Minęliśmy
ostatnie zabudowania Almagreira i weszliśmy na rozległą, zalaną
słońcem, równinę. Po obu stronach drogi, aż po horyzont ciągnęły
się łąki i pola uprawne, po których wolno, niemal w żółwim
tempie, poruszały się traktory. W powietrzu unosił się zapach
świeżo skoszonej trawy.
-Daleko
jeszcze do Soure? - zapytała Veronika.
-Dziesięć,
może jedenaście kilometrów – odparłem.
-To
ponad dwie godziny marszu.
-Albo
i więcej...
Szliśmy
skrajem lokalnej szosy. Na szczęście ruch był niewielki i tylko od
czasu do czasu przejeżdżał pojedynczy samochód lub ciągnik
rolniczy. Dzień był wyjątkowo gorący, jak na początek kwietnia,
a w pobliżu drogi ani krzty cienia. W tym upale przeszliśmy już
ponad dwadzieścia kilometrów i byliśmy zmęczeni. Godzinę później
zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek.
Zeszliśmy
z szosy na pobliską łąkę, zdjęli plecaki i rozłożyli się w
bujnej, soczystej trawie.
-Uff...
Co za ulga – westchnęła Veronika. - Gdyby jeszcze słońce tak
nie prażyło, pić mi się chce.
Podałem
jej butelkę wody, którą miałem w plecaku. Veronika odkręciła
zakrętkę i zrobiła kilka drobnych łyczków.
-Co
za ulga! - powtórzyła, po czym ułożyła się na trawie i
spoglądała w czyste, błękitne niebo.
Położyłem
się obok. Miło było leżeć w pachnącej świeżością trawie,
kiedy powiewał łagodny wicherek, a wokół rozbrzmiewał świergot
ptaków. Upajaliśmy się tą bajeczną chwilą bezczynności, gdy
nagle wszystko ucichło...
-Orzeł
szybuje po niebie – powiedziała Veronika.
-Gdzie?
-O
tam, wysoko, ponad nami.
Spojrzałem
we wskazanym kierunku.
-Skąd
wiesz, że to orzeł? - zapytałem.
-Jakiś
czas temu fotografowałam ptaki i niektóre potrafię rozpoznać w
locie – wyjaśniła.
Orzeł
zataczał coraz większe kręgi, ponad łąką na której leżeliśmy.
W końcu zatoczył ostatni, największy krąg i odleciał w stronę
oceanu. Uniosłem się na łokciach i rozejrzałem. Traktory wciąż
pracowały w polu. Potem spojrzałem na leżącą obok dziewczynę.
Wyglądała skromnie, ze swoją, jeszcze dziecięco naiwną,
czerwoną od słońca twarzą. Na końcu nosa zaczynała się jej
łuszczyć skóra od opalenizny, co potęgowało wrażenie
dziecięcego uroku.
-Co
mi się tak przyglądasz? - spytała zawstydzona.
-Skóra
ci się łuszczy na nosku – odparłem i sięgnąłem po butelkę.
Odkręciłem zakrętkę i napiłem się. Woda była ciepła. W tym
słońcu, to wszystko się rozgrzewa – pomyślałem, zerkając na
Veronikę. Wypiłem jeszcze trochę i odłożyłem butelkę.
Spojrzałem na zegarek, dochodziła pierwsza...
-Chyba
musimy się zbierać - oznajmiłem.
Veronika
przeciągnęła się, prężąc grzbiet i płaski brzuch pod żółtą
koszulką. Po czym podniosła się i założyła plecak.
-Chodźmy!
- powiedziała.
Soure,
to niewielkie, kilkutysięczne miasteczko z uroczą starówką i
zamkiem Templariuszy, który był celem naszej wizyty. Przybyliśmy
tam wczesnym popołudniem. Na placu Miguel Bombardo wstąpiliśmy do
całkiem przyzwoitego snack baru o swojsko brzmiącej nazwie:
Refugio. Zdjęliśmy plecaki i zajęli stolik przy oknie. Kiedy
zjawił się kelner zamówiliśmy hamburgery i piwo.
-Co
robimy? - zapytała Veronika.
-Myślę,
że wpierw poszukamy hotelu. Potem zajmiemy się zamkiem –
odparłem.
