Zapadł
już zmierzch, kiedy mijałem ostatnie budynki strefy przemysłowej
w Tomar. Byłem zdecydowany na całonocny, forsowny marsz i szedłem
drogą krajową N110, w kierunku Coimbry. Z doświadczenia
wiedziałem, że nocą na szlaku łatwo się zgubić - natomiast na
szosie, może chwilami bywa niebezpiecznie, zwłaszcza przy dużym
natężeniu ruchu, ale przynajmniej wiem dokąd idę. Noc była dość
ciepła, jak na tę porę roku, ruch na drodze niewielki i szło się
dobrze. Tylko czasem, poza terenem zabudowanym, oślepiały mnie
jadące na długich światłach samochody. Miałem jednak założoną
kamizelkę odblaskową i byłem widoczny z daleka. Z marszu minąłem
kilka małych wiosek, których nazw nie starałem się nawet
zapamiętać, dopiero za Pereiro wstąpiłem do przydrożnego baru.
Wewnątrz było tylko kilku miejscowych chłopów, stali przy
zaplamionym szynkwasie i pili wino. Zdjąłem plecak i położyłem
pod ścianą. Potem podszedłem do bufetu zamówić kawę.
-Jesteś
pielgrzymem? - zapytał stojący obok mężczyzna z kilkudniowym
zarostem na twarzy.
-Tak
– potwierdziłem.
-Zatem,dokąd
idziesz pielgrzymie, jest już noc?
-Do
puki ciało wytrzyma – odparłem z uśmiechem.
Zaskoczony
tak zdecydowaną postawą, mężczyzna, przyjacielsko poklepał mnie
po plecach, potem zapłacił za moją kawę i uparł się, że
postawi mi wino. Nie chciałem sobie robić wrogów i nie odmówiłem,
bo gotowy był się obrazić. Barman sięgnął po stojącą na półce
butelkę i napełnił kieliszek, który wcześniej postawił na
bufecie.
-Salud!
- wzniosłem toast.
-Salud!
- odpowiedział mężczyzna. Stuknęliśmy się kieliszkami i
wypiliśmy. W ramach rewanżu postawiłem następną kolejkę. Potem
on jeszcze jedną... i jeszcze jedną... W końcu stwierdziłem, że
zrobiło się późno, pożegnałem sympatycznego Portugalczyka,
założyłem plecak i mówiąc wszystkim: adios, opuściłem bar.
Nad
ranem poczułem swąd spalenizny a kiedy zaczęło dnieć ujrzałem
po obu stronach drogi nadpalone drzewa, sterczące ze spopielonej
ziemi, niczym martwe kikuty kościotrupów. Ognia nie widziałem, ale
wokół snuły się tumany gęstego dymu. Wchodziłem w strefę
pożarów, szalejących w całym dystrykcie Coimbra. Jak się
później dowiedziałem, w pożarach tych zginęło ponad
pięćdziesiąt osób a wielu utraciło dobytek całego życia...
Około
południa, zmagając się z duszącym i gryzącym gardło i oczy
wszechobecnym dymem, dotarłam do Penela. Było to dosyć spore
miasteczko. Kupiłem tam w supermercado „Dia” trochę jedzenia,
które spożyłem na ławce w pobliskim parku. Potem siedząc na
tarasie baru, nieopodal Camarra Municipal, piłem kawę i
przyglądałem się przechodzącym ludziom. Dało się wyczuć pewną
nerwowość wśród mieszkańców, ale jakichkolwiek objawów paniki
nie zauważyłem. Tyle, że straż pożarna co chwilę przejeżdżała
na sygnale, ale oni byli w ciągłej gotowości bojowej.
Po
wypiciu kawy, wstąpiłem ponownie do supermercado i kupiłem chleb,
dwie puszki sardynek i litrową butelkę piwa na drogę. Upchnąłem
to wszystko w plecaku, plecak założyłem na plecy, poprawiłem
troki na barkach i wyszedłem ze sklepu. Kiedy znalazłem się na
ulicy zacząłem się zastanawiać, w którą stronę mam iść. W
końcu zapytałem przechodzącego staruszka, jak dojść do Camino de
Santiago. Ten pomyślał, porozglądał się i rzekł:
-Tą
ulicą dojdziesz do caretera principal. Tam odnajdziesz żółte
strzałki, które poprowadzą cię dalej – wyjaśnił staruszek.
