"...a w sercu dziejów tkwią templariusze bardziej pobożni niż mnisi, bardziej rycerscy niż rycerze, coraz potężniejsi i coraz bardziej tajemniczy."
(Pierre Barret „Turnieje
Boże”)
Do Langwedocji,
prowincji południowo-zachodniej Francji, przywiodła mnie historia
katarów, dualistycznego kościoła a dokładnie ich powiązania z
templariuszami. Filozofia kataryzmu wywodzi się od manicheizmu
powstałego prawdopodobnie w szóstym wieku przed Chrystusem w Azji
Mniejszej, skąd w dziesiątym wieku dotarła do Europy a ich
największe skupisko było w Okcytanii, współczesnej Langwedocji.
Wyznawców nowej religii nazwano katarami od greckiego słowa
catharos, co oznacza „czyści”.
Jak już wspomniałem
kataryzm był religią dualistyczną, wyznającą dwóch bogów –
Boga Zła (Szatana), który stworzył świat materialny i Boga Dobra
władającego światem duchowym. Katarzy mieli w pogardzie świat
materialny włącznie z własnym ciałem i dlatego z taką ochotą
szli na śmierć, którą uważali za wyzwolenie duszy i powrót do
światła i Boga. Wierzyli również w reinkarnację i nie spożywali
zwierząt stałocieplnych. Dzielili się na „Wierzących” i
„Doskonałych”, żyjących w ascezie. Uznawali tylko jeden
sakrament: consolamentum, co było odpowiednikiem sakramentu
kapłaństwa w kościele katolickim. Po przyjęciu consolamentu
„Wierzący” stawał się „Doskonałym” i wyrzekał się tym
samym świata materialnego. „Doskonali” byli wzorem miłosierdzia,
skromności, czystości i pokory a Rzym nazywali „Wszetecznicą
Babilońską”. Nic więc dziwnego, że w okresie nadużyć kościoła
rzymskokatolickiego i lubieżności biskupów, katarzy mieli tak
wielu zwolenników nawet wśród wielmoży. Podatny grunt doktryna
katarów znalazła w Okcytanii, która w średniowieczu miała
struktury dobrze rozwiniętej, jak na ówczesną epokę demokracji,
tolerancji i poczucia wolności osobistej. Kościół obawiając się
o swoje wpływy na terenie Okcytanii, uznał katarów za „Wielkich
Heretyków” a papież Innocenty III ogłosił w roku 1208 krucjatę
przeciwko heretyckiej Langwedocji. Natomiast król Francji, Filip II
August, skorzystał z nadarzającej się okazji, aby Okcytanię
podbić i przyłączyć do Francji i poparł papieża. Duchowym
dowódcą krucjaty został Arnold-Almeryk, opat z Citeaux. To właśnie
jemu przypisywane są słowa jakie rzekomo miał wypowiedzieć do
krzyżowców przed atakiem na Beziers: Zabijajcie wszystkich. Bóg
rozpozna swoich. 22 lipca 1209 roku krzyżowcy dokonali w
Beziers rzezi mordując wszystkich mieszkańców: heretyków,
katolików, kobiety i dzieci. Przypuszcza się, że zginęło wówczas
około trzydziestu tysięcy ludzi. Następnym celem krucjaty było
Carcassonne...
Do Carcassonne
przyjechałem późną nocą, autostopem z Narbonne. Miasto wyglądało
na wymarłe, ulice były puste, bary pozamykane a żaluzje w
witrynach sklepowych opuszczone. Nigdzie żywego ducha. Nockę
spędziłem w parku nieopodal fortyfikacji okalającej stare miasto.
To właśnie owa fortyfikacja była powodem mojej wizyty w
Carcassonne. Prezentowała się imponująco: podwójne, blankowane i
wysokie na kilkanaście metrów mury z mnóstwem wież i wieżyczek.
Tyle, że... większa część murów pochodzi z czasów nowożytnych.
