WPROWADZENIE

piątek, 1 kwietnia 2016

Przełęcz


 Było mroźne, niedzielne, popołudnie, kiedy z Cercedilla, niewielkiego pueblo położonego u stóp gór Sierra Guadarrama,   wyruszyłem w kierunku przełęczy Fuenfria. Przełęcz znajduje się na wysokosci około dwóch tysięcy metrów.  Wiedzie tamtędy, Madrycka Droga do Santiago (Camino Madrileño). Po raz pierwszy przeszedłem ją w dwa tysiące dwunastym roku. Przełęcz przekraczałem pewną zimową nocą, brnąc po kolana w śniegu. Nie znałem drogi, kierowałem się intuicją i śladami, które ktoś pozostawił na śniegu kilka dni wcześniej. Tym razem miało być łatwiej... 




 Na odcinku, od miasteczka do przełęczy, camino łączy się z popularnymi szlakami turystycznymi. Mijałem wielu turystów powracających z górskiej eskapady. Szli grupami lub pojedyńczo. Na parkingu, gdzie kończy się asfalt a zaczyna leśna ścieżka, wstąpiłem do ostatniego po tej stronie gór baru. W barze było sporo ludzi. W większości byli to mieszkancy Madrytu i Segovii, spędzający weekend w Sierra Guadarrama. Wypiłem tam tylko gorącą kawę z mlekiem i poszedłem dalej...




Wąska, udeptana w śniegu ścieżka, łagodnie pięła się w górę.  Niebo było zachmurzone i zanosiło się na śnieżyce. Wokół panowała cisza zakłócana jedynie szumem wiatru   i moim przyspieszonym oddechem. Czasem w głuszy zakrakał kruk... 
Byłem  dosyć wysoko i nie spotykałem już turystów, co najwyżej spłoszone zające umykające w popłochu. Tak, gdzieś po godzinie wspinaczki dotarłem do małego, kamiennego mostu, przerzuconego ponad wartkim, górskim strumieniem. Pamietałem, że za tym mostem zaczyna się długie i strome podejscie na szczyt. Dlatego  w tym miejscu zaplanowałem  postój. Zdjąłem plecak, usiadłem na kamiennej barierce, zapaliłem papierosa. Rozkoszowałem się widokiem ośnieżonych, górskich szczytów, pogrążonych w przedwieczornej ciszy...

 


 

Po krótkim odpoczynku wznowiłem wspinaczkę. Nadciagał zmierzch a do szczytu wciąż było daleko. Śnieg zalegał grubą warstwą.  Nie była to już udeptana ścieżka. Kierowałem się śladami rakiet pozostawionymi przez jakiegoś zaprawionego w górskiej wędrówce, turystę.
Zapadałem się coraz głebiej w śniegu. Czasem upadałem przygnieciony ciężarem plecaka, dźwigałem się, otrzepywałem  i brnąłm dalej...
Do szczytu pozostało kilkadziesiąt metrów, kiedy zawiało i zaczął padać śnieg. Straciłem orientację.



Prawdę mówiąc,  nie wiem jak znalazłem się na szczycie. Pamiętałem, że była tam tablica informacyjna, kilka metrów na lewo kamienny słupek z  żółtą strzałką wskazującą kierunek  drogi do   Santiago, a nieco dalej drewniany płot. Za płotem ciągnęła się szeroka na kilkanaście metrów, leśna przesieka... To wszystko co pamietałem z poprzedniej pielgrzymki. Było to jednak kilka lat temu - co prawda po zmierzchu - ale bez wiatru i śnieżnej zadymki. Teraz cała polana, była białą, pofałdowaną płaszczyzną z   kępą karłowatych drzew po środku. Padał gęsty śnieg i wiał wiatr. Po kilku minutach błądzenia, dostrzegłem, ukrytą pośród   drzew, tablicę informacyjną. Nieco dalej, na lewo od tablicy, znalazłem słupek z żółtą strzałką, a śnieżna zaspa  odgradzająca polanę od leśnej przesieki, okazała się płotem. Zdjąłem plecak i usiadłem.
Znajdowałem się  wysoko w górach. Nikt nie wiedział skąd wyruszyłem, ani dokąd zmierzam - w ogóle nikt nie wiedział o mojej obecności  tutaj. Do tego padał śnieg i nadciagała noc...



Ponownie straciłem równowagę, zatoczyłem się i upadłem. Nieprzespana nocka, spędzona w barze w Cerceda, dwudziestokilometrowy, poranny marsz do Cercedilla, potem wspinaczka, wysokość i mróz wyczerpały moje siły. Nie mogłem się podnieść. Na klęcząco zdjąłem plecak i dopiero wtedy udało mi się stanąć na nogi. Ale kiedy  ponownie założyłem plecak, zapadłem się w śniegu do kolan. Kiedy się wygrzebałem postawiłem pierwszy krok. Znowu mną zachwiało. Tym razem nie upadłem. Potem następny krok... i następny... Przebijając się przez zaspy brnąłem naprzód. Stopniowo ogarniała  mnie senność, znurzenie a na końcu pojawił się strach. Po raz pierwszy  przeraziłem się gór. Z minuty na minutę opadałem z sił. Przed oczami stawały mi obrazy pielgrzymów, którzy zimą przeprawiali się przez Pireneje i zamarzli w górach. W głowie pulsowała jedna, zbawcza myśl: ''Nie siadaj, jak usiądziesz, zaśniesz i już się nie obudzisz!''
Pokonanie kolejnej zaspy wymagało wręcz heroicznego wysiłku. Była nienaturalnych rozmiarów i zajmowała całą szerokość przesieki. Kiedy się z niej stoczyłem - bo stoczyłem się z niej - okazało się że leżę na... asfalcie. Asfalt pokrywała cieńka warstwa świeżego śniegu. Jakiś genialny umysł wpadł na pomysł, aby odśnieżyć szosę tylko do tego miejsca. Podniosłem się, otrzepałem i ruszyłem w drogę. W dole jarzyły się światła miasteczka, Valsain, do którego zmierzałem.

* * *

Wieczorem nastepnego dnia z niewielkiego pueblo, Los Huertos, gdzie nie było albergue para peregrinos, ani nawet baru, zabrał mnie  pewien kierowca srebrzystego opla jadący do Santa Maria la Real de Nieva. Kiedy w czasie jazdy opowiadałem  o    nocnej przeprawie przez Sierra Gudarrama, skomentował to krótko:
- To ja zostawiłem te ślady rakiet na śniegu. Gdybyś tam, w górach, usiadł i zasnął, pewnie znalazłby Cię jakiś turysta... w następny weekend. Zimą pielgrzymi omijają tą przełęcz.

ULTREIA