Wiatr zacinał deszczem prosto w twarz, droga pięła się stromo pod
górę, nogi tonęły w błocie, a plecak przygniatał do ziemi... Tak
powitała nas Galicja.
Zbliżaliśmy się z bratem do O'Cebreiro,
pierwszej osady w Galicji. Przeszliśmy wzdłuż klasztornego muru,
skręcili w prawo, minęli kościół i byliśmy na miejscu. Przed nami na
końcu krótkiej uliczki jarzyły się światła baru i właśnie tam
skierowaliśmy nasze kroki.
Bar był kamienny, jak wszystkie
budynki w osadzie. Zdjęliśmy poncha, otrzepali z wody i weszliśmy,
starannie zamykając za sobą drzwi, bo wiatr dął okrutnie. W barze było
cicho, ciepło i przytulnie, na kominku palił się ogień. Przy jednym ze
stolików dostrzegliśmy znajomych pielgrzymów, pozdrowiliśmy ich
serdecznym: Hola! Zawiesiliśmy mokre poncha na wieszaku, plecaki
złożyliśmy pod ścianą i zajęliśmy stolik najbliżej kominka.
- Co zamawiamy? - zapytał Janusz.
- Cosido gallego - odparłem - najlepsze na taka pogodę.
- Co to jest "cosido gallego"? - dopytywał się brat.
- Zobaczysz.
Kelnerka przyjęła zamówienie, nakryła do stołu i przyniosła wazę bardzo tłustej zupy z makaronem - wywaru na którym gotowało się cosido. Zjedliśmy z apetytem, byliśmy głodni i zmarznięci a zupa syta i gorąca. Chociaż Janusz marudził, że jakaś dziwna w smaku.
- Nie marudź - skarciłem go - poczekaj na danie główne.
Kelnerka pozbierała puste talerze i zniknęła na zapleczu, by po chwili powrócić niosąc w rękach wielki, gliniany półmisek pełen jadła. W powietrzu unosił się zapach gotowanego mięsa i ziół. Kiedy kelnerka postawiła półmisek na stole, Janusz zrobił, co najmniej, zdziwioną minę spoglądając to na mnie, to na półmisek i jego zawartość. W półmisku było kilka gotowanych ziemniaków, trochę białej kapusty... i wielka kupa wieprzowego mięsa, również gotowanego. A czego tam nie było - chyba cały wieprzek był, i kawałki nóżek, i golonka, i żeberka, kawałki świńskiego ryja, słonina... a wszystko dobrze zaprawione ziołami. Z zapałem zabraliśmy się do jedzenia przepijając winem z Bierzo, rozlanym do typowych w Galicji porcelanowych miseczek.
Mniej więcej w połowie drugiej połowy, Janusz zaczął wykazywać objawy słabości, co było mi na rękę. Nie doceniłem jednak brata, nie odpuścił...
Kiedy już dobrnęliśmy do końca i półmisek był pusty odłożyliśmy sztućce z głębokim westchnieniem.
- Niezła wyżerka - powiedział Janusz.
- Niezła - zgodziłem się.
Czekał nas jeszcze deser, queimada i orujo. A potem droga do schroniska.
- Co zamawiamy? - zapytał Janusz.
- Cosido gallego - odparłem - najlepsze na taka pogodę.
- Co to jest "cosido gallego"? - dopytywał się brat.
- Zobaczysz.
Kelnerka przyjęła zamówienie, nakryła do stołu i przyniosła wazę bardzo tłustej zupy z makaronem - wywaru na którym gotowało się cosido. Zjedliśmy z apetytem, byliśmy głodni i zmarznięci a zupa syta i gorąca. Chociaż Janusz marudził, że jakaś dziwna w smaku.
- Nie marudź - skarciłem go - poczekaj na danie główne.
Kelnerka pozbierała puste talerze i zniknęła na zapleczu, by po chwili powrócić niosąc w rękach wielki, gliniany półmisek pełen jadła. W powietrzu unosił się zapach gotowanego mięsa i ziół. Kiedy kelnerka postawiła półmisek na stole, Janusz zrobił, co najmniej, zdziwioną minę spoglądając to na mnie, to na półmisek i jego zawartość. W półmisku było kilka gotowanych ziemniaków, trochę białej kapusty... i wielka kupa wieprzowego mięsa, również gotowanego. A czego tam nie było - chyba cały wieprzek był, i kawałki nóżek, i golonka, i żeberka, kawałki świńskiego ryja, słonina... a wszystko dobrze zaprawione ziołami. Z zapałem zabraliśmy się do jedzenia przepijając winem z Bierzo, rozlanym do typowych w Galicji porcelanowych miseczek.
Mniej więcej w połowie drugiej połowy, Janusz zaczął wykazywać objawy słabości, co było mi na rękę. Nie doceniłem jednak brata, nie odpuścił...
Kiedy już dobrnęliśmy do końca i półmisek był pusty odłożyliśmy sztućce z głębokim westchnieniem.
- Niezła wyżerka - powiedział Janusz.
- Niezła - zgodziłem się.
Czekał nas jeszcze deser, queimada i orujo. A potem droga do schroniska.
ULTREIA!