WPROWADZENIE

środa, 4 września 2019

Śladami Templariuszy: Zamek w Soure




    Minęliśmy ostatnie zabudowania Almagreira i weszliśmy na rozległą, zalaną słońcem, równinę. Po obu stronach drogi, aż po horyzont ciągnęły się łąki i pola uprawne, po których wolno, niemal w żółwim tempie, poruszały się traktory. W powietrzu unosił się zapach świeżo skoszonej trawy.

   -Daleko jeszcze do Soure? - zapytała Veronika.

   -Dziesięć, może jedenaście kilometrów – odparłem.

   -To ponad dwie godziny marszu.

   -Albo i więcej...

   Szliśmy skrajem lokalnej szosy. Na szczęście ruch był niewielki i tylko od czasu do czasu przejeżdżał pojedynczy samochód lub ciągnik rolniczy. Dzień był wyjątkowo gorący, jak na początek kwietnia, a w pobliżu drogi ani krzty cienia. W tym upale przeszliśmy już ponad dwadzieścia kilometrów i byliśmy zmęczeni. Godzinę później zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek.

   Zeszliśmy z szosy na pobliską łąkę, zdjęli plecaki i rozłożyli się w bujnej, soczystej trawie.

   -Uff... Co za ulga – westchnęła Veronika. - Gdyby jeszcze słońce tak nie prażyło, pić mi się chce.

   Podałem jej butelkę wody, którą miałem w plecaku. Veronika odkręciła zakrętkę i zrobiła kilka drobnych łyczków.

   -Co za ulga! - powtórzyła, po czym ułożyła się na trawie i spoglądała w czyste, błękitne niebo.

   Położyłem się obok. Miło było leżeć w pachnącej świeżością trawie, kiedy powiewał łagodny wicherek, a wokół rozbrzmiewał świergot ptaków. Upajaliśmy się tą bajeczną chwilą bezczynności, gdy nagle wszystko ucichło...

   -Orzeł szybuje po niebie – powiedziała Veronika.

   -Gdzie?

   -O tam, wysoko, ponad nami.

   Spojrzałem we wskazanym kierunku.

   -Skąd wiesz, że to orzeł? - zapytałem.

   -Jakiś czas temu fotografowałam ptaki i niektóre potrafię rozpoznać w locie – wyjaśniła.

  Orzeł zataczał coraz większe kręgi, ponad łąką na której leżeliśmy. W końcu zatoczył ostatni, największy krąg i odleciał w stronę oceanu. Uniosłem się na łokciach i rozejrzałem. Traktory wciąż pracowały w polu. Potem spojrzałem na leżącą obok dziewczynę. Wyglądała skromnie, ze swoją, jeszcze dziecięco naiwną, czerwoną od słońca twarzą. Na końcu nosa zaczynała się jej łuszczyć skóra od opalenizny, co potęgowało wrażenie dziecięcego uroku.

   -Co mi się tak przyglądasz? - spytała zawstydzona.

   -Skóra ci się łuszczy na nosku – odparłem i sięgnąłem po butelkę. Odkręciłem zakrętkę i napiłem się. Woda była ciepła. W tym słońcu, to wszystko się rozgrzewa – pomyślałem, zerkając na Veronikę. Wypiłem jeszcze trochę i odłożyłem butelkę. Spojrzałem na zegarek, dochodziła pierwsza...

   -Chyba musimy się zbierać - oznajmiłem.

Veronika przeciągnęła się, prężąc grzbiet i płaski brzuch pod żółtą koszulką. Po czym podniosła się i założyła plecak.

   -Chodźmy! - powiedziała.

   Soure, to niewielkie, kilkutysięczne miasteczko z uroczą starówką i zamkiem Templariuszy, który był celem naszej wizyty. Przybyliśmy tam wczesnym popołudniem. Na placu Miguel Bombardo wstąpiliśmy do całkiem przyzwoitego snack baru o swojsko brzmiącej nazwie: Refugio. Zdjęliśmy plecaki i zajęli stolik przy oknie. Kiedy zjawił się kelner zamówiliśmy hamburgery i piwo.

   -Co robimy? - zapytała Veronika.

