-W
Leca do Balio, jest klasztor templariuszy – powiedział
hospitalero, kiedy wyjaśniłem powód mojej pielgrzymki. Byłem w
schronisku dla pielgrzymów w Porto, gdzie spędziłem noc i właśnie
szykowałem się do wyjścia.
-Leca
do Balio, gdzie to jest? - zapytałem zakładając plecak.
-Jakieś
siedem kilometrów od Porto. Tylko musisz iść szlakiem principal,
wzdłuż szosy. Potem odbijesz w prawo, przejdziesz ze trzy
kilometry i będziesz na miejscu. Klasztor widać z daleka. Łatwo
trafić - tłumaczył hospitalero.
-Camino
Principal, powiadasz...
Nie
pasowało mi to. Planowałem iść szlakiem alternatywnym, wzdłuż
brzegu oceanu, aż do miasteczka Caminha. Tam wsiąść na prom i
popłynąć do la Guarda. Nigdy tamtym szlakiem nie szedłem. No
trudno – pomyślałem – nie dla pięknych widoków tu jestem a
ocean nie jest mi dziwny. Zdecydowany oddać hołd Rycerzom Świątyni
podziękowałem za informację i opuściłem schronisko zamykając za
sobą drzwi.
Porto
to piękne i historyczne miasto, od wieków związane z morzem.
Zwłaszcza kościoły, przyciągają tu uwagę. Ich ściany, bogato
zdobione błękitnymi płytkami azulejos, przedstawiają sceny
biblijne bądź żywoty świętych. Kiedy tak szedłem zachwycając
się kunsztownym ornamentem świątyń, na które padały pierwsze
promienie wschodzącego słońca zdałem sobie sprawę, że chociaż
jestem tutaj po raz enty, to nie znam tego miasta. Przeważnie
przyjeżdżałem rano i od razu kierowałem się na szlak, albo, jak
tym razem, wieczorem i po nocy spędzonej w schronisku wyruszałem w
drogę. Następnym razem wezmę ze sobą przewodnika, który dobrze
zna to miasto – obiecałem sobie i z tą obietnicą ruszyłem na
podbój kolejnej twierdzy templariuszy.
Kiedy dwie godziny później przybyłem na miejsce, okazało się że klasztor pochodzi z X wieku i został wzniesiony, prawdopodobnie, na miejscu dawnej, rzymskiej świątyni poświęconej Jowiszowi. W XI wieku został przebudowany a w wieku XII przekazany Zakonowi Rycerzy Szpitala Jerozolimskiego Świętego Jana Chrzciciela, nazywanych Szpitalnikami bądź Joannitami a od XVI wieku Kawalerami Maltańskimi. W prymitywnym wówczas klasztorze mieściła się pierwsza Kapituła Zakonu na prowincję portugalską. W posiadaniu szpitalników, klasztor przechodził kolejne reformy, które nadały mu charakter militarny. Wzniesiono, między innymi, solidną, zwieńczoną blankami wieżę oraz wzmocniono mury. Do Zakonu Biednych Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, klasztor w Leca do Balio, nigdy nie należał. Tym niemniej nie żałowałem tej wizyty. Warto było tu przyjść i poznać miejsce związane z innym Zakonem Rycerskim. Poza tym, po kasacie Templariuszy, to właśnie Szpitalnicy przejęli większość ich majątków a wielu Rycerzy Świątyni zostało wcielonych do Zakonu Joannitów.
Kiedy dwie godziny później przybyłem na miejsce, okazało się że klasztor pochodzi z X wieku i został wzniesiony, prawdopodobnie, na miejscu dawnej, rzymskiej świątyni poświęconej Jowiszowi. W XI wieku został przebudowany a w wieku XII przekazany Zakonowi Rycerzy Szpitala Jerozolimskiego Świętego Jana Chrzciciela, nazywanych Szpitalnikami bądź Joannitami a od XVI wieku Kawalerami Maltańskimi. W prymitywnym wówczas klasztorze mieściła się pierwsza Kapituła Zakonu na prowincję portugalską. W posiadaniu szpitalników, klasztor przechodził kolejne reformy, które nadały mu charakter militarny. Wzniesiono, między innymi, solidną, zwieńczoną blankami wieżę oraz wzmocniono mury. Do Zakonu Biednych Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, klasztor w Leca do Balio, nigdy nie należał. Tym niemniej nie żałowałem tej wizyty. Warto było tu przyjść i poznać miejsce związane z innym Zakonem Rycerskim. Poza tym, po kasacie Templariuszy, to właśnie Szpitalnicy przejęli większość ich majątków a wielu Rycerzy Świątyni zostało wcielonych do Zakonu Joannitów.
Po
południu rozpadało się na dobre. Byłem akurat w szczerym polu i
nie miałem gdzie się schronić. No więc szedłem przez ten deszcz,
plastykowego ponczo nie miałem (Szczerze mówiąc, nie lubię
chodzić w plastyku. Jest niewygodny i krępuje ruchy.) i kiedy
doszedłem do Vilar de Pinheiro ubranie miałem przemoczone.