Kiedy w XVIII wieku Carcassonne straciło znaczenie militarne,
fortyfikacja stopniowo popadała w ruinę i większą część murów
rozebrali okoliczni mieszkańcy wykorzystując materiał do budowy,
między innymi... chlewików. Tym niemniej jej widok robi niesamowite
wrażenie. Prawdopodobnie, podobne wrażenie fortyfikacja musiała
wywołać u krzyżowców, którzy po kilku nieudanych atakach i
poniesionych stratach poczęli się niecierpliwić. Z pewnością
oblężenie zostałoby przerwane, gdyby nie pomógł przypadek. Była
bowiem pełnia lata i studnie miejskie wyschły. Obrońcy, nie mając
innego wyjścia postanowili się poddać. Wicehrabia Carcassonne,
Rajmund-Roger, udał się więc do obozu krzyżowców ustalić
warunki kapitulacji. Niestety, na rozkaz dowodzącego krucjatą opata
z Citeaux, z pogwałceniem honoru i zasad rycerskich, wicehrabia
został uwięziony. Zaskoczeni zdradą mieszkańcy opuścili miasto
15 sierpnia 1209 roku. Podobno podziemnym przejściem...
Krucjata trwała nadal.
Zdobywano zamki, ścigano i palono na stosach heretyków, obrzucano
anatemą (klątwą) tych, którzy ich wspierali. Objęcie anatemą
w średniowieczu oznaczało całkowite wyklęcie ze społeczeństwa i
życia publicznego, zakaz przyjmowania sakramentów oraz pochówku w
ziemi poświęconej.
Templariusze, jako zakon
bezpośrednio podlegający papieżowi, mieli obowiązek uczestniczyć
w krucjacie przeciwko katarom. Jednakże, widząc znieprawienie i
okrucieństwo jakiego dopuszczali się krzyżowcy zachowywali się
biernie. Oskarżali krzyżowców, że zamiast rozsiewać Bożą
miłość, zatopili Okcytanię we krwi.
Znane są przypadki
pochówku objętych anatemą heretyków bądź ich rodzin na
cmentarzach templariuszy, które, jak wszystko należące do zakonu,
nie podlegały jurysdykcji biskupiej. Było to powodem narastającej
od dawna niechęci kleru do zakonu.
Na bierną postawę
templariuszy w czasie krucjaty przeciwko katarom wpłynęły również
związki rodzinne. Wielu braci zakonnych pochodziło z rodzin,
których członkowie należeli do kościoła katarskiego bądź mu
sprzyjali.
Dlatego śmiało można
powiedzieć, że chociaż templariusze nie byli heretykami, nie do
końca byli bezstronni bądź sprzyjali krzyżowcom.
Nieco zawiedziony
miejską fortyfikacją, w biurze turystycznym poprosiłem o potrzebne
mi mapy regionu, w tanim i obskurnym barze wypiłem kawę i
opuściłem Carcassonne. Następnym celem mojej wędrówki była
twierdza Montsegur – ostatni bastion katarów.
W Carcassonne ma swój
początek mało uczęszczany szlak Camino de Santiago. Prowadzi przez
Pireneje do Lourdes, gdzie łączy się z głównym szlakiem
Langwedocji wychodzącym z Tuluzy. Szlak ten często prowadził mnie
wąskimi, leśnymi i źle oznakowanymi ścieżkami i parę razy
zdarzyło mi się zbłądzić. Kiedy po raz kolejny zgubiłem drogę
- a nie byłem daleko od Carcassonne - postanowiłem kontynuować
marsz lokalną szosą. Nie była ona oznakowana żółtymi
strzałkami, ale przynajmniej wiedziałem dokąd idę. W ulewnym
deszczu minąłem Lavalette, Alairac, Arzens i późną nocą
dotarłem do Montreal. Aby dostać się do Montsegur musiałem w
Montreal zejść z trasy Camino de Santiago i kierować się na
południe. Następnego dnia nadal padało. Mam taki paskudny zwyczaj:
kiedy poruszam się po nieznanym terenie idę „hasta que el cuerpo
agunte” (do puki ciało wytrzyma). Nie wiem jakie wtedy pokonuję
odległości i jest mi to obojętne. Tak było i tym razem. Do
miasteczka Mirepoix przybyłem dobrze po północy, kiedy wszystkie
bary były już pozamykane. Pod drzwiami katedry Saint-Maurice
położyłem się na rozłożonej wcześniej karimacie, nakryłem
śpiworem i z plecakiem pod głową zasnąłem. Od Montsegur dzieliło
mnie jakieś trzydzieści kilometrów.