-Obrigado
– podziękowałem i ruszyłem we wskazanym kierunku. Od Coimbry
dzieliło mnie jeszcze jakieś dwadzieścia kilometrów.
Coimbra,
to miasto o bogatej historii. Została założona przez Rzymian,
była pierwszą stolicą Portugalii oraz miejscem narodzin sześciu
portugalskich królów. Jednak największą dumą i wizytówką
miasta jest najstarszy w kraju uniwersytet. Został założony w
1290 roku przez króla Dionizego I zwanego Rolnikiem, tego samego,
który udzielił azylu templariuszom a w 1319 roku przyczynił się
do utworzenia Zakonu Rycerzy Chrystusa, będącego kontynuacją
Zakonu Rycerzy Świątyni. Przydomek „Rolnik” zyskał on za
szczególną troskę, jaką otaczał najniższe klasy społeczne. Był
to władca praktyczny i gospodarny. Jego zasługą było między
innymi sadzenie lasów na wybrzeżu Atlantyku, aby wstrzymać
wdzieranie się wydm na tereny uprawne, jak również podpisanie w
1308 roku pierwszego w świecie, międzynarodowego układu handlowego
z Anglią.
Powróćmy
jednak na uniwersytet.
Kiedy
przybyłem do Coimbry od razu rzucił mi się w oczy ogromny gmach
Universidade de Coimbra. Położony na szczycie sporego wzgórza,
bardziej przypomina średniowieczną twierdzę, niż uczelnię i nie
ma się czemu dziwić skoro centralna budowla kompleksu
uniwersyteckiego została wzniesiona w X wieku, jako Mauretańska
forteca.
Coimbra
podzielona jest na Miasto Górne i Miasto Dolne. Miasto Górne
obejmuje wzgórze, na którym usytuowany jest uniwersytet, natomiast
Miastem Dolnym nazywa się wszystko co znajduje się poniżej. Aby
się dostać na tę słynną uczelnię musiałem wspinać się
labiryntem krętych i wąskich, stromych uliczek. Czasem błądziłem,
wchodząc w ślepe i podejrzane zaułki, gdzie nocą lepiej się
nie zapuszczać. Ostatecznie na miejsce zaprowadziła mnie młoda i
sympatyczna studentka o ładnej buzi, śniadej cerze i długimi,
rozpuszczonymi, czarnymi jak smoła włosami. Po drodze zatrzymaliśmy
się na tarasie widokowym, skąd widać było całą Coimbrę.
Zrobiłem tam nawet kilka zdjęć, ale z powodu gęstego dymu
unoszącego się ponad miastem, nie wyszły dobrze.
Po
przybyciu na uniwersytet dziewczyna udała się na zajęcia, na które
i tak była już spóźniona, a ja skierowałem się do perełki
tutejszej uczelni – biblioteki. Została ona ufundowana na
początku XVIII wieku przez króla Joao V i mieści się w trzech
barokowych a co za tym idzie, bogato zdobionych, obszernych
komnatach. W jej zbiorach znajduje się kilkaset tysięcy woluminów:
książek i manuskryptów. Po wizycie w bibliotece zajrzałem
jeszcze do uniwersyteckiej kaplicy Sao Miguel a potem zwiedziłem
krużganki. Na koniec wstąpiłem do uniwersyteckiego baru. Kupiłem
butelkę piwa i usiadłem przy stoliku. Pełno tam było młodziutkich
studentek, na które miło było popatrzeć, dlatego nie spieszyłem
się z piciem piwa. Dopiero, jakoś, po piętnastej opuściłem bar i
uczelnię.
W całym dystrykcie szaleją pożary – pomyślałem, kiedy
znalazłem się w Dolnym Mieście – jeśli pójdę szlakiem mogę
nieopacznie wejść w strefę ognia, a wtedy i „Święty Boże nie
pomoże”. Natomiast na szosie ognia z pewnością nie będzie, ale
nie uniknę wszechobecnego, duszącego dymu. Nie podobało mi się
to, chciałem jak najszybciej wydostać się ze strefy pożarów.
Byłem akurat nad rzeką, nie daleko od dworca kolejowego i
widziałem stojące na peronie składy. Nie zastanawiając się
wiele wsiadłem do pociągu i pojechałem do Porto.
cdn.
ULTREIA!