WPROWADZENIE

wtorek, 9 sierpnia 2016

Z potrzeby serca czyli jak zostałem hospitalero

Funkcja hospitalero, to rodzaj służby. Używając słowa "służba" mam na myśli opiekę sprawowaną nad pielgrzymami, schroniskiem i całym Camino de Santiago. Kto nie przeszedł, nie poznał i nie pokochał tej  niezwykłej Drogi - jej trudów i radości - nigdy nie będzie wiarygodnym hospitalero. 


U mnie trwało to dość długo i tysiące kilometrów musiałem pozostawić za sobą, nim z pielgrzyma zmieniłem  się w opiekuna pielgrzymów. W końcu, jakoś na przełomie maja i czerwca dwa tysiące ósmego roku, wyruszyłem z Santiago, z niezłomnym postanowieniem: będę hospitalero. Postanowienie - nie powiem - było niezłomne, inaczej sprawa się miała z realizacją. Całą Galicję przeszedłem nim w małym miasteczku, Molinaseca, w schronisku Santa Marina, zapytałem o pracę. Jak się  okazało, zapytałem we właściwym miejscu o właściwej porze.
 - Nie potrzebuję nowego hospitalero - oznajmił Alfredo, właściciel schroniska. Alfredo był znaczącą personą w kręgach Camino de Santiago i kilka lat później miałem zaszczyt dla niego pracować.
- Chwileczkę...! - zawołał za mną, kiedy zawiedziony zbierałem się do wyjścia.  - Zdaje się, że w Astordze, w albergue San Xavier brakuje ludzi. 
Wyjął z kieszeni komórkę, wybrał numer i po krótkiej rozmowie wręczył mi aparat.
- Hola! Vladi jestem - przedstawiłem się.
- Hola! - odpowiedział kobiecy głos w słuchawce. - Mam na imię Chius i pracuję w albergue San Xavier w Astordze. Podobno chcesz zostać hospitalero?
- Owszem - odpowiedziałem. - Wielokrotnie przemierzyłem Camino de Santiago. Mam duże doświadczenie zdobyte na szlaku i chyba jestem gotowy...  
- To się dobrze składa, bo ja potrzebuję hospitalero. Kiedy będziesz w Astordze?
- Dzisiaj dojdę do Manjarin. Tam zatrzymam się na noc... Myślę, że jutro popołudniu. 
- W takim razie czekaj na mnie w Manjarin, u Thomasa. Przyjadę po Ciebie. Zgoda?
- W porządku, będę czekał.
- No to, do jutra. Ciao.
- Ciao - pożegnałem się i oddałem telefon Alfredowi.
- Załatwione? - zapytał Alfredo.
- Tak - potwierdziłem. - Mam czekać w Manjarin u Thomasa.
- Zatem, powodzenia!
- Dziękuję... 


Komandoria w Manjarin znajdowała się wysoko w górach i panowały w niej surowe warunki. Nie było  prądu, brakowało bieżącej wody, a spało się  na strychu, na materacach. Dlatego  turyści raczej omijali to miejsce. 
Przybyłem tam w porze kolacji.
- Witaj Pielgrzymie! - zawołał Thomas na mój widok.
- Witaj Bracie! - odpowiedziałem i w kilku słowach wyjaśniłem powód mojej wizyty. Już wtedy uważałem Thomasa, za przyjaciela. Niespełna rok wcześniej, w Manjarin, brałem udział w pewnym rytuale, wzorującym się na inicjacji jakiej w średniowieczu poddawani byli templariusze. 
- W porządku - powiedział Thomas. - Siadaj i zjedz coś.
Przyjąłem zaproszenie i usiadłem do stołu. Na kolację była cietrzewica  i sałatka z pomidorów, cebuli i zielonej sałaty. 
Po kolacji wspiąłem się na strych i jak stałem padłem na materac. Zasnąłem od razu.
Obudziłem się około szóstej rano. Zszedłem na dół, wypiłem dwie filiżanki kawy, zjadłem kilka ciastek i poszedłem się umyć. Niewielka studzienka z tryskającą, głębinową  wodą znajdowała się na końcu osady. Potem włóczyłem się trochę po okolicznych lasach, bądź w komandorii ucinałem sobie pogawędkę z pielgrzymami. 
Nadeszło południe a Chius się nie pojawiła.
- Pewnie już nie przyjedzie - stwierdził Thomas w trakcie obiadu, po czym dodał. - Miguel jedzie do Astorgi.  Możesz się z nim zabrać.
Miguel był przyjacielem Thomasa i przyjechał do Manjarin z wizytą. 
- Wiesz gdzie jest albergue San Xavier?
Wiedziałem. Dwa razy tam nocowałem. Po obiedzie wrzuciłem plecak na tył starego Land Rovera i zająłem miejsce obok kierowcy. Ruszyliśmy. Minęliśmy "Żelazny Krzyż" ze stertą kamieni u   stóp (te kamienie  przynieśli pielgrzymi, miały symbolizować  zrzucenie ciężaru grzechów) i wąską, krętą szosą zjechaliśmy do Astorgi. Miguel wysadził mnie na placu przed Pałacem Gaudiego, skąd miałem dwa kroki do schroniska.




Albergue "San Xavier"  mieściło się w  ponad trzystuletniej, dwupiętrowej kamienicy. Podobno w osiemnastym stuleciu było tam więzienie.
Na recepcji powitała mnie, około trzydziestoletnia, nieco tęgawa,   kobieta o sympatycznej twarzy i czarnych, jak smoła włosach. Była to Chius.
- Myślałam Vladi, że nie będziesz czekał, dlatego nie przyjechałam. Przepraszam - tłumaczyła się, kiedy wyjaśniłem kim jestem. Przeszliśmy do małego holu, gdzie stał posąg Apostoła Santiago i usiedliśmy na   ławce. 
- Zatem, Vladi, hospitaleros pracujący tutaj, to woluntariusze. Na dzień dzisiejszy jest nas tylko dwoje - ja i Matyjas. Z Tobą będzie troje. Schronisko   może przyjąć prawie setkę pielgrzymów, zatem pracy jest dużo. Rano wydajemy  śniadanie, potem sprzątamy a o pierwszej przyjmujemy pielgrzymów. Odpowiada Ci to? - zapytała na koniec Chius.
 Musiałem mieć niewyraźną minę, bo po chwili dodała:
- Nie musisz teraz odpowiadać. Przemyśl to sobie, wyśpij się i rano mi powiesz. 
Rano, po przebudzeniu umyłem się, ubrałem i zszedłem do kawiarni, gdzie Chius wydawała pielgrzymom śniadanie. Kiedy mnie ujrzała zapytała:
-  I co, Vladi, zostajesz?
-  Zostaję...

ULTREIA!