-Chciałabym
się wykąpać i przebrać, no i trochę odpocząć.
-Ja
również...
-No
to zjedzmy te hamburgery i chodźmy do hotelu.
Hotel, w którym się zatrzymaliśmy znajdował się poza
miasteczkiem i nazywał Quintinha do Outeirinho. Po załatwieniu
formalności meldunkowych wzięliśmy klucze i udaliśmy się do
swoich pokoi. Mięliśmy się spotkać za dwie godziny.
Wpierw rozpakowałem plecak; ciuchy starannie ułożyłem w szafie, a
plecak i karimatę rzuciłem w kąt. Potem poszedłem do łazienki
wziąć kąpiel. Po kąpieli położyłem się. Miałem jeszcze
sporo czasu do umówionego spotkania.
Próbowałem
myśleć o zamku, który tego popołudnia mieliśmy odwiedzić, ale
przed oczami wciąż stawał mi obraz Veroniki. Była świetnym
kompanem wędrówki – inteligentna, śmiała i szczera, nie
skarżyła się na nic. Veronika! Leżąca w bujnej, soczystej
trawie, pociągająca i zmysłowa, z płaskim brzuchem i wydatnymi
piersiami pod żółtą koszulką. Veronika... Daj spokój, przecież,
to jeszcze dziecko, mogłaby być twoją córką, tłumaczyłem
sobie. Nie pomagało, wizja wciąż powracała, ponętna, gorąca,
kusząca... Dopiero pukanie do drzwi wyrwało mnie z erotycznej
fantazji.
Zerwałem
się z łóżka i otworzyłem. W progu stała Veronika ze swoim
profesjonalnym aparatem fotograficznym marki nikon. Ubrana była w
błękitną, przejrzystą bluzkę i czarną, aksamitną
minispódniczkę.
-Jesteś
gotów? - zapytała.
-Tak,
oczywiście – odpowiedziałem, nieco zmieszany.
-No
to, chodźmy.
-Tak,
chodźmy.
Zeszliśmy
na recepcję, zostawili klucze i mówiąc portierowi: do widzenia,
opuściliśmy hotel.
O
zamku w Soure wiedziałem tylko, że został wzniesiony około roku
1050, przez gubernatora Coimbry, Mosaraba Sesnado Davida jako element
linii obronnej rzeki Mondego, stanowiącej naturalną granicę
pomiędzy chrześcijańskim i muzułmańskim światem. Kilkadziesiąt
lat później, w 1128 roku, królowa Portugalii, Teresa,
przekazała warownię Templariuszom. Było to pierwsze nadanie,
jakie otrzymali Rycerze Świątyni. Po odbiciu Lizbony z rąk
muzułmanów przez króla Alfonsa I zwanego Zdobywcą w roku 1147, a
co za tym idzie, przesunięciu granicy na południe, do rzeki Tag,
twierdza nadal stanowiła część zespołu fortyfikacji broniących
dostępu do Coimbry.
Pomimo,
tak istotnego znaczenia strategicznego, zamek nie prezentował się
imponująco. Prostokątne, kamienne mury, o długości trzydziestu i
szerokości dziesięciu metrów, były w znacznym stopniu
zrujnowane. W południowo-zachodnim narożniku twierdzy wznosiła się
blankowana wieża, natomiast do bocznych ścian dobudowano w
dwudziestym wieku parterowe domki. Były one pomalowane na biało i
miały spadziste dachy. W jednym z domków urządzono muzeum
miejskie.
-Niewiele
tego – zauważyła Veronika.
-Ano
niewiele – zgodziłem się. - Zajrzyjmy do środka.
Przeciskając
się przez wyrwę w murze weszliśmy do wnętrza twierdzy. Nie było
tam nic, prócz podwórza zarosłego trawą. Nawet wejście na
basztę było zabite deskami. Veronika zrobiła kilka fotek, po czym
tą samą drogą, przez wyrwę w murze, wydostaliśmy się na
ulicę.
Czułem
się nieco zawiedziony wizytą w zamku. Spodziewałem się czegoś
więcej, czegoś zbliżonego do Tomar lub co najmniej, do Almourol –
zastałem tylko niewielką, przygraniczną stanicę.
