Schronisko
San Xavier mieściło się w osiemnastowiecznej kamienicy w wąskiej uliczce
Porteria (podobno kiedyś znajdowało się
tam więzienie dla kobiet). Przez wielką, arkadową bramę wchodziło się do
chłodnego, mrocznego przedsionka, gdzie stał kamienny posąg św. Jakuba. Dalej
na parterze za oszklonymi drzwiami znajdowała się recepcja, kuchnia, jadalnia i
świetlica oraz wejście na obszerne podwórko z fontanną i drzewem figowym
pośrodku. Drewniane schody po lewej stronie recepcji prowadziły na wyższe
piętra. Na pierwszym znajdowały się toalety, natryski oraz cztery kilkuosobowe
sypialnie. Była tam jeszcze niewielka oszklona galeria ze stolikami, fotelami i
regałami na książki. Natomiast drugie piętro zajmowała rozległa sypialnia z
pięćdziesięcioma łóżkami dla pielgrzymów i pokój przeznaczony dla hospitaleros.
Dzień był
ponury i senny, na dworze padał deszcz i było dosyć chłodno, jak na początek
lipca. Rozespany siedziałem na recepcji i
piłem poranną kawę. Przede mną, na biurku leżała książka meldunkowa,
pieczątka schroniska, jakieś ulotki i broszurki z Camino de Santiago oraz
notatnik z kalendarzem. Ostatni pielgrzym dawno opuścił schronisko i powinienem wziąć się za
porządki. Zamiast tego spojrzałem na pustą filiżankę i rozważałem
wypicie następnej kawy, gdy usłyszałem stukanie do drzwi.
-A kogoż
to diabli niosą o tej porze – mruknąłem. Niechętnie dźwignąłem się z sofy i poszedłem otworzyć. W progu stała młoda, niespełna
dwudziestoparoletnia peregrina w przeciwdeszczowej pelerynie. Miała
ładną buzię z sympatycznie zadartym noskiem, lekko wystające kości policzkowe i
wesołe, choć nieco zagubione, zielone oczy. Kiedy zsunęła kaptur brązowe
włosy w stylu rasta, niedbale opadły jej
na ramiona.
-Buenos
dias, senior! - powitała mnie z
nieśmiałym uśmiechem. - Dzień dobry panu!
-Buenos
dias! - odpowiedziałem.
-Usted
es hospitalero? - zapytała. - Pan jest hospitalero?
-Si,
soy hospitalero – odparłem. - Tak, jestem hospitalero.
-Polaco?
-Si,
Polaco.
-To się
dobrze składa – powiedziała po polsku dziewczyna. - Możemy porozmawiać?
-Oczywiście.
Proszę, wejdź – zaproponowałem i
zrobiłem krok w tył, aby ją przepuścić.
Dziewczyna
poruszała się z trudem, z grymasem bólu stawiała każdy krok. Podpierając się
kosturem wysuwała do przodu lewą zdrową nogę, po czym podciągała do niej chorą
prawą. Wyglądało to na ostre zapalenie
ścięgien - tendenitis. Koszmar pielgrzymów wywołany przemęczeniem i
niewłaściwym odżywianiem. Podeszła do biurka, zdjęła plecak i usiadła na
krześle, które jej podsunąłem.
-Napijesz
się kawy? - zapytałem.
-Chętnie –
odpowiedziała dziewczyna.
Wziąłem z
biurka pustą filiżankę i poszedłem do kawiarenki, gdzie wydawaliśmy
pielgrzymom śniadanie. Brudną filiżankę wstawiłem do zlewu, z półki nad zlewem
wziąłem dwie czyste, nalałem kawy i wróciłem na recepcję.
-Proszę –
powiedziałem stawiając filiżanki na
biurku.
-Dziękuję. Klaudia jestem – przedstawiła się dziewczyna.
-Włodek,
dla Hiszpanów Vladi – ująłem jej dłoń i
pocałowałem w policzek. - A teraz mów,
co cię sprowadza.
Klaudia
spuściła oczy i długo wpatrywała się w
podłogę. Potem objęła wzrokiem kuchnię, jadalnię, salon i patio, na koniec
spojrzała na mnie, sięgnęła po stojącą na biurku filiżankę i upiła mały łyczek kawy.
-Mam
problem – powiedziała odstawiając filiżankę.
-Co się
stało? - spytałem.
-Tendenitis...
-Zauważyłem,
ale to chyba nie jedyny powód twojej troski... i twojej wizyty.
-Nie, nie
jedyny... Poza tym, że nie mogę chodzić, to skończyły mi się pieniądze.
Dzwoniłam do przyjaciółki, żeby mi przysłała, ale nie odbiera. Minioną noc
spędziłam w schronisku municipal. Tam mi powiedzieli, że tutaj
pracujesz...
-No i...
Dziewczyna
dłuższą chwilę milczała, nim zdecydowała się zapytać:
-Czy
mogłabym tutaj przenocować kilka dni, aż przyjdą dla mnie pieniądze? - spytała.
- Potem za wszystko zapłacę.
