Była
druga nad ranem, kiedy ze stacji benzynowej w Zgorzelcu zabrał mnie
kierowca beżowej furgonetki. Jechał do Niemiec, do Rastatt. Moim
celem było położone w Portugalii, Tomar - ostatni bastion zakonu
Templariuszy.
Tamtego
dnia miałem już za sobą sporo kilometrów. Wyjechałem z
Oświęcimia o piętnastej, po dwudziestej drugiej przyjechałem do
Zgorzelca pociągiem z Wrocławia. W barze na stacji benzynowej
zjadłem żurek z jajkiem, parówki z musztardą i wypiłem kawę.
Potem plątałem się parę godzin po parkingu, póki
nie spotkałem kierowcy tej furgonetki. Byłem zmęczony. Gdy
minęliśmy Niemiecką granicę zasnąłem.
Obudziłem
się, kiedy
zjeżdżaliśmy z autostrady
na stację benzynową. Była to ostatnia stacja benzynowa przed
Rastatt i miałem tam wysiąść. Kierowca podjechał pod
dystrybutor, powiedział do widzenia i zajął się tankowaniem.
-Do
widzenia! - odpowiedziałem. Założyłem plecak i poszedłem na
parking. Stały tam ciężarówki z Francji, Niemiec i Austrii,
które minąłem obojętnie. Dopiero, gdzieś w połowie parkingu
zauważyłem czerwone Volvo na polskich tablicach rejestracyjnych.
Kierowca właśnie skończył śniadanie i szykował się do drogi.
Był to Ukrainiec pracujący w Polskiej firmie transportowej. Jechał
do Barcelony.
-Zabierzesz
mnie? - zapytałem.
-A
dokąd chcesz jechać? - odpowiedział pytaniem na pytanie,
Ukrainiec.
-Do
Portugalii.
-Ja
dzisiaj dojadę tylko, do Jonquera... Jeżeli dojadę. Jak Ci pasuje,
to wsiadaj.
-Pewnie,
że pasuje – odpowiedziałem i władowałem się z plecakiem do
kabiny. Zapięliśmy pasy. Kierowca uruchomił silnik. Ruszyliśmy.
Jechaliśmy
prawym pasem autostrady w niekończącym się sznurze, poruszających
się z tą samą prędkością ciężarówek. Środkowym i lewym
pasem pędziły samochody osobowe. Po czterech godzinach monotonnej
jazdy kierowca zjechał na leśny parking na obowiązkową
czterdziestopięciominutową pauzę. Korzystając z przerwy w podróży
zjedliśmy kanapki z szynką, wypiliśmy kawę i zapalili. Kiedy
czas pauzy dobiegł końca kontynuowaliśmy jazdę. Do Jonquera
przyjechaliśmy przed północą.
Następnego
dnia była sobota i większość kierowców spędzało weekend na
parkingu. Mieli wyruszyć dopiero w poniedziałek.
Nie
zamierzałem kisnąć dwa dni na francusko-hiszpańskiej granicy.
Od wczesnego rana biegałem po parkingu z nadzieją, że jednak
coś się wydarzy i wyjadę wcześniej. W końcu, koło południa
pewien Białorusin o imieniu Andriej, pracujący w hiszpańskiej
firmie transportowej zgodził się mnie zabrać.
-Dobrze,
zabiorę Cię. Ale ruszam dopiero o dwudziestej drugiej. Teraz mam
długą pauzę i kładę się spać. Bądź tu przed dziesiątą –
powiedział Białorusin.
-Dzięki.
Będę na pewno – odrzekłem.
Po
południu padał deszcz. Kierowcy pochowali się w kabinach, bądź
obsiedli stoliki pobliskich barów. Omijając szerokim łukiem
kałuże na placu plątałem się pośród zaparkowanych samochodów.
Czasem z nudów zagadnąłem siedzącego w kabinie kierowcę, chwilę
porozmawiałem, po czym szedłem dalej. Transport miałem zapewniony,
więc nie obawiałem się, że przyjdzie mi kolejną noc koczować
na parkingu.
Wieczorem
spotkałem dwóch polskich tirowców, Mirka i Bogdana. Weekend mieli
spędzić na granicy i właśnie pichcili sobie kolację. Na
otwartym boku naczepy (z plandeki zrobili zadaszenie przyczepiając
jej drugi koniec do stojącej obok ciężarówki) leżał
chleb, kiełbasa, plastry bekonu, cebula, czosnek, oraz bombiasta
butla bimbru, słój kiszonych ogórków i coca-cola. Poniżej, przy
kole samochodu stały puszki z piwem. Nieco dalej na kuchence
gazowej gotował się żur.
