Był
początek października. Włóczyłem się wtedy po hiszpańskich portach śródziemnomorskich w poszukiwaniu
łajby, z zawodu jestem marynarzem. Pytałem w portowych kapitanatach i w biurach
armatorów, pytałem kapitanów i zwykłych marynarzy... Łajby nie
znalazłem. W końcu pewnego, pięknego dnia zawitałem do Walencji...
Akurat
zbliżały się moje pięćdziesiąte urodziny. Półwiecze. Należało ten dzień uczcić
w wyjątkowy sposób. Na skok spadochronem ze stratosfery, czy zanurzenie na dno Rowu
Mariańskiego nie miałem ochoty, ani możliwości. Postanowiłem zrobić coś
przyziemnego (czyt. naziemnego) odbyć pielgrzymkę do Santiago de Compostela i Finisterre, aby 10 stycznia w dniu moich
pięćdziesiątych urodzin stanąć na „Końcu Świata” i wypić butelkę szampana.
* * *
W
Walencji ma swój początek Camino Levante, które
z Drogą Francuską łączy się w Astordze. Miałem więc do przebycia około
1200 kilometrów.
Wędrówka przez Comunidad Valenciana przebiegała wręcz baśniowo. W górze miałem błękit nieba a wokół pomarańczowe gaje. Niewielkie odległości dzielące miasteczka i częste schroniska – zadbane, wygodne i czynne cały rok – ułatwiały peregrynację...
Sielanka skończyła się w drodze do La Font de la Figuera, ostatniego pueblo w Walencji. Szedłem wtedy piaszczystą, leśną drogą. Powoli zapadał zmierzch. Prawdopodobnie, na jednym z rozdroży przeoczyłem żółtą strzałkę wskazującą kierunek marszu. Szeroka dotąd droga zmieniła się w wąską, wijącą pośród drzew, ścieżkę. W końcu zrobiło się ciemno i nie widziałem nawet tej ścieżki. Poruszałem się powoli. Stopami badałem grunt, który nagle osunął mi się pod nogami, straciłem równowagę i upadłem na stertę kamieni, przygnieciony plecakiem. Poczułem przeszywający ból. Upłynął chyba kwadrans nim się pozbierałem. Każdy gwałtowny ruch wywoływał ostre kłucie w lewym boku. W końcu dotarłem do jakiejś polany. Na polanie stał opuszczony, popadający w ruinę dom. W tym domu postanowiłem spędzić noc. Nie było sensu iść dalej...
Wędrówka przez Comunidad Valenciana przebiegała wręcz baśniowo. W górze miałem błękit nieba a wokół pomarańczowe gaje. Niewielkie odległości dzielące miasteczka i częste schroniska – zadbane, wygodne i czynne cały rok – ułatwiały peregrynację...
Sielanka skończyła się w drodze do La Font de la Figuera, ostatniego pueblo w Walencji. Szedłem wtedy piaszczystą, leśną drogą. Powoli zapadał zmierzch. Prawdopodobnie, na jednym z rozdroży przeoczyłem żółtą strzałkę wskazującą kierunek marszu. Szeroka dotąd droga zmieniła się w wąską, wijącą pośród drzew, ścieżkę. W końcu zrobiło się ciemno i nie widziałem nawet tej ścieżki. Poruszałem się powoli. Stopami badałem grunt, który nagle osunął mi się pod nogami, straciłem równowagę i upadłem na stertę kamieni, przygnieciony plecakiem. Poczułem przeszywający ból. Upłynął chyba kwadrans nim się pozbierałem. Każdy gwałtowny ruch wywoływał ostre kłucie w lewym boku. W końcu dotarłem do jakiejś polany. Na polanie stał opuszczony, popadający w ruinę dom. W tym domu postanowiłem spędzić noc. Nie było sensu iść dalej...
Świtało,
kiedy się obudziłem. Byłem cały zdrętwiały i obolały. Skórę na obu kolanach
miałem zdartą do kości. Żebra prawdopodobnie złamane. Powoli spakowałem plecak
i żwirowaną ścieżką ruszyłem w drogę. Pół godziny później dotarłem do lokalnej
szosy, która doprowadziła mnie do La Font de la Figuera, gdzie odnalazłem
zagubiony szlak.
Droga
przez La Manche nie była już tak radosna i beztroska. Zewsząd otaczała mnie
kamienista półpustynia, tu i ówdzie pokryta kępami krzewów lub rzadkimi skupiskami drzew. Czasem były to sięgające aż
po horyzont, zaorane pola uprawne. Monotonia ciągnąca się kilometrami.
Samotność i pustka dookoła. Pamiętam jak ucieszył mnie widok ciągnika
rolniczego nadjeżdżającego z przeciwka; z jaką radością powitałem siedzącego w
kabinie kierowcę wdając się z nim w krótką pogawędkę.
Dziennie pokonywałem około pięćdziesięciu kilometrów. Takie odległości dzieliły miasteczka. Wieczorami po przybyciu do pueblo zachodziłem do pierwszego napotkanego baru, gdzie pytałem o schronisko. Przeważnie lokowano pielgrzymów na polideportivo – miejskiej sali gimnastycznej. Natomiast w Roda – takie średniej wielkości pueblo w Manchy – pielgrzymi nocują na Plaza de Toros. W enfermerii, gdzie znoszą rannych torreros, zorganizowano prowizoryczne schronisko dla pielgrzymów. Znajduje się tam kilka łóżek, natryski i skromna kuchnia. W Roda spotkałem pierwszego na Camino Levante pielgrzyma, Holendra. Wyruszył tradycyjnie, ze swojego domu w Holandii. Drogą Francuską doszedł do Santiago. Teraz wracał. Okrężnie. Wzdłuż Camino Levante. Nie była to jego pierwsza peregrynacja.