-Skąd
jesteś z Polski? - zapytałem próbując ją wybadać.
-Z
Krakowa, ale od kilku lat mieszkam z ojcem w Segovii. Przyjaciółka, która może
mi przesłać pieniądze, jest Hiszpanką. Razem pracowałyśmy w barze. Tylko, że
nie mogę się do niej dodzwonić.
-Tata nie
przyśle ci pieniędzy?
-Tata?! On myśli, że wyjechałam na balety.
Powiedział, że może po mnie przyjechać, ale pieniędzy mi nie wyśle. Tłumaczę
mu, że jestem na Camino de Santiago, że idę do Santiago de Compostela... Nie
dał się przekonać. - Przyjadę po ciebie, ale pieniędzy ci nie wyślę -
powtarzał. No i co ja mam teraz zrobić? Pozostała mi tylko przyjaciółka. Wcześniej
pokłóciłam się z szefem, rzuciłam pracę, spakowałam plecak i wyruszyłam na
Camino... - zamilkła i beznamiętnie
spoglądała w nicość.
Nieźle jest zakręcona - pomyślałem. Tym niemniej nie
mogłem pozostawić jej na ulicy, bez pieniędzy. Problem należało rozwiązać.
Tylko, że rozwiązanie nie zależało ode mnie.
-Słuchaj,
ja jestem tutaj hospitalero voluntario i
nie mogę decydować o tym, czy zostaniesz. Musisz poczekać i porozmawiać
z Chius, ona jest administratorką schroniska. Właścicielką jest jej ciotka –
wyjaśniłem.
Wiedziałem,
że Chius nie będzie miała nic przeciwko
temu, aby Klaudia pozostała w schronisku kilka dni. Tym bardziej, że
potrzebowaliśmy kogoś do pomocy. Ale jak już wspomniałem, decyzja nie należała
do mnie.
-A ta
Chius, to kiedy będzie? - spytała Klaudia.
-Dzisiaj
wyjechała do Burgos i wróci dopiero
wieczorem. Trudno mi powiedzieć o której godzinie. No dobra, dosyć tych
pogaduszek. Ty sobie tutaj spokojnie
siedź, odpocznij, zrelaksuj się. Jak będziesz chciała napić się kawy to w
kawiarence jest ekspres, jest tam też herbata i mleko, możesz z tego korzystać.
Ja biorę się za porządki – to powiedziawszy wziąłem miotłę, szuflę, mopa i
kubeł z wodą i udałem się na piętro pozostawiając Klaudię z jej troskami.
O
dziewiątej przyszła do pracy Lourdes. Była to miła i sympatyczna,
sześćdziesięcio kilkuletnia kobieta.
Pochodziła z Portugalii, ale od wielu lat mieszkała w Astordze. Pracowała w
schronisku na półetatu, sprzątała górne piętra.
-Hola
Vladi! - powitała mnie Lourdes. - Co to za dziewczyna siedzi na recepcji?
-Una
peregrina Polaca – wyjaśniłem.
-Twoja
narzeczona? - spytała Lourdes z
frywolnym błyskiem w oczach.
-Eee
tam... od razu narzeczona! - obruszyłem się. - Ma tendenitis i będzie
tutaj nocowała.
-Guapa
chica – zauważyła Lourdes. - Ładna dziewczyna.
-Ładna –
potwierdziłem i dodałem - bierzmy się za
porządki.
Kiedy
uprzątnąłem sypialnie i galerię na pierwszym piętrze (do Lourdes
należały ubikacje, natryski i sypialnia na drugim piętrze) zszedłem na parter i zająłem się kawiarenką. Pozmywałem
filiżanki i talerze, pościerałem stoliki, zmiotłem i przetarłem mopem podłogę.
Potem przeniosłem się do kuchni i jadalni, gdzie wyszorowałem piec i
zlewozmywak. Na koniec sprzątnąłem patio.
Klaudia
cały czas siedziała na recepcji, pogrążona w swoich myślach. Oczy miała smutne
i zatroskane. Kiedy podszedłem
uśmiechnęła się.
-Jak się
czujesz? - zapytałem.
-W
porządku, dziękuję – odpowiedziała Klaudia.
-Może
czegoś potrzebujesz?
-Nie,
dziękuję! Wszystko jest o'k.
Pomimo
tych zapewnień wiedziałem, że jest zagubiona i
pełna obaw. Ale nic na to nie mogłem poradzić. Musieliśmy czekać na
Chius.
-Dzwoniłaś
do przyjaciółki? - spytałem.
-Tak, ale
nie odbiera – odparła Klaudia.
-W końcu
odbierze.
-Na pewno,
tylko kiedy?
Około
południa Lourdes uporała się z porządkami na piętrze, powiedziała: adios
i poszła do domu. Kilka minut później w schronisku zjawił się Gelo. Był to
wysoki, postawny mężczyzna, o siwych włosach i czerwonej twarzy. Miał około
sześćdziesięciu pięciu lat i był ojcem narzeczonego Chius, Miguela.
-Hola
Vladi! - powitał mnie Gelo. - Wszystko w porządku?