Byli
to szczerzy i życzliwi chłopcy. Gdy dowiedzieli się, że jestem
pielgrzymem ucieszyli się i nie chcieli mnie wypuścić.
-Santiago
de Compostela! - zawołał Mirek, kiedy wyjaśniłem dokąd
zmierzam. - Wiem o czym mówisz. Moja firma organizuje pielgrzymki do
miejsc świętych, między innymi do Santiago de Compostela.
Pielgrzymki autokarowe, oczywiście.
Bogdan
w tym czasie odkorkował butlę bimbru i napełnił kieliszek.
-Pij
pielgrzymie, niech ci droga umyka spod stóp! - powiedział Bogdan i
wręczył mi kielich.
-Dziękuję!
- odpowiedziałem, wypiłem jednym haustem i postawiłem szkło na
naczepie obok butli z bimbrem.
-Pali,
jak kopyto Szatna! - zauważyłem. Wyjąłem ze słoja kiszonego
ogórka i przegryzłem.
-Będziesz
coś jadł, pielgrzymie? - zapytał Mirek.
-Nie
chcę się narzucać, ale chętnie coś przekąszę –
odpowiedziałem.
-Żur
jest gotowy! – zawołał pochylony nad kuchenką Bogdan. Wyłączył
gaz, zdjął garnek z kuchenki i postawił na naczepie, po czym wziął
chochlę i rozlał żur do przygotowanych wcześniej blaszanych
misek. Zajęliśmy się posiłkiem. Żur był wyśmienity, kwaśny i
pikantny i pachniał wędzonką, a ja od dwóch dni nie jadłem nic
ciepłego. Po kolacji pozmywaliśmy naczynia, wypili kilka kieliszków
bimbru, wypalili kilka papierosów, po czym pożegnałem
sympatycznych kierowców. Po rozstaniu z tirowcami wpadłem jeszcze
do baru i wypiłem kilka piw. Potem poszedłem na parking, gdzie
parkował Białorusin. Nie spał już i w kabinie paliło się
światło. Kiedy zastukałem w drzwi uchylił zasłonę i ręką dał
znak, żebym wsiadał. Pięć minut później ruszyliśmy.
Z
Andriejem dojechałem do Alicante. Niestety, była niedziela i
ciężarówki ruszały dopiero o dwudziestej drugiej a była piąta
nad ranem. Nie chciało mi się tyle czekać. W całodobowym barze
na stacji benzynowej skorzystałem z toalety, wypiłem kawę i
zjadłem kilka ciastek. Potem wziąłem plecak, zszedłem z
autostrady i lokalną szosą ruszyłem w kierunku miasta. Było
jeszcze ciemno, ale nad Alicante jarzyła się widoczna z daleka
łuna. Dochodziła ósma, kiedy dotarłem do centrum. Odszukałem
dworzec autobusowy, sprawdziłem połączenie i wieczorem byłem już
w Badajoz. Granicę portugalską przekroczyłem na piechotę. Noc
spędziłem na stacji benzynowej nieopodal przygranicznego
miasteczka Elvas, skąd rano zabrał mnie wracający do koszar
portugalski żołnierz. Jechał do Lizbony. Dzień był pogodny, ruch
na szosie niewielki i przed południem byliśmy już na dworcu
kolejowym w Lizbonie, gdzie pożegnałem się z życzliwym wojakiem.
Z dworca poszedłem do katedry, pobrałem i podbiłem credencial
del peregrino, potem w przytulnej kafejce na Starym Mieście
wypiłem kawę i śmiało ruszyłem w drogę. Moim celem, jak już
wspomniałem, było Tomar - ostatni bastion Rycerzy Świątyni.
Wpierw jednak zamierzałem odwiedzić rodzinę.