Veronika
wyczuła mój nastrój. Chwyciła mnie za ręce, spojrzała w oczy i
uśmiechnęła się.
-Nie
przejmuj się. Nie wszystkie zamki muszą być, jak ten w Pombal –
pocieszała mnie.
-Chyba
masz rację – odparłem bez przekonania. Objąłem ją ramieniem i
poszliśmy na spacer w kierunku Starego Miasta.
Nim
doszliśmy do placu Miguel Bombardo zapadł zmierzch i zapalono
uliczne latarnie. Wieczór był ciepły i na placu było sporo
ludzi. Jedni spacerowali, inni obsiedli stoliki pobliskich barów.
Usiedliśmy na ławce na wprost fontanny. Wyciągnąłem z kieszeni
papierosy i zapaliłem.
-Piękny
wieczór – powiedziałem obserwując bawiące się przy fontannie
dzieci.
-Widzę,
że humor ci się poprawił – zauważyła z uśmiechem Veronika i
wesołe ogniki błysnęły w jej oczach.
-Przemyślałem
to sobie.
-Co
sobie przemyślałeś?
-Templariusze
zostali konstytuowani jako zakon na synodzie w Troyes w roku 1128.
Ich fortuna dopiero się rodziła. Dlatego, jako pierwsze nadanie,
otrzymali od królowej tylko tę nędzną, przygraniczną stanicę.
-Ciekawe
wnioski wyciągasz.
-Tak,
i możemy się cieszyć, że nie trafiliśmy tutaj na jakąś kupę
gruzu, dumnie nazywaną przez mieszkańców Soure „Zamkiem
Templariuszy”.
-O
tak, możemy się cieszyć – westchnęła smutno Veronika. Ogniki w
jej oczach zbladły i zgasły. Nie o Templariuszach chciała tej
nocy słuchać.
Na kolację poszliśmy do przytulnej, stylowej restauracyjki
poleconej nam przez portiera z hotelu. Nazywała się Larina. Stoliki
w sali jadalnej, wykładanej boazerią w kolorze mahoniu, zajmowało
kilka par oraz czteroosobowe towarzystwo. Wybraliśmy stolik na
wprost bufetu. Chwilę później zjawił się kelner, zapalił świecę
na ozdobnym świeczniku i zapytał:
-Co
państwo sobie życzą?
Zamówiliśmy
zupę rybną na pierwsze danie, natomiast na drugie wziąłem filet
z piersi kurczaka, a Veronika sałatkę warzywną z tuńczykiem. Na
deser wybraliśmy lody śmietankowe z bakaliami.
-A
do picia?
-Białe
wino...
Po
odejściu kelnera rozejrzałem się po sali. Jedna z par właśnie
szykowała się do wyjścia, a czteroosobowe towarzystwo zamawiało
kolejne drinki.
-Fajnie
tu mają – stwierdziła Veronika.
-Fajnie
– zgodziłem się i śmiałym spojrzeniem objąłem jej
roześmiane oczy, karminowe usta i młode, jędrne piersi rysujące
się wyraźnie pod przejrzystą, błękitną bluzką...
-Ślicznie
wyglądasz – powiedziałem.
-Dziękuję,
że w końcu zauważyłeś – odparła i uśmiechnęła się.
Ująłem jej drobną, dziewczęcą dłoń.
-Może
tego nie okazuję, ale jesteś dla mnie kimś wyjątkowym –
wyznałem – i ostatnio dużo o tobie myślałem.
-Naprawdę?!
- ucieszyła się. - Ja również o tobie myślałam. A dzisiaj,
wprost nie mogłam doczekać się spotkania, a przecież byłeś tak
blisko, w sąsiednim pokoju.
-To
dlatego zjawiłaś się półgodziny wcześniej.
Veronika
uśmiechnęła się niewinnie.
-Przepraszam,
jeżeli w czymś przeszkodziłam.
-Nie,
nie przeszkodziłaś. Wręcz przeciwnie.
Sięgnąłem
po wino, które wcześniej kelner rozlał do podłużnych,
kryształowych lampek.
-A
teraz napijmy się za ten cudowny wieczór - zaproponowałem.
-I
nadchodzącą cudowną noc - dodała Veronika.
-O
tak, za czekającą nas, cudowną noc...
ULTREIA!