WPROWADZENIE

czwartek, 3 marca 2016

Taki sobie deszczowy dzień na szlaku...

Panowała jeszcze noc, kiedy, nie bez wysiłku, zamykałem ciężkie wrota przyklasztornego schroniska w Samos. Przybyłem tam wieczorem poprzedniego dnia. Mam sentyment do tego miejsca i zawsze w drodze do Santiago zatrzymuję się w Samos; ciche senne miasteczko, położone w wąskiej, otoczonej niewielkimi wzgórzami dolinie, z dominującym szesnastowiecznym klasztorem i srebrzystą wstęgą rzeki, Saria; miasteczko w którym ogarnia mnie - jakby to powiedzieć - swego rodzaju "leniwy błogostan". 
W schronisku nocowałem sam. Felix, Xavi i pewien Madrileńo - pielgrzymi poznani na szlaku, poszli do Sarii. Mieliśmy się spotkać następnego dnia w Portomarin. Do Portomarin miałem prawie czterdzieści kilometrów. Była zima i dni były krótkie, musiałem się więc sprężać.  Po drugiej stronie ulicy,  gdzie kończył się klasztorny mur, jarzyły się światła, pierwszego, otwartego o tak wczesnej porze baru. Wstąpiłem  tam na poranną kawę.  Byłem chyba pierwszym klientem.
- Dzień Dobry! - pozdrowiłem barmankę.
- Dzień Dobry - odpowiedziała barmanka. - Co podać?
- Kawę... kawę z mlekiem.
Kiedy barmanka zajęta była przygotowaniem kawy przejrzałem leżący na kontuarze  dziennik "La Voz de Galicia": korupcia w hiszpańskim rządzie, manifestacje w Madrycie - nic nowego. Znudzony odłożyłem gazetę. 
- Viene llubia. Nadchodzą deszcze - powiedziała barmanka stawiając przede mną kawę i dwie magdalenki wliczone w cenę.
Kawa była dobra i gorąca i przyjemnie rozgrzewała żołądek.
- Dzisiaj tylko pan nocował w Samos? - zapytała.
-Tak. Moi koledzy poszli do Sarii. Tylko ja zatrzymałem się w Samos.
- Był pan zmęczony?
- Nie, nie  byłem zmęczony. Po prostu lubię to pueblo, jest urocze - wyjaśniłem.
Otworzyły się drzwi i do baru weszło dwóch mężczyzn.
- Hola Maria! - zawołali od progu. - Dos cafe con leche! Dwie kawy z mlekiem!
Mężczyźni podeszli do kontuaru. Barmanka włączyła telewizor i zajęła się przygotowaniem kawy dla nowych gości. W telewizji właśnie podawali prognozę pogody...


Deszcz złapał mnie kilka kilometrów przed Sarią. Nie była to co prawda rzęsista ulewa lecz jednostajny, długotrwały deszcz, padający z jednolicie szarego nieba, a ja nie miałem poncho. Do Sarii doszedłem mokry i zziębnięty. W barze nieopodal ayuntamiento ogrzałem się, osuszyłem i wypiłem kolejną kawę. Kiedy opuszczałem bar wciąż padało. Padało, gdy przed Barbadelo, na niezbyt długim, aczkolwiek stromym podejściu ślizgałem się i tonąłem w błocie. I gdy mijałem Barbadelo, też padało... Zacząłem żałować, że nocowałem w Samos i zazdrościłem przyjaciołom, którzy, być może, zbliżali się już do Portomarin. 