-W
zasadzie tak, tylko mamy mały problem
– oznajmiłem i w kilku
słowach streściłem sytuację Klaudii.
-No cóż,
musi porozmawiać z Chius, to ona jest szefową – stwierdził Gelo. Wziął naczynia
i poszedł po obiad dla hospitaleros
do położonego nieopodal hotelu Gaudi.
Był to luksusowy, trzygwiazdkowy hotel, który również należał do rodziny Chius.
-Zjesz ze
mną? - spytałem Klaudii, kiedy Gelo wrócił z obiadem.
-Chętnie –
odparła.
Menu w
hotelowej kuchni zmieniało się codziennie. Tego dnia zaserwowali nam zupę jarzynową na pierwsze i
rybę z frytkami i sałatką z pomidorów na drugie danie, a na deser jogurt.
-Jedzenie
macie tutaj wyśmienite – zachwycała się Klaudia.
-Przygotowane
przez kucharza z trzy gwiazdkowego hotelu, to musi być dobre – odparłem.
-Naprawdę
dobre. Długo tutaj jesteś?
-Od roku,
ale zimę spędziłem w domu... w Polsce.
-Aha. Skąd
jesteś z Polski.
-Z Małopolski, konkretnie z Oświęcimia.
-To blisko
mnie... Smaczna jest ta ryba.
Po
obiedzie Krakuska - jak ją w myślach zacząłem nazywać - pozmywała naczynia, a ja udałem się na recepcję i
zająłem pielgrzymami. Ruch tego dnia był dosyć spory i już przed szóstą
mięliśmy w schronisku komplet. Tym niemniej nadal miałem pełnić służbę na recepcji i pilnować
porządku, co przy takiej ilości pątników nie było zadaniem łatwym. Musiałem udzielać informacji, gdzie znajdują się obiekty
sakralne i zabytkowe, o której godzinie odprawiane są nabożeństwa, gdzie są sklepy, dobre
restauracje, a w razie potrzeby szpital i policja. Poza tym musiałem zajmować się pralnią,
kontrolować sypialnie oraz odprawiać spóźnionych pielgrzymów.
W natłoku zajęć zupełnie zapomniałem o Klaudii.
Chius
zjawiła się w schronisku o dwudziestej.
-Co
słychać Vladi? Wszystko w porządku? - zapytała na wstępie i nim zdążyłem
odpowiedzieć zajrzała do książki meldunkowej. Była to niezwykle energiczna
kobieta, po trzydziestce. Miała ciemną karnację, czarne jak smoła włosy, równie
czarne, roześmiane oczy i okrągłą, sympatyczną twarz, na której miło było
zawiesić wzrok. Poza tym miała sporą nadwagę.
-O mamy
komplet – zauważyła przejrzawszy książkę.
-Tak,
komplet... i pewien problem. Od rana
czeka na ciebie una peregrina Polaca –
oznajmiłem i opowiedziałem jej historię Klaudii.
-Gdzie ona
jest?
-W
jadalni, z pielgrzymami.
-Poproś ją
tutaj.
Po
rozmowie z Klaudią, Chius zdecydowała, że dziewczyna pozostanie w schronisku
kilka dni, do czasu kiedy przyjdzie dla niej przekaz i będzie nam
pomagała.
-Teraz daj mi Vladi pieniądze i zanieś plecak
Klaudii na górę, bo ona nie może chodzić.
Potem zrobimy rozliczenie – zarządziła na koniec.
-W
porządku – powiedziałem. Położyłem saszetkę z pieniędzmi na biurku, wziąłem
plecak i wniosłem na ostatnie piętro, do
pokoju hospitaleros. Był to niewielki pokój z czterema łóżkami,
czterema taboretami i szafą stojącą w kącie przy drzwiach. Jedyne okno
wmontowane było w sufit i wychodziło na dach. Poza tym panował spory bałagan.
Kiedy wróciłem na recepcję, Chius prowadziła
ożywioną rozmową z Klaudią.
-Vladi,
Klaudia lepiej mówi po hiszpańsku od ciebie! - zawołała na mój widok Chius. -
Właśnie namawiam ją, żeby została na dłużej. Razem by się wam dobrze pracowało.
-Byłoby świetnie
– odrzekłem.
-No, nie
wiem. Nigdy nie pracowałam w schronisku dla pielgrzymów. Poza tym Camino znam
tylko od Logronio, do Astorgi – odparła Klaudia.
-Dasz
sobie radę. Praca hospitalero, to
nie żadna filozofia – stwierdziłem.
-Być może,
ale ja nigdy nie byłam hospitalero – odpowiedziała Klaudia.
-W
porządku. Możesz tu być, póki nie przyjdą dla ciebie pieniądze. Potem sama
zadecydujesz – powiedziała Chius.
-Gracias!
- podziękowała Klaudia.
-Może
byśmy tak zrobili rozliczenie – przypomniałem.