Dziennie pokonywałem około pięćdziesięciu kilometrów. Takie odległości dzieliły miasteczka. Wieczorami po przybyciu do pueblo zachodziłem do pierwszego napotkanego baru, gdzie pytałem o schronisko. Przeważnie lokowano pielgrzymów na polideportivo – miejskiej sali gimnastycznej. Natomiast w Roda – takie średniej wielkości pueblo w Manchy – pielgrzymi nocują na Plaza de Toros. W enfermerii, gdzie znoszą rannych torreros, zorganizowano prowizoryczne schronisko dla pielgrzymów. Znajduje się tam kilka łóżek, natryski i skromna kuchnia. W Roda spotkałem pierwszego na Camino Levante pielgrzyma, Holendra. Wyruszył tradycyjnie, ze swojego domu w Holandii. Drogą Francuską doszedł do Santiago. Teraz wracał. Okrężnie. Wzdłuż Camino Levante. Nie była to jego pierwsza peregrynacja.
* * *
Wędrując
z poranionymi w czasie upadku kolanami,
połamanymi żebrami i ciężkim plecakiem na plecach nadal pokonywałem
około pięćdziesięciu kilometrów dziennie. Podjąłem nawet pewną intencję -
pięćdziesiąt kilometrów pod moją pięćdziesiątkę. Wreszcie pewną gwieździstą
nocą dotarłem do stolicy La Manchy, Toledo.
Z Toledo
łączyły mnie niegdyś silne, emocjonalne więzy. Przed kilkunastu laty mieszkałem w tym mieście. Miałem tam
przyjaciół, miałem kobietę i jej miłość. Niestety, czas poluzował więzy, kontakty się urwały a miłość wygasła...
Tym
niemniej, kiedy po latach przechadzałem się wąskimi, brukowanymi uliczkami
Starego Miasta, pełnymi barów, sklepów z pamiątkami i turystów, kiedy
spoglądałem na majestatyczny, dominujący ponad miastem, Alcazar i odwiedziłem
katedrę, której historia sięga czasów starożytnych, a potem piłem kawę w
kawiarni przy Plaza Zocodover, doznałem tych samych wzruszeń i emocji co przed
laty...
Za
Toledo półpustynny dotąd krajobraz stopniowo ulegał zmianie. Rzadkie skupiska drzew rozrosły się do rozległych
zagajników i karłowatych lasów porastających wzgórza. Teren wznosił się
gwałtownie. Zbliżałem się do Kastylii.
Pomimo
uciążliwej, pnącej się w górę drogi trzymałem się podjętej intencji pięćdziesięciu kilometrów.
Odbijało się to, niestety na czasie wędrówki. Do zamierzonego pueblo docierałem
po zmierzchu, nierzadko późną nocą. Samotność – za dnia w drodze, nocą w obcych
pueblos, gdzie nie znałem nikogo – stawała się dokuczliwa. Powoli dziczałem. W
końcu jednak dotarłem do Astorgi, na szlak Francuski. Odtąd pielgrzymka znowu
była beztroska i radosna o ile pielgrzymowanie przez góry Bierzo w padającym
deszczu ze śniegiem może być beztroskie i radosne. Byłem jednak „u siebie”, na
terenie który dobrze znałem. Poza tym na szlaku pojawili się inni pielgrzymi. W Foncebadon, w albergue „Monte
Irage” nocowało nas kilkunastu. W takim tłumie nie przebywałem od dawna. Tydzień
później byłem już w Santiago. Był koniec grudnia. Od Finisterre dzieliło mnie
tylko sto kilometrów... sto kilometrów i trzy, może cztery dni drogi od „Końca
Świata”, gdzie miałem być dziesiątego stycznia.
W Santiago spędziłem kilka dni,
na modlitwie, odpoczynku i spotkaniach z
przyjaciółmi...
Dzień był deszczowy i mglisty, kiedy przybyłem do Finisterre. W schronisku zostawiłem plecak i z butelką szampana w ręce brukowaną uliczką ruszyłem w kierunku latarni morskiej. Latarnia była oddalona od miasteczka o dwa kilometry. Po drodze wstąpiłem do portowej knajpy, w której przed kilku laty piliśmy z bratem rum. Wypiłem tam tylko kawę i poszedłem dalej. Za miasteczkiem brukowana uliczka łączyła się z wąską, asfaltową szosą, biegnącą wzdłuż Ria Corcubion. Przez cały czas padał drobniutki kapuśniaczek. Na miejscu nie było nikogo, latarnia morska była zamknięta. Wiał zimny zachodni wiatr i ocean był wzburzony. W dole fale z hukiem rozbijały się o skały. Słychać było tylko szum morza i przeraźliwy krzyk mew. Byłem na samym „Końcu Świata”. Przede mną rozpościerało się Morze Ciemności – El Mar Oscuro – jak w czasach przedkolumbijskich nazywano Atlantyk. Na niebie wisiały gęste, ciemne chmury. Odkorkowałem szampana...
ULTREIA!