   -Myślę, że wpierw poszukamy hotelu. Potem zajmiemy się zamkiem – odparłem.

   -Chciałabym się wykąpać i przebrać, no i trochę odpocząć.

   -Ja również...

   -No to zjedzmy te hamburgery i chodźmy do hotelu.

   Hotel, w którym się zatrzymaliśmy znajdował się poza miasteczkiem i nazywał Quintinha do Outeirinho. Po załatwieniu formalności meldunkowych wzięliśmy klucze i udaliśmy się do swoich pokoi. Mięliśmy się spotkać za dwie godziny.

  Wpierw rozpakowałem plecak; ciuchy starannie ułożyłem w szafie, a plecak i karimatę rzuciłem w kąt. Potem poszedłem do łazienki wziąć kąpiel. Po kąpieli położyłem się. Miałem jeszcze sporo czasu do umówionego spotkania.

   Próbowałem myśleć o zamku, który tego popołudnia mieliśmy odwiedzić, ale przed oczami wciąż stawał mi obraz Veroniki. Była świetnym kompanem wędrówki – inteligentna, śmiała i szczera, nie skarżyła się na nic. Veronika! Leżąca w bujnej, soczystej trawie, pociągająca i zmysłowa, z płaskim brzuchem i wydatnymi piersiami pod żółtą koszulką. Veronika... Daj spokój, przecież, to jeszcze dziecko, mogłaby być twoją córką, tłumaczyłem sobie. Nie pomagało, wizja wciąż powracała, ponętna, gorąca, kusząca... Dopiero pukanie do drzwi wyrwało mnie z erotycznej fantazji.

   Zerwałem się z łóżka i otworzyłem. W progu stała Veronika ze swoim profesjonalnym aparatem fotograficznym marki nikon. Ubrana była w błękitną, przejrzystą bluzkę i czarną, aksamitną minispódniczkę.

   -Jesteś gotów? - zapytała.

   -Tak, oczywiście – odpowiedziałem, nieco zmieszany.

   -No to, chodźmy.

   -Tak, chodźmy.

   Zeszliśmy na recepcję, zostawili klucze i mówiąc portierowi: do widzenia, opuściliśmy hotel.

O zamku w Soure wiedziałem tylko, że został wzniesiony około roku 1050, przez gubernatora Coimbry, Mosaraba Sesnado Davida jako element linii obronnej rzeki Mondego, stanowiącej naturalną granicę pomiędzy chrześcijańskim i muzułmańskim światem. Kilkadziesiąt lat później, w 1128 roku, królowa Portugalii, Teresa, przekazała warownię Templariuszom. Było to pierwsze nadanie, jakie otrzymali Rycerze Świątyni. Po odbiciu Lizbony z rąk muzułmanów przez króla Alfonsa I zwanego Zdobywcą w roku 1147, a co za tym idzie, przesunięciu granicy na południe, do rzeki Tag, twierdza nadal stanowiła część zespołu fortyfikacji broniących dostępu do Coimbry.

   Pomimo, tak istotnego znaczenia strategicznego, zamek nie prezentował się imponująco. Prostokątne, kamienne mury, o długości trzydziestu i szerokości dziesięciu metrów, były w znacznym stopniu zrujnowane. W południowo-zachodnim narożniku twierdzy wznosiła się blankowana wieża, natomiast do bocznych ścian dobudowano w dwudziestym wieku parterowe domki. Były one pomalowane na biało i miały spadziste dachy. W jednym z domków urządzono muzeum miejskie.

   -Niewiele tego – zauważyła Veronika.

   -Ano niewiele – zgodziłem się. - Zajrzyjmy do środka.

   Przeciskając się przez wyrwę w murze weszliśmy do wnętrza twierdzy. Nie było tam nic, prócz podwórza zarosłego trawą. Nawet wejście na basztę było zabite deskami. Veronika zrobiła kilka fotek, po czym tą samą drogą, przez wyrwę w murze, wydostaliśmy się na ulicę.

   Czułem się nieco zawiedziony wizytą w zamku. Spodziewałem się czegoś więcej, czegoś zbliżonego do Tomar lub co najmniej, do Almourol – zastałem tylko niewielką, przygraniczną stanicę.

