsiąść na prom i popłynąć do la Guarda. Nigdy tamtym szlakiem nie szedłem. No trudno – pomyślałem – nie dla pięknych widoków tu jestem a ocean nie jest mi dziwny. Zdecydowany oddać hołd Rycerzom Świątyni podziękowałem za informację i opuściłem schronisko zamykając za sobą drzwi.



Porto to piękne i historyczne miasto, od wieków związane z morzem. Zwłaszcza kościoły, przyciągają tu uwagę. Ich ściany, bogato zdobione błękitnymi płytkami azulejos, przedstawiają sceny biblijne bądź żywoty świętych. Kiedy tak szedłem zachwycając się kunsztownym ornamentem świątyń, na które padały pierwsze promienie wschodzącego słońca zdałem sobie sprawę, że chociaż jestem tutaj po raz enty, to nie znam tego miasta. Przeważnie przyjeżdżałem rano i od razu kierowałem się na szlak, albo, jak tym razem, wieczorem i po nocy spędzonej w schronisku wyruszałem w drogę. Następnym razem wezmę ze sobą przewodnika, który dobrze zna to miasto – obiecałem sobie i z tą obietnicą ruszyłem na podbój kolejnej twierdzy templariuszy.


 Kiedy dwie godziny później przybyłem na miejsce, okazało się że klasztor pochodzi z X wieku i został wzniesiony, prawdopodobnie, na miejscu dawnej, rzymskiej świątyni poświęconej Jowiszowi. W XI wieku został przebudowany a w wieku XII przekazany Zakonowi Rycerzy Szpitala Jerozolimskiego Świętego Jana Chrzciciela, nazywanych Szpitalnikami bądź Joannitami a od XVI wieku Kawalerami Maltańskimi. W prymitywnym wówczas klasztorze mieściła się pierwsza Kapituła Zakonu na prowincję portugalską. W posiadaniu szpitalników, klasztor przechodził kolejne reformy, które nadały mu charakter militarny. Wzniesiono, między innymi, solidną, zwieńczoną blankami wieżę oraz wzmocniono mury. Do Zakonu Biednych Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, klasztor w Leca do Balio, nigdy nie należał. Tym niemniej nie żałowałem tej wizyty. Warto było tu przyjść i poznać miejsce związane z innym Zakonem Rycerskim. Poza tym, po kasacie Templariuszy, to właśnie Szpitalnicy przejęli większość ich majątków a wielu Rycerzy Świątyni zostało wcielonych do Zakonu Joannitów.