Było już po południu,
kiedy wychodząc z zakrętu szosy ujrzałem niebosiężny blok
skalny uwieńczony kamienną warownią z małym donżonem na skraju
pionowej, prawie dwustumetrowej ściany. Była to twierdza
Montsegur, ostatni bastion katarów, cel mojej wędrówki. Na tle
ośnieżonych szczytów Pirenejów, ponad którymi wisiały ciemne,
gęste chmury twierdza robiła piorunujące wrażenie. Przeszył mnie
dreszcz. Czułem, że ocieram się o tajemnicę. Jaką?!
Około roku 1204 katarzy
poprosili Ramona de Perella o odbudowę Montsegur, gdyż zamek był
zrujnowany. Podobno gromadzili się tam już wcześniej na modlitwach
i spotkaniach z „Doskonałymi” wysłuchując ich kazań.
Prawdopodobnie na skutek narastającej nagonki i gróźb Watykanu
chcieli zapewnić sobie bezpieczne miejsce ucieczki.
Początkiem maja 1243
roku u stóp Monsegur stanęła armia krzyżowców. W twierdzy
chroniło się wówczas wielu katarskich diakonów i „Doskonałych”
oraz rzesze ściganych przez Inkwizycję. Łącznie z załogą
twierdzy, składającej się z piętnastu rycerzy wraz z giermkami i
setką zaprawionych w walce, zawodowych żołnierzy, którymi
dowodził Piotr-Roger de Mirepoix przebywało tam około pięciuset
osób.
Jak już wspomniałem,
wzgórze Montsegur jest ogromnym blokiem skalnym o długości około
kilometra i tworzy płaszczyznę ograniczoną stromymi ścianami.
Dla obozujących u stóp wzgórza krzyżowców, którym
ukształtowanie terenu nie pozwalało na frontalny atak twierdza
pozostawała nie do zdobycia. Tym bardziej, że oblegani mieli stałą
łączność ze światem zewnętrznym. Oblężenie trwałoby z
pewnością długo i prawdopodobnie w końcu by odstąpiono, gdyby
nie zdrada. Pewnej nocy, kilku ochotników, prowadzonych przez
przewodnika znającego sekretną ścieżkę, wspięło się na
straszliwą ścianę południową. Dotarli na grań, pozbawioną w
tej części umocnień i wymordowali załogę donżonu. Od tego
momentu sytuacja oblężonych pogarszała się w szybkim tempie.
Nieustanne ataki katapulty miotającej kamienie o wadze czterdziestu
kilogramów, nieudane nocne wypady obrońców, aby zniszczyć
katapultę, jak i próba sprowadzenia katalońskich najemników
zakończona niepowodzeniem doprowadziła w końcu do pertraktacji na
jakich warunkach obrońcy gotowi są poddać Montsegur. Krzyżowcy
byli znużeni niekończącym się oblężeniem i zgodzili się na
większość przedstawionych warunków.
Heretycy, którzy nie
zaprą się kataryzmu, zostali skazani na stos. Pozostali mieli
odzyskać wolność, pod warunkiem szczerej spowiedzi. Natomiast
walczący mogli odejść swobodnie z bronią i taborami. Pertraktacje
rozpoczęto 1 marca 1244 roku a twierdza została oddana dwa tygodnie
później po dziesięciu miesiącach oblężenia. 16 marca 1244 roku,
na gigantycznym stosie ustawionym u stóp góry spłonęło dwustu
dwudziestu „Doskonałych”, którzy nie zaparli się swojej wiary.