Tradycyjnie wstąpiłem do baru aby się ogrzać i schronić przed
deszczem. Bar nazywał się „Cafe Beiracampo” i był obszerny i
schludny. Za barem stała młoda kobieta o latynoskiej urodzie i
szmatką przecierała ladę. Na mój widok przerwała pracę i
zapytała czego sobie życzę.
-Lampkę
wina – odpowiedziałem.
Barmanka
postawiła na szynkwasie bombiasty kielich, sięgnęła po butelkę i
napełniła szkło.
-Ile
płacę? - zapytałem.
-Pięćdziesiąt
centów – odpowiedziała barmanka.
Położyłem
na ladzie pieniądze, wziąłem wino i już miałem odejść, ale
tchnięty przeczuciem zapytałem:
-Jest
w Vilar do Pinheiro, schronisko dla pielgrzymów?
-Nie
ma. Najbliższe jest dziesięć kilometrów stąd, w San Pedro de
Rates – wyjaśniła barmanka.
-Dziesięć
kilometrów! To ponad dwie godziny marszu! Chyba tutaj, w barze,
będę musiał przeczekać ten deszcz.
-No
raczej... - odparła kobieta spoglądając na mnie rozbawionymi
oczyma.
-Eeeech...
Życie pielgrzyma – westchnąłem i usiadłem przy stoliku.
Oprócz
mnie w barze przebywał jeszcze jeden pielgrzym. Siedział przy
sąsiednim stoliku, nad lampką wina i bawił się smartfonem. Jego
plecak stał oparty o ścianę.
Zadowolony,
że spotkałem bratnią duszę uniosłem kielich i zawołałem w jego
stronę:
-Salud,
Amigo Peregrino!
-Salud!
- odpowiedział pielgrzym i sięgnął po stojące przed nim wino.
Wypiliśmy. On zamówił następne wino a ja przysiadłem się do
jego stolika i nawiązaliśmy rozmowę. Dowiedziałem się, że jest
Włochem, pochodzi z Turynu i ma na imię Giuseppe a do Santiago
idzie po raz czwarty. W ramach rewanżu postawiłem następną
kolejkę. Potem Giuseppe, nie chcąc być dłużnikiem zamówił
jeszcze po kieliszku i rozmowa coraz lepiej się kleiła. W
międzyczasie w barze zjawił się właściciel lokalu w
towarzystwie dwóch mężczyzn. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy
pielgrzymami postawił wszystkim szampana. W trakcie „degustacji”
trunku, Giuseppe opowiadał o swoich motocyklach (miał ich podobno
kilka) i zamiłowaniu do motocyklizmu. Zaimponowało to
właścicielowi, do tego stopnia, że postanowił otworzyć
następnego szampana, a otwierał w sposób nietypowy... maczetą
odcinał drut zabezpieczający i szampan sam się otwierał. Potem
każdy chciał próbować tej metody i zrobiło się małe
zamieszanie zakończone rozbiciem, korkiem od szampana, szyby, w
kredensie z talerzami. Odtąd już tylko właściciel się tym
zajmował.
Nie
pamiętam, kiedy zjawił się Turek, ale wraz z jego przybyciem na
stole pojawiła się butelka orujo. Fiesta rozkręcała się na
dobre, wybuchały szampany, wino się lało, orujo rozgrzewało,
a na dworze wciąż padał deszcz.
Zapadł
zmierzch a myśmy dalej balowali. W końcu mówię do Włocha, że
robi się późno a mamy jeszcze dziesięć kilometrów do przejścia
i powinniśmy iść, bo nam schronisko zamkną. Na co on
odpowiedział, że wypijemy jeszcze po kielichu i zbieramy się.
Wtedy wtrącił się właściciel i powiedział, że nigdzie nie
pójdziemy bo deszcz pada a do San Pedro zawiezie nas Vitor (tak miał
na imię Turek) bo jedzie w tamtym kierunku, co Vitor z ochotą
potwierdził. No i balowaliśmy dalej. Dopiero po dziewiątej
opuściliśmy imprezę, ale Włocha prawie na siłę musiałem
wyciągać z baru i władować do samochodu Turka.
-Niezła
fiesta – stwierdził Vitor, kiedy ruszyliśmy.
-Tak,
niezła – odparłem. - A ja w tym barze chciałem tylko schronić
się przed deszczem.
Następnego
dnia niebo nadal było zachmurzone, ale deszcz nie padał. Za to
bolała mnie stopa w lewej nodze. Po przejściu kilku kilometrów
ból stał się na tyle dokuczliwy, że postanowiłem tę stopę
obejrzeć. Zatrzymałem się na centralnym placu jakiejś wioski,
której nazwa umknęła mi z pamięci, usiadłem na ławce, zdjąłem
obuwie i obejrzałem piętę. Była sinoczerwona, jakby wdało się
zakażenie. Chyba powinienem pójść do lekarza – pomyślałem.
