WPROWADZENIE

piątek, 22 stycznia 2016

Mglista Galicja cz.I


Droga była kręta i kamienista, wiodła przez las. Pośród oplecionych bluszczem drzew, paproci i zwalonych, zbutwiałych pni snuły się tumany gęstej mgły. Majaczące w oparach konary przybierały surrealistyczne kształty. Wokół panowała cisza zakłócana jedynie naszymi krokami i kapiącą z liści skroplona mgłą. Czasem złowrogo zakrakał kruk...






Zza zakrętu wyłonił się, tonący we mgle, przydrożny bar dla pielgrzymów. Bar był otoczony omszałym, kamiennym murem z drewnianą bramą od strony drogi, prowadzącą na niewielkie podwórze. Stało tam kilka stolików zbitych z nieheblowanych desek. Z głośników płynęła enigmatyczna melodia ''The Memory Of  Trees'' Enyi.
Urzeczeni niezwykłą harmonią muzyki, lasu i mgły zatrzymaliśmy się z bratem przed bramą.
- Spożytkujmy ten bar - zaproponował Janusz.''Spożytkujmy ten bar'' był to nasz ulubiony frazes zaczerpnięty z powieści Ernesta Hemingwaya ''Słońce też wschodzi''.
- Spożytkujmy - zgodziłem się.
Weszliśmy na podwórze. Przy jednym ze stolików siedział samotny pielgrzym. Jego plecak i kostur leżały na ziemi obok stolika. Pozdrowiliśmy go serdecznym: Hola, na co on odpowiedział uśmiechem.
Plecaki złożyliśmy przy murze i zasiedliśmy do stolika. Kiedy zjawiła się kelnerka zamówiliśmy po kielichu ''magicznego napoju'' orujo, aby - jak to zasugerował Janusz - głębiej wniknąć w panującą wokół magiczna atmosferę.
- No to, Bracie, za Camino i wszystkich pielgrzymujących do Santiago - wzniosłem toast wychylając kielich do dna.
- Uważaj, bo pali, jak kopyto szatana - ostrzegłem.
Janusz pił powoli, delektując się.
- Napijmy się lepiej kawy i coś zjedzmy - zasugerował Janusz odstawiając kieliszek.
Samotny pielgrzym szykował się do drogi. Założył plecak, do reki wziął kostur i skierował się do wyjścia. Z głośników niosło się łagodne ''One Your Shore'' Enyi.
W milczeniu spożywaliśmy przyniesione przez kelnerkę kanapki z szynka popijając gorącą kawą z mlekiem, kiedy zjawił się znajomy Madziar. Miał na imię Tibor.
- Hola! - zawołał od bramy Tibor.
- Hola! - odpowiedzieliśmy nie przerywając posiłku.
Tibor podszedł, przywitał się, a widząc na stole puste kieliszki po orujo, zapytał:
- To Wasze śniadanie? - po czym dodał ze śmiechem. - Teraz pewnie spożywacie obiad?
- Nie. Na obiad będzie cała butelka - odparłem. - Napijesz się czegoś?
- Owszem, kawy - odpowiedział Madziar.
Ponownie zawołałem kelnerkę i poprosiłem o jeszcze jedną kawę.
- Dokąd idziecie dzisiaj? - zapytał Tibor.
- Na mnie nie patrz, on tutaj jest przewodnikiem - odpowiedział Janusz wskazując na mnie.
- No to, dokąd idziecie? - powtórzył pytanie Tibor, tym razem zwracając się do mnie.
- Do Ligonde - odpowiedziałem - to jakieś dwadzieścia kilometrów stąd.
Kelnerka przyniosła kawę dla Tibora i oddaliła się bez słowa.
- Jest tam schronisko ''Fuente del Peregrino'' prowadzone przez chrześcijańską grupę ''Agape''...
- To musi być ciekawie? - przerwał mi Tibor.
- Owszem. Schronisko mieści się w starym, ponad trzystuletnim budynku. Założył je pewien amerykański pielgrzym, bodajże w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku. Wtedy nie było tylu schronisk co obecnie. Ideą jego było stworzenie miejsca, w którym pielgrzymi będą mogli posilić się i wypocząć, aby nazajutrz ruszyć w dalsza drogę. Płaci się donativo (datek). Panuje tam ciepła i familijna atmosfera. Jest wspólna kolacja przygotowana przez hospitaleros. Potem rozmowy przy kominku, prowadzone do późnej nocy - każdy opowiada swoją historię... Rano śniadanie... Rozumiecie? - wyjaśniłem.
- A Ty... dokąd? - zapytał Janusz, Tibora.
- Jeszcze nie wiem - odparł Madziar - może też do Ligonde... może do Palas del Rei, jak dam radę... Mam namiot i jest mi obojętne gdzie zatrzymam się na noc.
Dochodziło południe. Mgła rozwiała się w powietrzu i pokazało się słońce. Zapłaciliśmy, zostawiając skromny napiwek, założyliśmy plecaki i ruszyliśmy w drogę.
Z głośników płynęło romantyczne ''Only Time''...


                       



ULTREIA!