Atalaia,
to niewielka, rybacka wioska siedemdziesiąt kilometrów na północ
od Lizbony. Położona jest na garbie łagodnie opadającym w
stronę oceanu i zakończonym niewielkim klifem. Mieszka tam mój
kuzyn Robert z żoną Kasią i najmłodszym synem Karolem. Ich
starsze pociechy, Antoni i Ada, rozjechały się po świecie, aby
kontynuować naukę na wyższych uczelniach. Robert z Kasią
prowadzą w Atalaia niewielki pensjonat. Wynajmują pokoje turystom,
łaknącym ciszy i spokoju tej nadatlantyckiej osady. Czasem też
zatrzymują się u nich pielgrzymi zmierzający do Santiago de
Compostela.
Był
wczesny wieczór, kiedy zapukałem do drzwi jednego z domków
szeregowych usytuowanych w wąskiej i krótkiej, ślepej uliczce. Po
chwili usłyszałem czyjeś kroki, zazgrzytał klucz w zamku i w
uchylonych drzwiach ukazał się Robert.
-Witaj
Bracie! - zawołał uradowany moim widokiem. - Od wczoraj na ciebie
czekamy!
-Witaj
Stary! - odpowiedziałem i padliśmy sobie w ramiona. Z
niedźwiedziego uścisku wyrwał nas ciepły głos Kasi:
-Cześć
Templariuszu! - powitała mnie Kasia.
-Witaj
Kasiu! - odpowiedziałem, po czym serdecznie ją uściskałem i
ucałowałem.
Po
tym spektakularnym powitaniu przeszliśmy do znajdującego się na
parterze pokoju gościnnego. Był to obszerny i jasny salon z
kominkiem w południowej ścianie. Na wprost kominka stał mały,
kwadratowy stolik, z dostawioną otomaną i dwoma fotelami. W
głębi pokoju znajdował się drugi, większy stół, a na nim dwa
laptopy. Telewizora nie mieli. Mieli natomiast mnóstwo książek,
pod którymi uginały się przylegające do ścian regały. Z
salonu wychodziło się na taras, skąd roztaczał się widok na
ocean.
-Może
coś zjesz, Włodku? - zapytała Kasia.
-Później.
Teraz chętnie napiłbym się kawy – odparłem.
-Zaraz
ci zaparzę – zaofiarowała się Kasia, po czym zwróciła się do
męża. - A ty Robert, napijesz się kawy?
-Owszem,
taką małą – odparł Robert.
-No
to idę robić tę kawę – powiedziała Kasia i wyszła.
-Jak
czytelnicy przyjęli twoją książkę? - zapytałem, kiedy
zostaliśmy sami.
-Raczej
ciepło – odparł Robert.
-Bo
to i ciepła książka.
Robert
zanim wyjechał do Portugalii był dziennikarzem i właścicielem
niewielkiego wydawnictwa o profilu przemysłowym, a ostatnio wydał
książkę „M jak Mikrogramy”. Zawarte w niej opowiadania
opisują krótkie, jak mgnienie oka, trudne do uchwycenia momenty,
mające jednak znaczący wpływ na nasze życie.
Kiedy
wróciła żona Roberta niosąc na tacy trzy filiżanki kawy
zasiedliśmy do tego małego stolika na wprost kominka.
-Jak
zeszła ci podróż? - spytała Kasia.
-Jak
zawsze ciekawie – odparłem i opowiedziałem im co się wydarzyło
od momentu, kiedy ze stacji benzynowej w Zgorzelcu zabrał mnie
kierowca beżowej furgonetki.
-...Po
wyjściu z Lizbony doszedłem do jakiejś małej wioski. Spałem
pod kościołem, ale nie za bardzo się wyspałem. Nim nastał świt
byłem już w drodze, a resztę znacie - zakończyłem opowieść.
-Musisz
być zmęczony templariuszu - zauważyła Kasia.
-Trochę
– przyznałem.
-Jak
wypijemy kawę Robert zaprowadzi Cię do pokoju – zarządziła
Kasia.
Pokój
znajdował się na piętrze. Były tam dwa łóżka, szafa
wmontowana w ścianę, biurko i dwa krzesła. Nad biurkiem wisiało
lustro. Okno pokoju wychodziło na ulicę.
-To
twoja klasztorna cela templariuszu – zaśmiał się Robert i nim
zamknął za sobą drzwi dodał - Za jakąś godzinę będzie
kolacja.
Po jego wyjściu położyłem plecak na łóżku i rozpakowałem się.
Czyste ciuchy włożyłem do szafy, a brudne do reklamówki.