   Veronika wyczuła mój nastrój. Chwyciła mnie za ręce, spojrzała w oczy i uśmiechnęła się.

   -Nie przejmuj się. Nie wszystkie zamki muszą być, jak ten w Pombal – pocieszała mnie.

   -Chyba masz rację – odparłem bez przekonania. Objąłem ją ramieniem i poszliśmy na spacer w kierunku Starego Miasta.

   Nim doszliśmy do placu Miguel Bombardo zapadł zmierzch i zapalono uliczne latarnie. Wieczór był ciepły i na placu było sporo ludzi. Jedni spacerowali, inni obsiedli stoliki pobliskich barów. Usiedliśmy na ławce na wprost fontanny. Wyciągnąłem z kieszeni papierosy i zapaliłem.

   -Piękny wieczór – powiedziałem obserwując bawiące się przy fontannie dzieci.

   -Widzę, że humor ci się poprawił – zauważyła z uśmiechem Veronika i wesołe ogniki błysnęły w jej oczach.

   -Przemyślałem to sobie.

   -Co sobie przemyślałeś?

   -Templariusze zostali konstytuowani jako zakon na synodzie w Troyes w roku 1128. Ich fortuna dopiero się rodziła. Dlatego, jako pierwsze nadanie, otrzymali od królowej tylko tę nędzną, przygraniczną stanicę.

   -Ciekawe wnioski wyciągasz.

   -Tak, i możemy się cieszyć, że nie trafiliśmy tutaj na jakąś kupę gruzu, dumnie nazywaną przez mieszkańców Soure „Zamkiem Templariuszy”.

   -O tak, możemy się cieszyć – westchnęła smutno Veronika. Ogniki w jej oczach zbladły i zgasły. Nie o Templariuszach chciała tej nocy słuchać.

Na kolację poszliśmy do przytulnej, stylowej restauracyjki poleconej nam przez portiera z hotelu. Nazywała się Larina. Stoliki w sali jadalnej, wykładanej boazerią w kolorze mahoniu, zajmowało kilka par oraz czteroosobowe towarzystwo. Wybraliśmy stolik na wprost bufetu. Chwilę później zjawił się kelner, zapalił świecę na ozdobnym świeczniku i zapytał:

   -Co państwo sobie życzą?

   Zamówiliśmy zupę rybną na pierwsze danie, natomiast na drugie wziąłem filet z piersi kurczaka, a Veronika sałatkę warzywną z tuńczykiem. Na deser wybraliśmy lody śmietankowe z bakaliami.

   -A do picia?

   -Białe wino...

  Po odejściu kelnera rozejrzałem się po sali. Jedna z par właśnie szykowała się do wyjścia, a czteroosobowe towarzystwo zamawiało kolejne drinki.

   -Fajnie tu mają – stwierdziła Veronika.

  -Fajnie – zgodziłem się i śmiałym spojrzeniem objąłem jej roześmiane oczy, karminowe usta i młode, jędrne piersi rysujące się wyraźnie pod przejrzystą, błękitną bluzką...

   -Ślicznie wyglądasz – powiedziałem.

   -Dziękuję, że w końcu zauważyłeś – odparła i uśmiechnęła się.

   Ująłem jej drobną, dziewczęcą dłoń.

   -Może tego nie okazuję, ale jesteś dla mnie kimś wyjątkowym – wyznałem – i ostatnio dużo o tobie myślałem.

   -Naprawdę?! - ucieszyła się. - Ja również o tobie myślałam. A dzisiaj, wprost nie mogłam doczekać się spotkania, a przecież byłeś tak blisko, w sąsiednim pokoju.

   -To dlatego zjawiłaś się półgodziny wcześniej.

   Veronika uśmiechnęła się niewinnie.

   -Przepraszam, jeżeli w czymś przeszkodziłam.

   -Nie, nie przeszkodziłaś. Wręcz przeciwnie.

   Sięgnąłem po wino, które wcześniej kelner rozlał do podłużnych, kryształowych lampek.

   -A teraz napijmy się za ten cudowny wieczór - zaproponowałem.

   -I nadchodzącą cudowną noc - dodała Veronika.

   -O tak, za czekającą nas, cudowną noc... 



ULTREIA!