Na obiad zatrzymałem się w Ferreiros. Właścicielka baru, tęga kobieta w średnim wieku, na mój widok złożyła ręce jak do modlitwy i zawołała:
- O Dios Mio! Desde donde vienes, peregrino? O Mój Boże! Skąd to przybywasz, pielgrzymie?
- Z Samos, dzisiaj tylko z Samos - odpowiedziałem z głupkowatym uśmiechem, bo i wyglądałem głupkowato: włosy miałem mokre i rozmierzwione, a buty i spodnie ubłocone; z plecaka i kurtki ciekła woda.
- Połóż plecak przy drzwiach... o tam... i na Miłość Boską, zdejmij tą kurtkę i powieś na krześle przy kominku... i ogrzej się, pielgrzymie. Zaraz przyniosę gorącą kawę z mlekiem... - dyrygowała mną nie dając dojść do słowa. Usiadłem przy stoliku obok kominka. Na kominku paliły się grube polana. Moja kurtka suszyła się na oparciu krzesła.  Rozejrzałem się wokół. Bar był przytulny i ciepły, urządzono go w stylu Camino de Santiago. Na frontowej ścianie wisiały fotografie pielgrzymów a ponad kominkiem drewniany kostur i muszle małża. Była tam również czyjaś Compostelana. 
- Pij póki gorąca - powiedziała właścicielka baru stawiając na stoliku dymiącą filiżankę kawy. - Będziesz coś jadł, pielgrzymie?
- Owszem - odparłem... i  zjadłem  lentejas na pierwsze, ensalada mixta na drugie danie i jogurt na deser. Potem wypiłem jeszcze jedną kawę i kieliszek orujo dla dodania sobie animuszu w drodze.
- Było tu dzisiaj trzech pielgrzymów - powiedziała właścicielka baru wręczając mi rachunek - ale oni wyszli z Sarii. Bardzo mili i sympatyczni ludzie.
- To moi przyjaciele. Dawno tu byli?
- Będzie ze trzy godziny... Teraz pewnie są w Portomarin. Jedli tutaj obiad. Bardzo byli mili, zwłaszcza jeden, taki wysoki Bask o ciemnej karnacji. Pochodził chyba z Vitorii...
- To Felix. Kiedyś był oficerem i walczył w Bośni.
- W Bośni?!
- Tak, opowiadał mi o tym.
- Proszę ich pozdrowić - poprosiła. - Jeśli ich oczywiście spotkasz.
- Dziękuję. Pozdrowię - obiecałem. Założyłem kurtkę i plecak i mówiąc: adios! skierowałem się do wyjścia.
- Buen Camino, Peregrino! Dobrej Drogi Pielgrzymie! - zawołała za mną właścicielka baru.  



Zapadł zmierzch, a ja miałem do przejścia około dziesięciu kilometrów. Wciąż padał deszcz. W zagłębieniach  kałuże zamieniły się w bajora, przez które, jeśli nie mogłem ich obejść, musiałem brodzić. Było to i tak bez znaczenia, buty od dawna miałem przemoczone. Na szczęście droga była dobrze oznakowana i nie natknąłem się na zawiłe, leśne rozdroża, które niczym złośliwe gnomy lekkomyślnego wędrowca kierują na manowce. Nic z tych rzeczy. Przeważnie była to asfaltowa, lokalna szosa łącząca okoliczne wioski. Dopiero, gdy szlak odbijał na wiodącą pośród pól drogę gruntową bywałem zdezorientowany. Przypisywałem to jednak panującym ciemnościom, niż złemu oznakowaniu.
Deszcz padał teraz ze zmiennym nasileniem. Kurtka i plecak znowu przemokły. Byłem mokry, zmęczony i było mi zimno. Marzyłem o ciepłej kąpieli, sutej kolacji i wygodnym łóżku... 




Światła Portomarin ujrzałem późnym wieczorem. Miasteczko położone było na wzgórzu, po drugiej stronie rzeki Mińo. Na szczycie wzgórza stał ufortyfikowany, romański kościół. Aby się tam dostać musiałem zejść wąską, stromą i krętą drogą do rzeki, przejść przez most, wspiąć się wysoko po schodach, przejść pod monumentalnym łukiem i byłem... prawie na miejscu.
Przyjaciół znalazłem barze, przy arkadowej uliczce, biegnącej obok kościoła. Ujrzałem ich przez szybę w drzwiach. Felix, Xavi i Madrileńo siedzieli przy zastawionym stole i jedli kolację. Było z nimi dwóch  mężczyzn, których nie znałem. Pchnąłem energicznie drzwi, podszedłem do stolika i powiedziałem z udawanym oburzeniem:
- Pięknie! A mnie nie zaprosiliście... 

ULTREIA!