Nazajutrz zamierzałem je wyprać. Potem wziąłem ręcznik,
kosmetyczkę i poszedłem do łazienki. Zdjąłem bieliznę, wszedłem
do wanny i puściłem wodę w natrysku, po czym namydliłem się i
opłukałem. Po kąpieli czysty i odświeżony zszedłem na dół.
Robert i Kasia przygotowywali w kuchni kolację, a Karol nakrywał
do stołu w salonie.
-Cześć
wujek! - zawołał na mój widok Karol i podszedł, aby się
przywitać.
-Witaj
młody człowieku! - powitałem ciotecznego bratanka.
Karol
był inteligentnym i śmiałym, ale taktownym, piętnastolatkiem.
Miał bystre, wesołe oczy, śniadą cerę i czarną czuprynę
odziedziczoną po ojcu. Dowcip również odziedziczył po ojcu.
-Może
Ci pomóc? - spytałem, ruchem głowy wskazując stół.
-Nie
wujek, wszystko jest gotowe. Jeszcze tylko szklanki poustawiam. Ale
dziękuję – odparł Karol.
Na
kolację jedliśmy pulpety warzywne, ziemniaki i sałatkę z
drobnoposiekanej kiszonej kapusty, marchwi, selera i czosnku. Do
picia mieliśmy sok pomarańczowy. Niewiele mówiliśmy podczas
posiłku – ja byłem zmęczony, a oni doskonałe to rozumieli i nie
narzucali się z rozmową.
Po
kolacji wyszedłem na taras i zapaliłem papierosa. Wokół było
cicho i spokojnie. Wiała lekka bryza, ale ocean był gładki i lśnił
w księżycowej poświacie. Ulegając nastrojowi chwili czułem jak
zalewa mnie fala nostalgii i odpływam, na pewną wyspę u wybrzeży
Europy, dokładnie na jej południowo-zachodni kraniec, gdzie
mieszkała moja... No cóż, nie wszystkie marzenia się spełniają
- pomyślałem. Dogasiłem papierosa, wspiąłem się do pokoju
na piętrze i położyłem do łóżka. Zasnąłem od razu.
Rano
obudziłem się rześki i wypoczęty. Wstałem, umyłem się i
ubrałem, po czym zszedłem do kuchni i zaparzyłem sobie kawy. Potem
zrobiłem pranie. Kiedy już ciuchy suszyły się, rozwieszone na
sznurkach, usiadłem na tarasie i zająłem się lekturą. Była to
„Wyspa dnia poprzedniego” Umberto Eco. Czytałem do obiadu. Po
obiedzie poszliśmy z Kasią na plażę. Robert w tym czasie pojechał
do pobliskiego miasteczka Lourinha odebrać Karola z treningu
koszykówki. Później mięli do nas dołączyć.
Szliśmy
piaszczystą plażą wzdłuż brzegu oceanu. Kasia mówiła o
urokach życia w małym, nadmorskim kurorcie, a ja robiłem fotki.
-Wiesz,
że co szósta fala jest wysoka? - zapytała Kasia, kiedy na chwilę
przystanęliśmy wpatrując się w rozkołysany ocean.
-Fascynują
mnie morskie fale i lubię się im przyglądać, bo każda jest inna.
Ale nigdy ich nie liczyłem – odparłem.
Zaczynał
się przypływ. Ocean zalewał połowę plaży i czasem musieliśmy
się wspinać po skałach klifu, aby nie zmoknąć.
-Co
cię skłoniło, żeby nawiedzać zamki templariuszy? - zapytała
niespodziewanie Katarzyna. - Chyba nie szukasz ich legendarnego
skarbu, ani tym bardziej kamienia filozoficznego. Bo i takie teorie
słyszałam – że byli w posiadaniu Kamienia Filozoficznego i stąd
wzięło się ich bogactwo.
-Nie
wierzę w ich legendarny skarb, ani tym bardziej, że byli w
posiadaniu Kamienia Filozoficznego – odparłem.
-Zostawmy
Kamień Filozoficzny. Kroniki jednak podają, że w noc poprzedzającą
ich aresztowanie ze Świątyni w Paryżu wyjechały dwa wozy z
sianem. Rzekomo, w tym sianie miał być ukryty ich skarbiec, co
wskazuje, że wiedzieli o mających nastąpić aresztowaniach.
