Był
wczesny, wiosenny poranek, niebo było błękitne, a powietrze
rześkie i przejrzyste. Siedzieliśmy z Weroniką na werandzie
kafejki w starym Pombal. Poniżej werandy, biegła wąska brukowana
uliczka, którą nieliczni o tej porze przechodnie zmierzali do
swoich codziennych zajęć. Na przeciwko, przed sklepem spożywczym
zatrzymał się samochód dostawczy i właśnie wyładowywano z niego
świeże warzywa.
-Piękny
dzień nam się zapowiada – powiedziała Weronika sięgając po
filiżankę z kawą.
-Piękny
i ciekawy – dodałem.
Weronika
była młodą, niespełna dwudziestopięcioletnią kobietą. Miała
ładną, trochę pyzatą okrągłą buzię, wielkie, brązowe oczy i
upięte w kucyk ciemnoblond włosy. Pochodziła z Pragi i była
fotografką. Poznaliśmy się kilka dni temu w schronisku dla
pielgrzymów w Fatimie. Kiedy jej wyjaśniłem powód mojej
peregrynacji uparła się, że będzie mi towarzyszyć.
-”Pielgrzym
wędrujący śladami Templum, aby złożyć hołd Biednym Rycerzom
Chrystusa i Świątyni Salomona.” To pierwszorzędny temat na
fotoreportaż - mówiła z entuzjazmem.
-Nazbyt
patetycznie do tego podchodzisz, a ja nie szukam poklasku –
próbowałem ugasić jej zapał.
-Być
może, ale skoro nie zgadzasz się na fotoreportaż, to przynajmniej
pstryknę kilka dobrych fotek średniowiecznych zamków. Tak czy
siak pójdę z Tobą – zdecydowała Weronika.
Akurat
tego jej zabronić nie mogłem.
Byliśmy
w drodze od trzech dni i zamek w Pombal miał być pierwszą twierdzą
Templariuszy, jaką mieliśmy wspólnie odwiedzić.
-Opowiedz
mi coś o tym zamku – poprosiła Weronika.
-Niewiele
o nim wiem – odparłem.
-Powiedz,
to co wiesz.
-Prawdopodobnie
został zbudowany w połowie XII wieku, przez Mistrza Zakonu
Templariuszy na prowincję portugalską, Guadima Paisa, tego samego,
który założył miasto i twierdzę Tomar. Zamek w Pombal miał być
częścią zespołu fortyfikacji, wzniesionych przez Templariuszy dla
obrony Coimbry, przed najazdami Maurów. Po upadku zakonu, był
kilkakrotnie przebudowany, a w czasie wojen napoleońskich został
przez Francuzów zdewastowany. To tyle co wiem na ten temat. Nie
jestem historykiem. Pragnę tylko oddać hołd Rycerzom Świątyni.
Dlatego tutaj jestem.
-Duży
jest ten zamek?
-Nie
wiem. Jestem tu po raz pierwszy.
-No
to wypij kawę i chodźmy go obejrzeć.
-Nie
poganiaj mnie...
-Nie
poganiam cię, ale chciałabym zrobić kilka dobrych zdjęć póki
jest odpowiednie światło.
-W
porządku.
Dopiłem
kawę i poprosiłem kelnerkę o rachunek.
-Dwa
croissanty i dwie kawy z
mlekiem? - upewniła się kelnerka.
-Tak
– potwierdziłem.
-To
będzie cztery euro i siedemdziesiąt centów.
Wręczyłem
jej pięcioeurowy banknot, resztę zostawiłem jako napiwek.
-Chodźmy
– powiedziałem do Weroniki.
Zamek
znajdował się na szczycie wyniosłego wzgórza we wschodniej części
miasta i nawet z daleka prezentował się imponująco. Kamienne
blankowane mury, uzbrojone w prostokątne baszty pięły się wysoko
ponad porastające wzgórze drzewa. Najwyższa, dominująca nad
okolicą baszta wyrastała z wnętrza fortyfikacji. Do zamku
wchodziło się od strony zachodniej, przez arkadową, romańską
bramę. Ponad bramą widniał krzyż Zakonu Templariuszy.
-Jesteś
gotowa na spotkanie z legendą? - zapytałem przed wejściem.
-Tak.
Gotowa, bojowa i po zęby uzbrojona – zaśmiała się Weronika
wskazując na swój profesjonalny aparat fotograficzny Nikon z
wmontowanym teleobiektywem.
Weszliśmy
na zamkowe podwórze.
Wpierw
obejrzeliśmy ruiny budynku gospodarczego na lewo od wejścia.
Pozostały po nim dwa arkadowe łuki i resztki wschodniej ściany.
Ścianę zachodnią i północną dawnej budowli tworzyły mury
zewnętrzne twierdzy.
-Ciekawe
co tutaj było? - zastanawiała się Weronika.
-Trudno
powiedzieć. Mogła tu być zarówno stajnia, jak i zbrojownia, albo
kuchnia... - spekulowałem.
-Albo
kaplica zamkowa, w której modlili się templariusze.
-Nie,
na kaplicę to raczej nie wygląda...