 Od rana padał deszcz a niebo, aż po horyzont było zachmurzone i nic nie wskazywało na rychłą poprawę pogody. Co prawda były to przelotne i niezbyt intensywne opady, ale z czasem stawały się dokuczliwe. W każdej mijanej wiosce wstępowałem do baru, aby się napić gorącej kawy i ogrzać.
Po południu rozpadało się na dobre. Byłem akurat w szczerym polu i nie miałem gdzie się schronić. No więc szedłem przez ten deszcz, plastykowego ponczo nie miałem (Szczerze mówiąc, nie lubię chodzić w plastyku. Jest niewygodny i krępuje ruchy.) i kiedy doszedłem do Vilar de Pinheiro ubranie miałem przemoczone. Tradycyjnie wstąpiłem do baru aby się ogrzać i schronić przed deszczem. Bar nazywał się „Cafe Beiracampo” i był obszerny i schludny. Za barem stała młoda kobieta o latynoskiej urodzie i szmatką przecierała ladę. Na mój widok przerwała pracę i zapytała czego sobie życzę.
-Lampkę wina – odpowiedziałem.
Barmanka postawiła na szynkwasie bombiasty kielich, sięgnęła po butelkę i napełniła szkło.
-Ile płacę? - zapytałem.
-Pięćdziesiąt centów – odpowiedziała barmanka.
Położyłem na ladzie pieniądze, wziąłem wino i już miałem odejść, ale tchnięty przeczuciem zapytałem:
-Jest w Vilar do Pinheiro, schronisko dla pielgrzymów?
-Nie ma. Najbliższe jest dziesięć kilometrów stąd, w San Pedro de Rates – wyjaśniła barmanka.
-Dziesięć kilometrów! To ponad dwie godziny marszu! Chyba tutaj, w barze, będę musiał przeczekać ten deszcz.
-No raczej... - odparła kobieta spoglądając na mnie rozbawionymi oczyma.
-Eeeech... Życie pielgrzyma – westchnąłem i usiadłem przy stoliku.
Oprócz mnie w barze przebywał jeszcze jeden pielgrzym. Siedział przy sąsiednim stoliku, nad lampką wina i bawił się smartfonem. Jego plecak stał oparty o ścianę.
Zadowolony, że spotkałem bratnią duszę uniosłem kielich i zawołałem w jego stronę:
-Salud, Amigo Peregrino!
-Salud! - odpowiedział pielgrzym i sięgnął po stojące przed nim wino. Wypiliśmy. On zamówił następne wino a ja przysiadłem się do jego stolika i nawiązaliśmy rozmowę. Dowiedziałem się, że jest Włochem, pochodzi z Turynu i ma na imię Giuseppe a do Santiago idzie po raz czwarty. W ramach rewanżu postawiłem następną kolejkę. Potem Giuseppe, nie chcąc być dłużnikiem zamówił jeszcze po kieliszku i rozmowa coraz lepiej się kleiła. W międzyczasie w barze zjawił się właściciel lokalu w towarzystwie dwóch mężczyzn. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy pielgrzymami postawił wszystkim szampana. W trakcie „degustacji” trunku, Giuseppe opowiadał o swoich motocyklach (miał ich podobno kilka) i zamiłowaniu do motocyklizmu. Zaimponowało to właścicielowi, do tego stopnia, że postanowił otworzyć następnego szampana, a otwierał w sposób nietypowy... maczetą odcinał drut zabezpieczający i szampan sam się otwierał. Potem każdy chciał próbować tej metody i zrobiło się małe zamieszanie zakończone rozbiciem, korkiem od szampana, szyby, w kredensie z talerzami. Odtąd już tylko właściciel się tym zajmował.
Nie pamiętam, kiedy zjawił się Turek, ale wraz z jego przybyciem na stole pojawiła się butelka orujo. Fiesta rozkręcała się na dobre, wybuchały szampany, wino się lało, orujo rozgrzewało, a na dworze wciąż padał deszcz.
Zapadł zmierzch a myśmy dalej balowali. W końcu mówię do Włocha, że robi się późno a mamy jeszcze dziesięć kilometrów do przejścia i powinniśmy iść, bo nam schronisko zamkną. Na co on odpowiedział, że wypijemy jeszcze po kielichu i zbieramy się. Wtedy wtrącił się właściciel i powiedział, że nigdzie nie pójdziemy bo deszcz pada a do San Pedro zawiezie nas Vitor (tak miał na imię Turek) bo jedzie w tamtym kierunku, co Vitor z ochotą potwierdził. No i balowaliśmy dalej. Dopiero po dziewiątej opuściliśmy imprezę, ale Włocha prawie na siłę musiałem wyciągać z baru i władować do samochodu Turka.
-Niezła fiesta – stwierdził Vitor, kiedy ruszyliśmy.
-Tak, niezła – odparłem. - A ja w tym barze chciałem tylko schronić się przed deszczem.