-Gdyby
ich skarbiec mieściłby się na dwóch wozach z sianem nie wart
byłby intrygi, jaką uknuł król Francji, Filip IV. Uważam, że
ich majątek stanowiły głównie nieruchomości jakie otrzymywali z
nadań wdzięcznych pielgrzymów i gospodarne nimi zarządzanie. Poza
tym pamiętaj, że to byli rycerze, zaprawieni w boju wojownicy.
Gdyby wiedzieli o mających nastąpić aresztowaniach przysposobiliby
się do obrony i do walki, a nie dali wziąć z zaskoczenia.
-Sensowne
jest, to co mówisz. Nie odpowiedziałeś jednak na moje pytanie:
dlaczego nawiedzasz zamki templariuszy?
-Jak
wiesz, od wielu lat moje życie związane jest z Camino de Santiago.
Pielgrzymowałem bądź opiekowałem się pątnikami, a ochrona
pątników była pierwotną ideą Rycerzy Świątyni, stąd narodził
się mój sentyment do zakonu. Pewnego dnia w komandorii
templariuszy Non Nobis Domine, znajdującej się w małej,
górskiej osadzie Manjarin zostałem poddany pewnej ceremonii, co
wzmocniło moją więź ze Świątynią. Dzisiaj nie bywam tak często
na Camino de Santiago, jak dawniej. Tym niemniej czuję moralny
obowiązek, aby nawiedzić zamki, kościoły i komandorie należące
niegdyś do Rycerzy Świątyni.
-Rozumiem.
Od
strony parkingu nadchodzili Robert z Karolem. Szli dosyć szybko i
po chwili do nas dołączyli.
-No
powiedz Vladi, czyż tu nie jest pięknie! - zachwycał się
Robert.
-Bardzo
pięknie! - potwierdziłem i ogarnąłem spojrzeniem skalisty
klif, piaszczystą plażę i błękitny bezmiar oceanu...
W
Atalaia spędziłem kilka dni. Spacerowałem po plaży, robiłem
zdjęcia, piłem wino i nie przejmowałem się niczym. Dobrze było
nie przejmować się niczym i rozkoszować beztroską... Ale każda
beztroska ma swój kres i pewnego dnia czując, że Camino mnie
wzywa, spakowałem plecak, pożegnałem się z rodziną i ruszyłem w
drogę, do Tomar.
Zarówno
miasto jak i twierdza Tomar zostały założone w 1162 roku przez
Gualdima Paisa, rycerza z zakonu templariuszy, z nadania w 1159 roku
przez króla Alfonsa I zwanego Zdobywcą, za zasługi zakonu podczas
rekonkwisty na Półwyspie Iberyjskim. Twierdza przez wiele lat była
główną siedzibą templariuszy w Portugalii. Ich zadaniem była
ochrona pielgrzymów zmierzających do Santiago de Compostela oraz
wypędzenie Maurów z Hiszpanii i Portugalii. Kiedy pamiętnej nocy,
w piątek 13 października 1307 roku, na skutek spisku króla
Francji, Filipa IV i papieża Klemensa V doszło do masowych
aresztowań templariuszy we Francji i w rezultacie do kasaty zakonu
i konfiskaty jego dóbr, templariusze portugalscy będący pod
protektoratem królów Portugalii, zachowali swoje majątki i
przywileje. W 1319 roku, za poparciem króla Portugalii, Dionizego I,
który był człowiekiem oświeconym i nie dawał wiary zabobonom,
otrzymali pozwolenie na utworzenie nowego zakonu – Zakonu Rycerzy
Chrystusa, z siedzibą główną w Tomar.
Zamek
znajdował się na dominującym ponad miastem wzgórzu. Wiodła tam
wąska i kręta, brukowana uliczka, po prawej stronie ograniczona
pnącym się w górę, kamiennym zboczem, z którego wyrastały mury
obronne. Uliczką dochodziło się do strzelistej, gotyckiej bramy.
Za bramą był ogród, a w głębi, po prawej stronie, niczym
kamienna bryła zwieńczona blankami, wznosiła się szesnastokątna,
romańska wieża wtopiona w zabudowania klasztorne pochodzące z
późniejszych epok. Wieża nazywana była Charola i kojarzyła mi
się z powieścią „Imię Róży” autorstwa Umberto Eco –
równie tajemnicza i ponura, jak gmach opisanej w książce
biblioteki.
