Po
czterech dniach wędrówki, od kiedy opuściłem Santiago, po raz
kolejny stanąłem na Krańcu Świata, na Przylądku Finisterre – najdalej
na zachód wysuniętym przylądku Europy. Przede mną rozpościerało
się Morze Ciemności – el Mar Oscuro - jak w czasach
przedkolumbijskich nazywano Atlantyk. W dole fale z hukiem rozbijały
się o skały i słychać było tylko szum morza i krzyk
rozwrzeszczanych mew...
Dość
tych sentymentów – pomyślałem i wróciłem do miasteczka.
Zameldowałem się w schronisku, wykąpałem, zrobiłem zakupy.
Potem ugotowałem i zjadłem obiad. Po obiedzie, syty i zadowolony,
wybrałem się na spacer. Wpierw wstąpiłem do baru naprzeciwko
schroniska, po drugiej stronie ulicy. Nazywał się O Canario i był
często odwiedzany przez pielgrzymów. Podszedłem do bufetu i
zamówiłem „cafe americano”. Kiedy barman zajęty był
przygotowaniem kawy, ktoś delikatnie dotknął mego ramienia i
usłyszałem znajomy, miły głos: Vladi? Odwróciłem się. Za mną
stała...
-Liede!
- zawołałem i mocno dziewczę przytuliłem.
Liede
była Holenderką i pochodziła z okolic Amsterdamu. Miała najwyżej
dwadzieścia lat. Miała też ładną, dziecinną jeszcze buzię,
długie, złociste włosy i uroczy uśmiech. Poza tym była szczera i
ciekawa świata. Poznaliśmy się kilka dni wcześniej, na Placa
Obradoiro, w Santiago.
-Od
kiedy tu jesteś? - zapytała Liede
-Dzisiaj
przyszedłem – odpowiedziałem. - Napijesz się czegoś?
-Owszem,
kawy – odparła Liede.
-Jeszcze jedną kawę – zwróciłem się do kelnera.
Kiedy
kelner zrealizował zamówienie usiedliśmy przy stoliku.
Piliśmy kawę i rozmawiali o tym co wydarzyło się od czasu naszego
spotkania w Santiago. W międzyczasie, nad miastem przeszła ulewa i
bar zapełnił się pielgrzymami. Kiedy się przejaśniło
opuściliśmy z Liede lokal i wybraliśmy się na spacer wąskimi,
krętymi i lśniącymi od deszczu uliczkami Finisterre. Doszliśmy aż
do latarni morskiej. Tam usiedliśmy na skale, na skraju klifu i
oczekiwali na zachód słońca...
Było
jeszcze ciemno, kiedy się przebudziłem, za oknem panowała noc a w
sypialni słychać było tylko oddechy śpiących pielgrzymów.
Unikając hałasu wstałem, ubrałem się, na korytarzu spakowałem
plecak i opuściłem schronisko. W barze, O Canario, po przeciwnej
stronie ulicy wypiłem kawę i zjadłem dwie magdalenki. Potem trochę
spacerowałem po nabrzeżu portowym. O dziesiątej wypiłem jeszcze
jedną kawę i wyruszyłem do Muxii. Miałem przed sobą trzydzieści
kilometrów drogi wzdłuż wybrzeża. Paradoksem było to, że przy
całym moim kilkunastoletnim doświadczeniu na szlaku,
przemierzania różnymi (nierzadko alternatywnymi) wariantami, Drogi
do Santiago, tym odcinkiem miałem iść po raz pierwszy.
Owszem,
niejednokrotnie wychodząc z Finisterre szedłem wzdłuż
wybrzeża, ale kierowałem się na południe, tułając od portu,
do portu, w poszukiwaniu łajby na której mógłbym wypłynąć na
morze. Tym razem miałem iść na północ.
Jak
już wspomniałem, droga wiodła wzdłuż brzegu oceanu, który
czasem prześwitywał spomiędzy drzew. Widać było wtedy
piaszczystą plażę i spienione fale.
Po
południu dotarłem do Lires, wioski położonej mniej więcej w
połowie drogi, pomiędzy Finisterre a Muxią. Znajdował się tam
jedyny na tym odcinku bar. Był to lokal obszerny, schludny,
nastawiony na pielgrzymów i turystów. Bar zajmował parter, na
piętrze mieściły się pokoje do wynajęcia. Wypiłem tam tylko
kawę i poszedłem dalej.
Do
Muxi przybyłem tuż przed zmierzchem. Zameldowałem się w
schronisku, wybrałem sobie łóżko i wziąłem prysznic. Potem
zrobiłem zakupy i przyrządziłem kolację. Byłem tego dnia
wyjątkowo zmęczony i po kolacji położyłem się do łóżka.
Zasnąłem od razu.