Zrobiliśmy
więc rozliczenie z całodziennego utargu za śniadania, noclegi i za kilka
gadżetów, które sprzedałem. Potem Chius
wyruszyła na obchód schroniska zaglądając do sypialni, toalet, natrysków
i pralni. Na koniec przypomniała, żebym rano pomógł jej przygotować śniadanie
dla pielgrzymów, pożegnała się i wyszła.
Po
odejściu Chius zaprowadziłem Klaudię do pokoju hospitaleros; otworzyłem
drzwi, zapaliłem światło i wprowadziłem do „mojego królestwa”.
-Mój Boże,
ależ tu bałagan! – zawołała Krakuska po wejściu
do pokoju. - Od razu widać, że mieszka tu mężczyzna.
-Jak się
sprząta całe schronisko, zapomina się o swoim pokoju – mruknąłem.
-Co to za
ciuchy leżą na łóżkach?
-To moje.
-Te w
kącie też? - spytała wskazując leżącą na
podłodze kupę brudnych ubrań.
-Nie, te
pozostały po innym hospitalero.
-Wynieś te
szmaty i przynieś czyste prześcieradła. Nie będę spała w takim bajzlu –
powiedziała i wzięła się za porządki.
Przez chwilę przyglądałem się, z jakim
wdziękiem i kobiecym zapałem składa w kostkę
moje ubrania i starannie układa je w szafie - od dawna brakowało w tym pokoju
kobiecej ręki. Zabrałem z podłogi brudne
ciuchy, pozostawione tam przez Pedro - hospitalero który jakiś
czas temu pracował w schronisku - zszedłem na podwórze i wyrzuciłem do kubła na
śmieci. Potem z magazynku, gdzie przechowywaliśmy czystą pościel, wziąłem
cztery prześcieradła i cztery poszwy na poduszki. Kiedy wróciłem, Klaudia już
uporała się z moimi ciuchami, teraz zgrabnie zakładała prześcieradła. Nie chcąc
jej przeszkadzać postanowiłem zrobić obchód i pogasić światła. Pielgrzymi byli
już w łóżkach i w schronisku panowała cisza. Zajrzałem na galerię, obszedłem
toalety i natryski, wstąpiłem do kuchni, sprawdziłem kurki od gazu - wszystko było w
porządku. Na koniec zajrzałem na
podwórze. Pod figowcem, na ławeczce siedział jakiś pielgrzym i palił
papierosa. Wdałem się z nim w krótką,
towarzyską pogawędkę. Kiedy
wróciłem do pokoju Klaudia już spała.
Obudziłem
się po szóstej. Umyłem się, ubrałem i
zszedłem na dół, do kawiarenki. Chius już tam była i wydawała pielgrzymom
śniadanie.
-Buenos
dias! - powiedziałem, wziąłem filiżankę i nalałem sobie kawy.
-Hola!
- odpowiedziała Chius. - Gdzie Klaudia?
-Śpi
jeszcze.
-Jak ona
się czuje?
-Wczoraj
cały dzień była przygnębiona, ale powoli wraca do równowagi.
Klaudia zjawiła się w kawiarence przed
ósmą, radosna i uśmiechnięta.
-Dzień
dobry! - zawołała od drzwi.
-Dzień
dobry! Jak ci się spało? - zapytała Chius.
-Dobrze,
bardzo dobrze. Spokojnie i bez stresu, jaki męczył mnie od kilku dni –
odparła Krakuska. Nalała do filiżanki
mleko, wsypała cola-cao i
zamieszała.
-Cieszę
się – odrzekła Chius.
-Ja
również – dodałem, sięgnąłem po filiżankę i napiłem się kawy.
Kiedy
ostatni pielgrzymi opuścili schronisko wzięliśmy się za porządki. Chius i
Klaudia sprzątały kawiarenkę, a ja sypialnie na piętrze. O dziewiątej, jak co
rano, zjawiła się Lourdes, wtedy zszedłem i zająłem się podwórzem. Chius w tym
czasie sprzątała kuchnie, a Klaudia wycierała kurze na recepcji. Uwinęliśmy się
dosyć szybko i o jedenastej schronisko było gotowe na przyjęcie pielgrzymów.
Należało jeszcze przysposobić Krakuskę
do pracy na recepcji. Tym miała zająć
się Chius.
Przed
pierwszą wziąłem naczynia i poszedłem po obiad.
-Od
dzisiaj dla dwóch osób. Mamy nową hospitalerę – poinformowałem kucharza.
Jak już
wspomniałem, menu w hotelowej kuchni zmieniało się codziennie, a kucharz
obficie serwował jedzenie. Podał nam duszoną ośmiornicę, pieczoną baraninę z
frytkami i ensalada mixta z pomidorów, ogórków, cebuli, zielonej sałaty,
oliwek i tuńczyka, a na deser pomarańcze. Na koniec dołożył jeszcze wątróbkę
podsmażaną na cebulce, miała być na kolację.
Kiedy
wróciłem do schroniska nakryłem do stołu i zasiedliśmy z Klaudią do obiadu. W
tym czasie Chius zajmowała się
pielgrzymami. Po obiedzie
pozmywaliśmy naczynia, uprzątnęli
kuchnię i jadalnię i przeszliśmy na recepcję.