Długie
godziny przemierzałem mroczne korytarze, arkadowe krużganki i
dziedzińce twierdzy. Zaglądałem do rozległych sal, wspinałem się
po kamiennych, krętych schodach na baszty i blanki. Na koniec
modliłem w klasztornej kaplicy... Oddając hołd Rycerzom Świątyni
zanurzyłem się w mistyczny, tajemniczy świat, jakże odległy i
jakże bliski memu sercu. Sięgnąłem wspomnieniami do dnia mojej
inicjacji...
Wstałem
dosyć wcześnie. Ubrałem się, spakowałem i zszedłem do jadalni.
Był tam tylko Thomas, zwany Ostatnim Templariuszem i właśnie
piliśmy kawę, gdy zjawił się drugi z tamtejszych braci, Paco.
Miał ze sobą nieduży plecak i drewniany, bogato zdobiony kostur z
małym, srebrnym dzwoneczkiem.
-Zbieraj
się Vladi. Masz dzisiaj dojść do Astorgi – powiedział
rozkazującym tonem, po czym zwrócił się do Thomasa. - Odprowadzę
go pod krzyż.
Opuściliśmy
komandorię i poszliśmy w kierunku Astorgi. Krzyż stał na końcu
osady.
-Idź
przede mną i spluń trzy razy! - nakazał Paco. Był wyjątkowo
szorstki i oschły w obejściu. - I wyjmij te cholerne ręce z
kieszeni!
Zrobiłem
jak kazał: wyjąłem ręce z kieszeni i splunąłem trzy razy. Kiedy
doszliśmy do krzyża stojącego na końcu osady, Paco wyjął z
plecaka słoik do połowy wypełniony święconą wodą i postawił u
stóp krzyża.
-Teraz
wrzuć do słoika wszystkie pieniądze jakie masz – powiedział. -
I nie zbliżaj się do mnie!
Wyjąłem
pieniądze z kieszeni i wrzuciłem do słoika. Było tego może ze
trzy euro.
-Powiedziałem
wszystkie! - zawołał Paco. Zachowywał się dziwnie. Jego mocne i
przenikliwe spojrzenie stało się mocniejsze i bardziej przenikliwe
a każde słowo wypowiadał stanowczym, chłodnym tonem. Zaczynałem
się go obawiać. Ponownie przeszukałem kieszenie i znalazłem
jeszcze dwadzieścia centów.
-To
chyba wszystko – powiedziałem.
-Poszukaj
dobrze – nalegał Paco.
Przeszukałem
jeszcze raz, ale już nic nie znalazłem.
-Naprawdę
nic już nie mam – tłumaczyłem się.
-W
porządku – powiedział Paco. Uklęknął pod krzyżem i kazał mi
zrobić to samo po drugiej stronie krzyża.
-Teraz
pomódlmy się: Ojcze Nasz, Który jesteś w niebie...
Po
modlitwie Paco wręczył mi dwadzieścia euro.
-To
na schronisko i na drogę – powiedział – i masz dzisiaj dojść
do Astorgi, Vladi.
Potem
uścisnął mnie na pożegnanie, był znowu moim bratem i
przyjacielem.
-A
teraz odejdź i nie odwracaj się.
Założyłem
plecak i poszedłem szosą w kierunku Astorgi. Nie odwracałem się,
wiedziałem że Paco nadal tam jest i obserwuje mnie. Po przejściu
około dwustu metrów usłyszałem wołanie: Vladi! Wtedy się
odwróciłem. Paco stał pod krzyżem i machał do mnie uniesionym
kosturem.
-Ultreia
y Suseia! - wołał Paco. - Naprzód i w górę!
Dwie
godziny później zbliżałem się do Rabanal. Widziałem już wieżę
kościoła i pojedyncze zabudowania, gdy usłyszałem brzęk
spadających monet. Z nogawki spodni wypadło mi kilka euro.
Przeszukując kieszenie pod krzyżem w Manjarin miałem je przy
sobie, dlatego Paco nalegał abym dobrze szukał. Wiedział o
pieniądzach, o których ja nie wiedziałem...
Zrobiło
się późno i zwiedzający powoli opuszczali zamek. Na mnie też był
już czas. Zakończyłem modlitwę maksymą templariuszy: Non
nobis Domine, non nobis, sed nomini Tuo a gloriam –
Nie dla nas Panie, nie dla nas, ale wszystko dla Twojej chwały,,
po czym wstałem, założyłem plecak i opuściłem klasztorną
kaplicę i twierdzę.
Ultreia!