Weronika
zrobiła w ruinach kilka zdjęć skupiając się głównie na
detalach, po czym poszliśmy dalej. Minęliśmy zamkową studnię i
po kamiennych schodach wspięliśmy się na blanki.
-Ładny
stąd widok, nieprawdaż? - zachwycała się Weronika.
-Tak,
ładny – potwierdziłem. Wziąłem ją za rękę i poprowadziłem
wzdłuż murów w stronę najbliższej baszty. Ponad godzinę
spędziliśmy na blankach, wchodziliśmy na wieże, wyglądali przez
otwory strzelnicze i zachwycali roztaczającym się wokół
krajobrazem. Weronika cały czas fotografowała. Na koniec
wspięliśmy się na najwyższą basztę twierdzy. Nie było tam nic
ciekawego, poza otworami okiennymi, wychodzącymi na cztery strony
świata. Kiedy już zaliczyliśmy ostatnie okno i zbieraliśmy się
do wyjścia, zwróciłem się do Weroniki:
-Pozwolisz,
że zostanę sam - poprosiłem. Nie wiem, czy sprawił to ton
głosu, czy wyraz oczu, ale zrozumiała moją intencję.
-Zaczekam
na dole – powiedziała i zniknęła w mroku wąskich, spiralnych
schodów. Kiedy umilkły jej kroki wyjąłem różaniec i oddałem
się modlitwie...
Pół
godziny później opuściłem basztę. Weroniki nie było na
podwórzu, nie było jej też na tyłach warowni. Znalazłem ją
dopiero, przy wieży w południowo-wschodnim narożniku zamku, gdzie
fotografowała fragmenty murów obronnych. Zobaczyła mnie i opuściła
aparat.
-Hej!
- zawołała z uśmiechem Weronika.
-Jak
praca? - spytałem.
-Zrobiłam
kilka niezłych zdjęć.
-Cieszę
się. Chcesz jeszcze popstrykać?
-Nie,
światło jest za mocne.
-W
takim razie, wracajmy do miasta i chodźmy coś zjeść. Głodny
jestem - powiedziałem.
-Słusznie – zgodziła się Weronika - wracajmy.
Obeszliśmy
wieżę, przeszli przez podwórze i przeciskając się w bramie,
przez grupę japońskich turystów opuściliśmy zamek.
Restauracja do której wstąpiliśmy na obiad nazywała się
Leitaria Da Praça. Był to lokal schludny i czysty, w którym
dominowała biel. Wszystko tam było białe, oprócz hebanowego
bufetu i podłogi wykładanej niebieskimi płytkami azulejos.
Poza tym było pusto. Tylko przy stoliku w rogu sali, dwóch
mężczyzn popijało piwo.
Zajęliśmy
stolik przy oknie. Kiedy zjawił się kelner zamówiliśmy zupę
warzywną na pierwsze danie, rybę z frytkami i sałatką z pomidorów
na drugie, a na deser lody w polewie czekoladowej. Do picia wzięliśmy
butelkę lokalnego wina.
-Jak
długo już wędrujesz? - zapytała Weronika, kiedy kelner się
oddalił.
-To
zależy... po Camino de Santiago od siedemnastu lat, Szlakiem
Templariuszy od dwóch – odpowiedziałem.
-Zatem,
od siedemnastu lat jesteś w drodze?! - zdziwiła się Weronika.
-No,
nie zupełnie... Siedemnaście lat temu związałem życie z Camino
de Santiago. Pielgrzymowałem, trochę pisałem, czasem pracowałem w
schroniskach dla pielgrzymów. Wtedy narodził się mój sentyment do
Zakonu Templariuszy.
Kelner
przyniósł butelkę wina, odkorkował i rozlał do bombiastych
lampek.
-Za
nasze spotkanie! - wzniosłem toast.
-I
za twoją misję – dodała Weronika. - Bo uważam, że to jest
misja.
W
międzyczasie kelner nakrył do stołu. Odłożyliśmy lampki z winem
i zajęliśmy się obiadem.
-I
od dwóch lat wędrujesz „Szlakiem Templariuszy”? - zapytała
Weronika wracając do tematu.
-Nie
jest to ”Szlak” w dosłownym znaczeniu. Po prostu wybieram zamki,
komandorie, kaplice związane niegdyś lub obecnie z Zakonem
Świątyni i pielgrzymuję do tych miejsc.
-A
w Palestynie byłeś? W końcu tam powstał Zakon Świątyni.
-Wiem.
Interesuje mnie wizyta w Ziemi Świętej, na razie jednak ograniczam
się do zamków na terenie Półwyspu Iberyjskiego. Bardzo mnie
intrygowały stosunki jakie łączyły Templariuszy i Katarów. Swego
czasu nawet przebywałem jakiś czas w Langwedocji, ale to zupełnie
inna historia.
Kelner
postawił na stole dwa szklane puchary z lodami polanymi czekoladą.
-Ymm...
Pyszne są te lody – rozkoszowała się Weronika, zlizując
łyżeczkę.
-Tak pyszne, ale wino też jest
dobre – odparłem i rozlałem resztę trunku do bombiastych
lampek.
ULTREIA!