-Jak
smakował obiad? - zapytała Chius.
-Jak co
dzień – odparłem i spojrzałem do książki meldunkowej. - Kogo tutaj mamy?
-Dwie
Francuzki, dwóch Niemców, Hiszpana i Angielkę. Wszyscy ulokowani na
pierwszym piętrze.
-Rozumiem.
-Masz tu
Vladi pieniądze, ja idę do domu. Wrócę po ósmej – oświadczyła Chius. Położyła
na biurku saszetkę z utargiem, wzięła swoją damską torebkę z cielęcej skóry, powiedziała: adios
i skierowała się do wyjścia. W przedsionku, pod posągiem Świętego Jakuba, zatrzymała się i zawołała:
-Gdyby się
coś działo to dzwoń, Vladi!
-W
porządku, zadzwonię!
Po odejściu Chius zostaliśmy z Klaudią
sami na recepcji. Zrobiło się dziwnie cicho i dziwnie pusto, jakby brakowało ze
sześciu osób. Tylko, od czasu do czasu,
dobiegające z góry odgłosy przypominały
o obecności pątników w schronisku.
-Co
robimy? - zapytała Klaudia.
-Na razie
nic, czekamy – odparłem.
Było po
piętnastej, gdy do albergue zawitało trzech młodych Koreańczyków.
-Ja się
nimi zajmę – zaproponowała Klaudia.
-W
porządku – zgodziłem się. Byli to pierwsi pielgrzymi, których miała obsłużyć i
byłem ciekawy jak sobie poradzi.
Klaudia
wzięła od Koreańczyków credenciales, wbiła pieczątkę i zaczęła wpisywać
dane do książki meldunkowej. Nazwiska i numery paszportów poszły gładko, gorzej
było z pozostałymi rubrykami.
-Co teraz?
- zapytała .
-Musisz
wpisać, gdzie rozpoczęli pielgrzymkę – wyjaśniłem.
-A niby skąd
ja mam wiedzieć?! Nie znam koreańskiego na tyle, żeby ich pytać... w ogóle nie
znam koreańskiego – zacichotała.
-Jest
zapisane w credencialu, o tutaj – powiedziałem wskazując pierwszy
stempel.
-Tu pisze,
że wyszli z Saint Jean Pie de Port – zauważyła
nie przestając chichotać.
-Tak, ale
zapisz tylko pierwsze litery: SJPdP – doradziłem.
-Tylko
pierwsze?
-Tak,
tylko pierwsze.
-A tutaj,
co mam wpisać?
-Gdzie
spędzili ostatnią noc.
-Hospital
de Orbigo, albergue San Miguel –
odczytała i znowu zaczęła chichotać...
Kiedy kilka minut później Koreańczycy z plecakami wspinali się na piętro, na parter zeszła Angielka z reklamówką pełną
brudnych ciuchów. Podeszła do biurka
i zapytała:
-Przepraszam,
gdzie mogłabym to wyprać?
-Pozwoli
pani ze mną – powiedziałem.
Pralnia
znajdowała się na podwórzu, pod niewielkim
zadaszeniem z blachy falistej. Były tam trzy pralki, dwie suszarki oraz
krany i zlewy do prania ręcznego.
-Chce pani
prać ręcznie, czy w pralce? - zapytałem.
-W pralce
– odpowiedziała Angielka.
W porządku
– odrzekłem. Wrzuciłem jej brudne ciuchy do
automatu, wsypałem proszek, zaprogramowałem i włączyłem.
- Za pół
godziny powinno być czyste –
powiedziałem, wziąłem miotełkę i zmiotłem rozsypany pod pralką
proszek. Kiedy wróciłem do „biura”
Klaudia przyjmowała kolejnych
pielgrzymów.
Kilka
godzin później znudzeni siedzieliśmy z
Krakuską na recepcji i wpatrywali w
otwartą na oścież bramę, w której, od czasu do czasu, ukazywał się przejeżdżający
uliczką samochód lub zmierzający w sobie tylko znanym kierunku pieszy.
Większość pielgrzymów opuściła schronisko i rozeszła się po miasteczku: jedni
poszli na mszę, inni na kolację, a jeszcze inni obsiedli stoliki tutejszych cukierni - Astorga słynęła z
wyrobu wyśmienitych słodyczy, zwłaszcza z produkcji czekolady. W albergue
pozostało tylko kilku zmęczonych
pątników.
-Masz
dziewczynę? - zapytała w pewnym momencie
Klaudia.
-Nie mam –
odpowiedziałem. - Dlaczego pytasz?
-Tak
sobie, z ciekawości.
-A ty masz
chłopaka?
-Miałam,
ale przed wyjazdem pokłóciliśmy się.
-Czy jest
ktoś, z kim się nie pokłóciłaś przed wyjazdem?
-Przyjaciółka...
Naprawdę nie masz dziewczyny?
-Naprawdę.
-Nie
wierzę, żeby taki atrakcyjny facet
był sam.