Przyznam,
że Muxia nie wywarła na mnie specjalnego wrażenia. Urbanistyka
nieszczególna, port jakich wiele na wybrzeżu Galicji, jedynie
Santuario Virxen da Barca, jest tam godne uwagi. Ta - samotnie
stojąca na kamiennym brzegu, zwanym Costa do Morte (Wybrzeżem
Śmierci) z powodu wielu okrętów zatopionych, na tamtejszych
wodach – chrześcijańska świątynia, powstała w miejscu
pradawnej świątyni celtyckiej. Dopiero w XII wieku postawiono tam
pierwszą chrześcijańską eremitę. Obecny kościół został
wybudowany w wieku XVII. Sanktuarium wielokrotnie nawiedzały
niszczycielskie żywioły, zalewały fale oceanu, a w Boże
Narodzenie 2013 roku w wyniku pożaru powstałego od uderzenia
pioruna spłonął dach świątyni.
Nawiedzone
miejsce – pomyślałem spoglądając na wzburzony ocean. Potem
przeniosłem wzrok na kościół, obszedłem świątynię dookoła,
zrobiłem kilka zdjęć i wróciłem do baru, gdzie zostawiłem
plecak. W barze wypiłem kawę a kiedy nadjechał autobus, wsiadłem
i pojechałem do Santiago. Nie zabawiłem tam jednak długo i
nazajutrz ruszyłem w drogę, kierując się na wschód.
Po
kilku dniach wędrówki zawitałem do schroniska „Ave Fenix” w
Villafranca del Bierzo, należącego do mojego przyjaciela Jesusa
Jato. Jesus, jak zawsze powitał mnie serdecznie - nakarmił, napoił,
po czym zapytał:
-Zatrzymałbyś
się u mnie na kilka dni? Mam dużo pielgrzymów i tylko jednego
hospitalero.
Rozejrzałem
się po podwórzu, gdzie staliśmy i rzeczywiście, jak na tę porę
roku (był początek listopada) pielgrzymów było dosyć sporo. Tym
niemniej propozycja nie była mi na rękę, chciałem jak
najszybciej wrócić do domu. Z drugiej zaś strony, Jesus był
moim przyjacielem, nie jeden raz podał mi dłoń, kiedy byłem w
potrzebie i nie mogłem go zawieść.
-Zgoda
– odpowiedziałem.
I
tak oto, po kilku latach wróciłem do starej profesji - znowu byłem
hospitalero.
Praca
w schronisku „Ave Fenix”, to codzienne, rutynowe obowiązki:
poranne porządki, przyjmowanie pielgrzymów, przygotowanie kolacji a
na koniec zmywanie naczyń oraz sprzątanie kuchni i jadalni. Rutynę
urozmaica rotacja pielgrzymów. Każdego bowiem dnia, w schronisku
pojawiają się nowi pątnicy a wraz z nimi ich historie, marzenia i
intencje, których cząstkę pozostawiają w refugio...
Drugi
hospitalero miał na imię Paco. Pochodził z Walencji, gdzie – jak
twierdził – był szefem kuchni, w jakiejś podrzędnej
restauracji. Lokal niestety, padł ofiarą wszechobecnego kryzysu i
zbankrutował, a on wylądował na ulicy. Aby nie poddać się
rozpaczy, pewnego dnia spakował plecak i wyruszył na Camino de
Santiago. W albergue „Ave Fenix” miał zatrzymać się tylko
na jedną noc, jednakże urzeczony magią tego miejsca pozostał na
dłużej. W schronisku, oprócz standardowych obowiązków
hospitalero, pełnił funkcję kucharza. Czasem zdobywał się na
ekstrawagancję i przygotowywał wykwintne dania na kolację dla
pielgrzymów. Natomiast w niedzielę jedliśmy na obiad oryginalną
paelle Valenciana na baraninie i króliku, którą Paco przyrządzał
na wolnym ogniu, na podwórzu schroniska.
Dni
upływały nam na spokojnym rutynowym wypełnianiu obowiązków.
Tyle że coraz mniej pątników zatrzymywało się w schronisku
na noc, a co za tym idzie, mieliśmy mniej pracy.
Pewnego
wieczoru, Jesus oznajmił, że odprawi queimade - tajemniczy obrzęd
oczyszczenia ciała i ducha. Wniósł do jadalni nieduży,
miedziany, okopcony kociołek, postawił go na przygotowanym
wcześniej stole, do kociołka wlał „magiczny napój” (orujo,
czyli bimber pędzony z galicyjskiego wina) i kiedy ową „magiczną
miksturę” podpalił z kociołka buchnął błękitno różowy
płomień. Wtedy zanurzył w miksturze chochlę, zamieszał, po
czym uniósł wysoko i powoli przechylając opróżniał. Z chochli
popłynął strumień płonącego płynu a Jato w tym czasie
wypowiadał zaklęcia:
-Za
pielgrzymów, którzy od wieków przemierzają magiczną Camino de
Santiago!