Następnego dnia niebo nadal było zachmurzone, ale deszcz nie padał. Za to bolała mnie stopa w lewej nodze. Po przejściu kilku kilometrów ból stał się na tyle dokuczliwy, że postanowiłem tę stopę obejrzeć. Zatrzymałem się na centralnym placu jakiejś wioski, której nazwa umknęła mi z pamięci, usiadłem na ławce, zdjąłem obuwie i obejrzałem piętę. Była sinoczerwona, jakby wdało się zakażenie. Chyba powinienem pójść do lekarza – pomyślałem.
Po drugiej stronie placu był sklep spożywczy. Tam się udałem, aby zapytać, gdzie znajdę lekarza. Właścicielka była miłą i życzliwą kobietą i gdy usłyszała co mnie spotkało i obejrzała nogę, która teraz była jeszcze bardziej sinoczerwona, natychmiast powierzyła sklep córce, wyprowadziła samochód z garażu i zawiozła mnie do oddalonej o pięć kilometrów przychodni.
W przychodni – jako że byłem pielgrzymem - przyjęli mnie ze specjalną troską i od razu zaprowadzili do gabinetu zabiegowego. Wpierw nogę obejrzał lekarz, potem zajęły się mną pielęgniarki. Okazało się, że mam w pięcie kawałek szkła, (Prawdopodobnie wbił się podczas wczorajszej imprezy w barze, kiedy to ktoś, korkiem od szampana, rozbił szybę w kredensie.) ale zakażenie się nie wdało. Po obmyciu rany, wyjęciu szkła i założeniu opatrunku podziękowałem pielęgniarkom, założyłem plecak i ruszyłem w drogę, do Barcelos.
Kilka dni później, już na ziemi hiszpańskiej, przeżyłem kolejną przygodę, która zakończyła się wizytą w szpitalu. Tym razem, pogryzł mnie pies, wilczur.
Zbliżałem się akurat do Caldas de Reis, niewielkiego galicyjskiego miasteczka, położonego czterdzieści kilometrów od Composteli. Byłem już na przedmieściu i rozglądałem się za barem, restauracją lub sklepem. Na podwórzu jednego z domostw zobaczyłem kobietę, która rozwieszała pranie. Podwórze od drogi odgradzał kamienny mur i widziałem tylko tę kobietę. Postanowiłem zapytać czy jest w pobliżu jakiś lokal. Przystanąłem, podparłem się o mur i nim otworzyłem usta w prawej dłoni miałem już kły wilczura. Bydle zacisnęło pysk i nie chciało puścić.
-Puto perro! - zakląłem i na siłę wyrwałem kończynę. Była poszarpana i zakrwawiona.
Wystraszona kobieta odciągnęła psa, który rzucał się, warczał i szczekał i zamknęła go w szopie. Chwilę później, na podwórzu zjawił się mąż kobiety ściągnięty zamieszaniem i pytał co się stało. Nie chciałem robić afery z całego zajścia (No bo cóż, pies zachował się jak pies, kiedy ktoś obcy wtargnie na jego teren.) i skończyło się na tym, że właściciel odwiózł mnie na pogotowie. Na pogotowiu, w gabinecie zabiegowym ranną dłoń mi oczyścili, zdezynfekowali, zeszyli i założyli opatrunek. Potem lekarz zapytał czy byłem szczepiony przeciw tężcowi, kiedy potwierdziłem przepisał antybiotyk i tabletki przeciwbólowe. Na koniec pouczył, żebym codziennie, gdziekolwiek będę, przychodził na zmianę opatrunku a za dziesięć dni zgłosił się do lekarza na zdjęcie szwów. Jeszcze tego samego dnia ręka spuchła i zaczęła się jadzić. Pomimo, że codziennie przemywałem i zmieniałem opatrunki, rana goiła się bardzo długo.

Wieczorem, następnego dnia, pomimo odniesionych obrażeń - pozszywany, obolały i zmęczony, dotarłem, do mojej ukochanej katedry w Santiago de Compostela. Pierwsze kroki po przybyciu, tradycyjnie skierowałem do krypty, aby pokłonić się apostołowi Jakubowi. Muszę tu wspomnieć, że katedra w Santiago, a zwłaszcza krypta z doczesnymi szczątkami Świętego Jakuba, jest w naszej rodzinie otaczana szczególną czcią. Mój młodszy brat, Janusz, również wielokrotnie pielgrzymował do Santiago a w 2008 roku, w krypcie, przy trumnie Apostoła ksiądz, Don Alejandro Barrel, odprawił mszę w intencji naszego zmarłego ojca – mszę o którą nie prosiłem, została mi ona podarowana.
W Santiago spędziłem kilka dni na spacerach, modlitwie i kuracji. W końcu uznałem, że czuje się na tyle dobrze, aby ruszyć w drogę. Spakowałem plecak, pożegnałem przyjaciół, wstąpiłem jeszcze do katedry, aby pokłonić się Apostołowi, w barze wypiłem kawę i opuściłem Santiago kierując się na przylądek Finisterre.

ULTREIA!

- cdn -