-No cóż,
jak dotąd nie spotkałem swojej drugiej połowy – odparłem wymijająco.
Klaudia
podobała mi się. Lubiłem jej uroczo zadarty nosek, wesołe oczy, smukłą kibić i
radosne, pełne dystansu do życia usposobienie. Tym niemniej nie zamierzałem
opowiadać jej o swoich romansach, miłosnych zawodach, rozgoryczeniach i
bliznach jakie pozostawiły.
-Długo
jesteś sam? - spytała Klaudia.
-Od kiedy
życie związałem z Camino de Santiago i zostałem hospitalero -
odpowiedziałem.
-To długo
– wyszeptała. Jej drobna, dziewczęca dłoń, pieszczotliwie zsunęła się po moim
policzku i barku na tors. Oczy miała
zamglone, usta wilgotne i na półotwarte, oddech przyspieszony. Zbliżyła twarz
do mojej twarzy, ustami musnęła usta,
delikatnym, jak płatek róży pocałunkiem...
-Yhmm... -
usłyszałem chrząknięcie i błyskawicznie oderwałem się od Klaudii. Przed
biurkiem stał nowo przybyły pielgrzym i uśmiechał się frywolnie.
-Przepraszam,
że przeszkadzam, ale czy są jeszcze wolne łóżka? - zapytał pielgrzym nie
przestając się uśmiechać.
-Tak, tak!
Oczywiście! Mamy wolne łóżka – odpowiedziałem nieco zmieszany.
Klaudia, czerwona ze wstydu ukryła twarz w dłoniach i
chichotała w rogu sofy.
Następnego
dnia była Fiesta Virgen de Castrotierra i w schronisku od rana panował
świąteczny nastrój. Lourdes oczywiście nie
przyszła do pracy i sami
musieliśmy sprzątnąć górne piętra, ale i tak
uwinęliśmy się przed południem.
W
międzyczasie do albergue zawitał
Thomas de Manjarin, zwany Ostatnim Templariuszem. Towarzyszył mu jego konfrater,
Paco. Ubrani byli w odświętne białe płaszcze z czerwonym krzyżem Zakonu
Biednych Rycerzy Chrystusa i Świątyni
Salomona. Przy boku nosili stalowe miecze osadzone w pochwach wiszących u pasów rycerskich. Mięli wziąć
udział w procesji ku czci Virgen de Castrotierra
upamiętniającej lokalne bitwy.
Thomas i
Paco byli moimi braćmi po mieczu i powinienem im towarzyszyć w procesji.
Niestety obowiązki zmuszały mnie do pozostania w schronisku. Tym niemniej ich
przybycie sprawiło nam ogromną
radość. Chius nawet zaprosiła ich na
obiad po procesji, ale odmówili tłumacząc się brakiem czasu.
Obiad tego dnia był wykwintny, smaczny i obfity. Tradycyjnie w
czasie fiesty podano nam paellę z
owocami morza, wołowe befsztyki z frytkami i sałatką z pomidorów i cebuli, do
tego langusty i krewetki jako przekąskę, a na deser sernik tortowy, ananasy i
winogrona. Do stołu wyjątkowo zasiadła
z nami Chius, co zdarzało się rzadko,
tylko podczas świąt.
-No
proszę! Langusty, krewetki, winogrona, ananasy i do tego tort... uczta iście
królewska! – zachwycała się Klaudia widokiem podanych potraw.
-W końcu
mamy fiestę – zauważyła Chius.
-Fiesta,
nie fiesta, ale z tego co widzę, tutaj codziennie jest dobre jedzenie – stwierdziła Klaudia, nakładając na talerz
paellę.
-Ja tylko
tak, dla towarzystwa zjem trochę paelli i może z jedną langustę. Nie będę was
przecież objadała – tłumaczyła się
Chius. - Obiad mam w domu.
-Tortu nie
skosztujesz? - spytała Klaudia.
-Oczywiście,
że skosztuję! – odpowiedziała z
entuzjazmem Chius.
-Jakże by
inaczej – zaśmiałem się. Nałożyłem na talerz befsztyk, polałem sosem, dołożyłem
sałatki i życząc dziewczynom: smacznego zabrałem się za jedzenie. Befsztyk był wyborny. Zaprawione ziołami, dobrze wysmażone
mięso samo rozpływało się w ustach i smakowało wyśmienicie. Potem zjadłem dwie
langusty i kilka krewetek. Paelle zostawiłem sobie na kolację. Natomiast
Klaudia zrezygnowała z wołowiny, na rzecz
owoców morza, no i oczywiście tortowego sernika, którego nie mogła się
nachwalić.
Po
obiedzie Chius poszła do domu informując nas
przed wyjściem, że po zamknięciu schroniska pójdziemy na fiestę.
-Hurra!
Idziemy na fiestę! - ucieszyła się Klaudia i całe popołudnie szykowała się do
tej imprezy. Ja w tym czasie pełniłem służbę na recepcji.