Na
co uczestniczący w ceremonii pątnicy unieśli ramiona wzmacniając
zaklęcie przeciągłym:
-Uuuu...!
-Za
pielgrzymów cierpiących z powodu tendenitis, ampollas i wszelkich
innych dolegliwości ich nękających! - zaklinał Jato unosząc
chochlę.
-Uuuu...!
- zawtórowali pątnicy.
-Za
pielgrzymów, którzy na Camino de Santiago...
Jato
mógł tak w nieskończoność wymyślać zaklęcia a wymyślał je
na poczekaniu.
Po
ceremonii, zakończonej rytualnym wypiciem „zaklętej mikstury”
Jato przelał pozostałe w kociołku orujo do słoika i zaniósł do
kuchni.
Obrządek
queimady pochodzi z zamierzchłych czasów, kiedy to zaszyci w
leśnych ostępach celtyccy druidzi, podczas pełni księżyca
sporządzali zaprawiony ziołami, magiczny wywar. W średniowieczu
rytuał przejęły żyjące w Galicji czarownice a wywar wzbogaciły
specyfikami takimi jak pępowina narodzonego o północy dziecka,
głowa czarnego kota, ogon jaszczurki czy skrzydło nietoperza.
Dzisiaj queimada to już tylko tradycja i zaprawia się ją, co
najwyżej kawą. Natomiast w Galicji – krainie queimady -
odbywają się doroczne festiwale obrządku, gdzie odziani w
rytualne szaty mistrzowie ceremonii mieszają „magiczną miksturę”
wypowiadając ściśle określoną, tradycyjną formułę zaklęcia.
Końcem
listopada oznajmiłem Jesusowi, że do świąt pozostało kilka
tygodni, a ja mam do domu cztery tysiące kilometrów i niestety,
muszę go opuścić. O ile Jato przyjął moją decyzję ze spokojem,
to niedoświadczony Paco zaczął narzekać, że zostanie sam i jak
przyjdzie więcej pielgrzymów, to znowu będzie miał urwanie
głowy. Pierwszy raz pracował jako hospitalero i nie wiedział,
że za jakiś tydzień, jeżeli w schronisku zatrzyma się na noc
chociaż jeden pielgrzym, to i tak będzie dobrze.
Następnego
dnia Jesus odwiózł mnie do Ponferrady na parking, gdzie
zatrzymywały się ciężarówki. Niestety, tego dnia nie miałem
szczęścia i po kilku godzinach bezowocnego polowania na okazję,
wziąłem plecak i poszedłem do schroniska dla pielgrzymów. Po
przybyciu wybrałem sobie łóżko, wykąpałem się i przebrałem.
Na kolację zjadłem kawał (było tego ponad kilogram) tłustej,
wieprzowej pieczeni, którą wcześniej kupiłem w supermercado i
upiekłem w kuchni. Po kolacji wyszedłem jeszcze na podwórko na
papierosa, porozmawiałem chwilę z pielgrzymami, po czym wróciłem
do pokoju i położyłem się do łóżka.
Rano,
po opuszczeniu schroniska wypiłem kawę w barze przy Plaza Temple.
Potem złożyłem tradycyjną wizytę na zamku templariuszy.
Piszę - tradycyjną, bo wizyta na zamku w Ponferradzie, stała
się obowiązkowym rytuałem jaki sobie narzuciłem. Podobnie jak
wizyta w kawiarni, „Cafe de Irunia” na Placa Castilla w
Pamplonie, gdzie zwykł przesiadywać Ernest Hemingway, podczas
pobytu w tym mieście. Właśnie w tej knajpie pisał swoją bestselerową powieść „Słońce też wschodzi”, w
której opisuje słynną fiestę Sanfermin i goniące po ulicach
byki...
Wróćmy
jednak do Ponferrady.
Była
akurat środa, dzień kiedy wstęp do twierdzy jest bezpłatny co
pozwoliło mi zaoszczędzić sześć euro na bilecie. Była to
symboliczna i zarazem ostatnia podczas tej peregrynacji wizyta w
miejscu związanym z Rycerzami Świątyni. Wiedziałem, że nic
nowego na zamku, który przecież dobrze znałem, nie odkryję. Tym
niemniej z pewną dozą emocji przekroczyłem zwieńczoną czterema
cylindrycznymi wieżami bramę fortecy, wspiąłem się na
blankowane mury, zrobiłem kilka fotek, zajrzałem do kilku znanych
mi nisz i zakamarków i opuściłem twierdzę. Nie wróciłem jednak
na parking, gdzie poprzedniego dnia polowałem na okazję.
Poszedłem na dworzec autobusowy, kupiłem bilet do Irunu i o
północy byłem na granicy Hiszpańsko-Francuskiej zdecydowany na
szybki powrót do domu.
ULTREIA!