Po
drugiej stronie placu był sklep spożywczy. Tam się udałem, aby
zapytać, gdzie znajdę lekarza. Właścicielka była miłą i
życzliwą kobietą i gdy usłyszała co mnie spotkało i obejrzała
nogę, która teraz była jeszcze bardziej sinoczerwona, natychmiast
powierzyła sklep córce, wyprowadziła samochód z garażu i
zawiozła mnie do oddalonej o pięć kilometrów przychodni.
W
przychodni – jako że byłem pielgrzymem - przyjęli mnie ze
specjalną troską i od razu zaprowadzili do gabinetu zabiegowego.
Wpierw nogę obejrzał lekarz, potem zajęły się mną
pielęgniarki. Okazało się, że mam w pięcie kawałek szkła,
(Prawdopodobnie wbił się podczas wczorajszej imprezy w barze,
kiedy to ktoś, korkiem od szampana, rozbił szybę w kredensie.) ale
zakażenie się nie wdało. Po obmyciu rany, wyjęciu szkła i
założeniu opatrunku podziękowałem pielęgniarkom, założyłem
plecak i ruszyłem w drogę, do Barcelos.
Kilka
dni później, już na ziemi hiszpańskiej, przeżyłem kolejną
przygodę, która zakończyła się wizytą w szpitalu. Tym razem,
pogryzł mnie pies, wilczur.
Zbliżałem
się akurat do Caldas de Reis, niewielkiego galicyjskiego miasteczka,
położonego czterdzieści kilometrów od Composteli. Byłem już na
przedmieściu i rozglądałem się za barem, restauracją lub
sklepem. Na podwórzu jednego z domostw zobaczyłem kobietę,
która rozwieszała pranie. Podwórze od drogi odgradzał kamienny
mur i widziałem tylko tę kobietę. Postanowiłem zapytać czy
jest w pobliżu jakiś lokal. Przystanąłem, podparłem się o
mur i nim otworzyłem usta w prawej dłoni miałem już kły
wilczura. Bydle zacisnęło pysk i nie chciało puścić.
-Puto
perro! - zakląłem i na siłę wyrwałem kończynę. Była
poszarpana i zakrwawiona.
Wystraszona
kobieta odciągnęła psa, który rzucał się, warczał i szczekał
i zamknęła go w szopie. Chwilę później, na podwórzu zjawił się
mąż kobiety ściągnięty zamieszaniem i pytał co się stało. Nie
chciałem robić afery z całego zajścia (No bo cóż, pies zachował
się jak pies, kiedy ktoś obcy wtargnie na jego teren.) i skończyło
się na tym, że właściciel odwiózł mnie na pogotowie. Na
pogotowiu, w gabinecie zabiegowym ranną dłoń mi oczyścili,
zdezynfekowali, zeszyli i założyli opatrunek. Potem lekarz zapytał
czy byłem szczepiony przeciw tężcowi, kiedy potwierdziłem
przepisał antybiotyk i tabletki przeciwbólowe. Na koniec pouczył,
żebym codziennie, gdziekolwiek będę, przychodził na zmianę
opatrunku a za dziesięć dni zgłosił się do lekarza na zdjęcie
szwów. Jeszcze tego samego dnia ręka spuchła i zaczęła się
jadzić. Pomimo, że codziennie przemywałem i zmieniałem opatrunki,
rana goiła się bardzo długo.
Wieczorem,
następnego dnia, pomimo odniesionych obrażeń - pozszywany, obolały
i zmęczony, dotarłem, do mojej ukochanej katedry w Santiago de
Compostela. Pierwsze kroki po przybyciu, tradycyjnie skierowałem do
krypty, aby pokłonić się apostołowi Jakubowi. Muszę tu
wspomnieć, że katedra w Santiago, a zwłaszcza krypta z doczesnymi
szczątkami Świętego Jakuba, jest w naszej rodzinie otaczana
szczególną czcią. Mój młodszy brat, Janusz, również
wielokrotnie pielgrzymował do Santiago a w 2008 roku, w krypcie,
przy trumnie Apostoła ksiądz, Don Alejandro Barrel, odprawił mszę
w intencji naszego zmarłego ojca – mszę o którą nie prosiłem,
została mi ona podarowana.
W
Santiago spędziłem kilka dni na spacerach, modlitwie i kuracji. W
końcu uznałem, że czuje się na tyle dobrze, aby ruszyć w drogę.
Spakowałem plecak, pożegnałem przyjaciół, wstąpiłem jeszcze do
katedry, aby pokłonić się Apostołowi, w barze wypiłem kawę i
opuściłem Santiago kierując się na przylądek Finisterre.
ULTREIA!
-
cdn -