Był to koniec okcytańskiego kataryzmu.
Sześćdziesiąt trzy
lata później, w roku 1307, ten sam los spotkał templariuszy.
Na parkingu, przy
lokalnej szosie, skąd turyści rozpoczynają wspinaczkę do twierdzy
zatrzymałem się, aby przygotować sobie obiad. Zdjąłem plecak i
usiadłem na niewielkim murku wyznaczającym koniec parkingu. Z
plecaka wyjąłem kartusz z gazem, palnik, mały rondel i puszkę
fasoli kupioną w supermercado w Lavelanet. Przymocowałem palnik do
kartusza, po czym otworzyłem puszkę i wrzuciłem jej zawartość do
rondla, końcówkę wygarniając łyżką. Odpaliłem palnik i
postawiłem rondelek na ogniu. Po chwili z fasoli poczęły wydobywać
się bąbelki powietrza. Wpierw nieśmiało, potem intensywnie aż w
końcu w rondlu zawrzało. Wtedy zakręciłem gaz, zdjąłem
rondelek z palnika i zabrałem się do jedzenia, ale przypomniałem
sobie, że nie kupiłem chleba. Parkowało tam kilka samochodów.
Przy jednym z aut, posilało się jakieś małżeństwo w wieku
emerytalnym. Podszedłem do nich i poprosiłem o kawałek chleba,
tłumacząc, że zapomniałem kupić. Kobieta z uśmiechem dała mi
pół bagietki. Podziękowałem, po czym wróciłem do mojego
„obozu” i zająłem się posiłkiem. Fasola była dobra a ja
byłem głodny, a jak człowiek jest głodny, „to nawet gówno
smakuje jak szynka” - mawiał mój świętej pamięci ojciec. Po
posiłku wymyłem rondelek i wraz z palnikiem i kartuszem schowałem
do plecaka. Potem napiłem się wody, założyłem plecak i ruszyłem
na podbój twierdzy Montsegur. Słowo „podbój” jest tutaj na
właściwym miejscu – twierdze należy nadal zdobywać. Nie ma tam
wygodnej, asfaltowej drogi, którą można by się dostać do
warowni. U stóp wzgórza zatrzymałem się przy kamiennym
monumencie upamiętniającym miejsce spalenia katarskich męczenników.
Odmówiłem tam krótką modlitwę za pokój ich duszy, po czym
rozpocząłem wspinaczkę. Kamienista ścieżka, niczym wąż, wiła
się po stromym zboczu. Nogi potykały się w szczelinach, plecak
przygniatał do ziemi, brakowało tchu. Wspinaczka była uciążliwa,
ale biorąc pod uwagę przebyte tego dnia trzydzieści kilometrów z
Mirepoix, to i tak szło mi nieźle. Mniej więcej po dwudziestu
minutach i trzech przystankach dla złapania oddechu stanąłem na
szczycie.
Warownia, albo raczej,
to co po niej pozostało nie prezentuje się imponująco. Mury
pozbawione są otworów strzelniczych, blanków i narożnych wież,
za wyjątkiem znajdującego się we wschodniej części, niewielkiego
donżonu. Całość przypomina bardziej kamienny sarkofag, niż zamek
obronny. Tym niemniej położenie na szczycie niesłychanie
spadzistej góry, pośród ośnieżonych szczytów Pirenejów, w
zestawieniu z dramatem jaki przed wiekami rozegrał się w tym
miejscu i żarliwą wiarą przebywających tam wówczas katarów
wywołało we mnie niezwykle silne uczucie zetknięcia się z
tajemnicą, z czymś niepojętym dla umysłu, co można przyjąć
tylko sercem... Z tą myślą opuściłem twierdzę i ruszyłem drogą w kierunku Lourdes.
ULTREIA!