Chius
zjawiła się w schronisku po dwudziestej pierwszej w towarzystwie Miguela,
swojego narzeczonego. Był to postawny, wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna po
trzydziestce. Był zawodowym żołnierzem i służył w pułku artylerii w Burgos. Do
Astorgi przyjeżdżał tylko w weekendy i święta. Po dwudziestej drugiej, gdy
większość pielgrzymów była już w swoich łóżkach, pogasiliśmy światła i
wyszliśmy na miasto. Nie zamykaliśmy schroniska, w czasie fiesty nie
obowiązywały ustalone na co dzień normy i pielgrzymi mogli bawić się do późna.
Wpierw
udaliśmy się do kawiarni hotelu Gaudi. Było tam sporo ludzi i ledwo dopchaliśmy
się do bufetu.
-Co wam
podać? - zapytał kelner, próbując przekrzyczeć panujący na sali zgiełk.
-Dla mnie
Jerez – zamówiła Chius, po czym zwróciła się do nas - a wy co chcecie.
-Dla mnie
też Jerez – odparła Klaudia.
-Ja się
napiję piwa – powiedział Miguel.
-A ty,
Vladi, co będziesz pił? - zapytał
kelner.
-Piwo - odpowiedziałem.
Kiedy
kelner uwinął się z zamówieniem, sięgnęliśmy po stojące na barze trunki.
-Salud!
- zawołała Chius unosząc lampkę po brzegi wypełnioną sherry.
-Salud!
- odpowiedzieliśmy i stuknęliśmy się szkłem.
-Jak ci
się pracuje Klaudia? - zapytała Chius, odstawiając do połowy wypitą lampkę na
bar.
-Fajnie tu
macie, naprawdę fajnie i dobrze mi się z wami pracuje – odpowiedziała Klaudia.
-Przyjaciółka
do ciebie oddzwoniła? - dopytywała się Chius.
-Jeszcze
nie – odparła Krakuska.
-Nie musi,
bo my cię stąd nie puścimy – zaśmiała się Chius i z sympatią przytuliła
Krakuskę.
Kwadrans później opuściliśmy hotel i poszliśmy
wzdłuż calle Los Sillos w kierunku Plaza Espania. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze
do znajdującego się na rogu Plaza Santosildes, baru Imperial. Wypiliśmy tam po lampce wina, zjedli pincho
– darmowe przekąski podawane do alkoholu
i poszliśmy dalej. Na ulicy było pełno ludzi, spacerowali parami lub małymi
grupkami. Od strony Plaza Espania dobiegały dźwięki muzyki. Nieopodal kawiarenki
Santosildes spotka,iśmy znajomych Chius. Chwilę porozmawialiśmy, wymienili serdecznościami i mówiąc sobie: adios
pożegnaliśmy się.
Na Placu
Hiszpańskim, który był centralnym placem miasta panował teraz jarmarczny harmider.
Ludzie spacerowali pośród kramów i straganów oferujących tandetne
pamiątki i błyskotki oraz regionalne wyroby kulinarne i artystyczne
rękodzieła. Na niektórych straganach
podawali gorącą czekoladę i chiurros. Było też mnóstwo mimów,
gimnastyków, kuglarzy, ulicznych grajków i innych dziwaków pragnących
zaprezentować swoje umiejętności i przy okazji trochę zarobić. Przy ratuszu, na
czas fiesty zamontowano estradę. Akurat występowała jakaś lokalna grupa grająca
latynoską muzykę.
Usiedliśmy
do stolika przed kawiarnią Astur Plaza i obserwowaliśmy tancerzy na placu.
Kiedy zjawiła się kelnerka zamówiliśmy piwo.
-Zatańczyłabym
– westchnęła Klaudia zasłuchana w latynoskie rytmy.
-No to
tańcz – bąknąłem bez zastanowienia.
-Aleś
wymyślił Vladi, przecież noga ją boli. Ma tendenitis – zbeształa mnie
Chius.
-Przepraszam,
zapomniałem – odparłem skruszony.
Kelnerka
przyniosła na tacy piwo w oszronionych kuflach z grubego szkła i ostrożnie, aby
piana się nie rozlała, postawiła na
stoliku. Kiedy się oddaliła sięgnąłem po
kufel i jednym haustem wypiłem połowę.
-Wyborne –
powiedziałem usuwając pianę z ust.
-Zatańczysz
Vladi? - zapytała mnie Chius.
-Nie
umiem, mam nogi z drewna – odpowiedziałem.
-Ale mi
się hospitaleros trafili, z niepełnosprawnymi nogami – zaśmiała się
Chius i wzięła w tany Miguela.
Zostaliśmy
z Klaudią sami przy stoliku.
-Więc
zamierzasz nas opuścić, gdy przyjdą dla ciebie pieniądze? - zapytałem.
-Nie wiem,
teraz już nie wiem – odparła. - Mam mętlik w głowie i niczego nie jestem pewna.
Ująłem jej
dłoń, spojrzałem w oczy i powiedziałem:
-Pokłóciłaś
się z chłopakiem, pokłóciłaś się z szefem, nikt na ciebie nie czeka i nie masz
żadnych zobowiązań... możesz zostać na dłużej.
Klaudia
nic nie odpowiedziała, ale czułem jak cała drży.
-Zimno ci?
- zapytałem.
-Nie, nie
jest mi zimno. No może trochę – odpowiedziała.
Objąłem ją ramieniem i przytuliłem, głaszcząc jej
ramię. Nasze usta zetknęły się w gorącym pocałunku. Zespół na estradzie
grał romantyczne Nunca Te Olvidaré Enrique
Iglesiasa. Połączeni w pary, tancerze kołysali się w rytm muzyki.
Kiedy
Chius z Miguelem wrócili do stolika, dopiliśmy piwo, zapłaciliśmy i poszli do
znajdującego się nieopodal lokalu o
oryginalnie brzmiącej nazwie Vinoteca. Około drugiej pożegnaliśmy
się z Chius i Miguelem i wraz z Klaudią wróciliśmy do schroniska.
W abergue
było ciemno, wszyscy pielgrzymi już spali i po omacku wspięliśmy się na drugie
piętro do naszego pokoju. Zapaliłem światło. Klaudia weszła do środka, a ja
poszedłem na obchód schroniska. Zajrzałem do natrysków, do toalet i do kuchni,
na koniec sprawdziłem podwórko, po czym wróciłem do pokoju. Klaudia, ubrana w
niebieską koszulkę na ramiączkach i w koronkowe majteczki pochylona nad łóżkiem
szykowała się do do snu. Bez słowa podszedłem i wziąłem ją w ramiona.
-Teraz to
ja cię już stąd nie wypuszczę – powiedziałem i delikatnie zdjąłem z niej
niebieską koszulkę.
Klaudia
zadrżała. A ja całowałem jej usta, jej smukłą szyję, jej młode, jędrne piersi i
wyprężone brodawki... Padliśmy na łóżko.
Koronkowe majteczki wylądowały na podłodze... i zatopiliśmy się w sobie, w
pełnym rozkoszy oceanie falując, to w górę, to w dół, to w górę to w
dół... i jeszcze raz, i jeszcze
raz, i jeszcze... aż po szczyt....
och... och...
Był już
ranek, kiedy się obudziłem. Słońce zaglądało przez wmontowane w dachu okno.
Klaudia spała wtulona w moje ramiona.
-Dzień
dobry, Kochanie – powiedziałem i delikatnie pocałowałem ją w usta. Otworzyła
oczy i uśmiechnęła się.
-Dzień
dobry – odpowiedziała. - Która jest godzina?
-Nie mam
pojęcia. Ale chyba najwyższy czas, wstać i zająć się pielgrzymami – to powiedziawszy, podniosłem się z łóżka,
ubrałem i zszedłem na parter. Na dole ostatni pielgrzymi szykowali się do
wyjścia, ale Chius jeszcze nie było. Wszedłem do kawiarenki i zaparzyłem sobie
kawy. Chwilę później w kawiarence zjawiła się Klaudia. Była uśmiechnięta i
radosna.
-Chius
jeszcze nie ma? - zapytała i zrobiła
sobie cola-cao.
-Nie,
jeszcze nie przyszła – odpowiedziałem popijając kawę.
-To co
robimy? -zapytała.
-Jak co
dzień, Kochanie, bierzemy się za porządki – odparłem. Czule ją objąłem i
pocałowałem.
O
dziewiątej przyszła do pracy Lourdes i wzięliśmy się za sprzątanie schroniska.
Chius zjawiła si przed południem, jak zwykle pełna energii do pracy. Po
pierwszej jak co dzień poszedłem po obiad do restauracji hotelu Gaudii, nie był
już tak wykwintny jak w czasie fiesty.
Dni
upływały nam spokojnie. Do południa sprzątaliśmy schronisko, po południu
zajmowaliśmy się pielgrzymami. Nocami natomiast spędzałem czas z Klaudią. Było
nam ze sobą dobrze.
Pewnego
dnia Klaudia otrzymała telefon.
-Dzwonił
mój chłopak. Chce żebym do niego wróciła... - oznajmiła Klaudia.
Staliśmy w
przedsionku, gdzie był posąg Świętego Jakuba. Była to wiadomość, której, jako
Szpitalnik, mogłem się spodziewać, tym niemniej zrobiło mi się niezmiernie
przykro. Wiedziałem, że nie mogę, nie mam prawa jej zatrzymać
-I co
zamierzasz zrobić? - zapytałem.
-Nie wiem,
Vladi, naprawdę nie wiem. Tutaj nie mam dłuższej przyszłości, a z drugiej
strony dobrze mi jest, i z tobą też mi jest dobrze, Vladi, ale... tam jest moje
życie, moi bliscy... - powiedziała i rozpłakała się. Wziąłem ją w ramiona i
przytuliłem.
-Ze
Szpitalnikiem trudno się wiązać –powiedziałem. - Moje życie kroczy innymi
drogami niż twoje, Najdroższa...
Było
mi smutno, ale nic na to nie mogłem
poradzić. Przytuliłem ją mocno do
piersi.
ULTRAIA!